beauty & lifestyle blog

niedziela, 29 grudnia 2013

Jest o czym pisać, czyli odkrycia grudnia


Z końcem grudnia tradycyjnie zapraszam na post z cyklu Odkrycia miesiąca, tym razem, jak się okazało, w całości sponsorowany przez niedawną promocję -40% w Rossmannie ;))) Moje zakupy okazały się nadzwyczaj udane, jest o czym pisać!

Zacznę od absolutnej rewelacji, czyli nazywanego przez producenta markerem linera L'Oreal Blacbuster. Genialny! Pisak wygląda co prawda na niezłego grubaska, ale wbrew pozorom jest precyzyjny. 






Pierwszy eye-marker do powiek od L'Oréal Paris. Wyjątkowa, atramentowa formuła zapewnia 100% głębokiej, intensywnej czerni i szybki demakijaż, zaś gładka końcówka gwarantuje niezwykle łatwą aplikację. Najbardziej odważne stylizacje za jednym, intuicyjnym pociągnięciem.



To najlepszy liner w pisaku, jaki miałam, a przewinęło się ich przez moje ręce całkiem sporo. Idealnie leży w dłoni, zapewniając precyzję ruchów i pozwalając prowadzić równe kreski. Naprawdę żadnym innym pisakiem nie malowało mi się tak łatwo, zdystansował nawet bardzo lubiany wcześniej przeze mnie Master Precise Liquid Eyeliner Maybelline. Kreski wychodzą niemal jak od linijki, zarówno te grubsze, jak i te cieniutkie, malowane samym szpicem, dyskretnie podkreślające linię rzęs. Nie ma też najmniejszych problemów z wyrysowaniem tzw. "jaskółki". Spójrzcie zresztą.



Na twarzy Revlon PhotoReady 002 Vanilla i MAC Blot Powder Light, pod oczami kamuflaż Alverde 002 Beige, na policzkach MAC Well Dressed, na rzęsach Max Factor False Lash Effect. 



Uwielbiam ten liner! Owszem, nie jest najtańszy, bo w regularnej cenie kosztuje około 50 zł, ale uważam, że jest wart tej ceny, zwłaszcza że po tych kilku tygodniach, w czasie których używałam go niemal codziennie, nie stracił nic ze swoich pierwotnych właściwości. Wiem, że dostępna jest jeszcze wersja "slim", ale chyba nie zależy mi na większej precyzji, Blackbuster pod tym względem całkowicie mnie satysfakcjonuje. Ostrzegam tylko, że wielbicielki naprawdę głębokiej czerni mogą być nim zawiedzione, ten liner daje czerń łagodną, sprawdzającą się raczej w dziennych makijażach. Wiem, że dla niektórych z Was może to być poważny minus.


Na miano odkrycia miesiąca zasłużyła też pomadka Maybelline Baby Lips. Mój zachwyt w tym przypadku nie był już jednak sprawą aż tak oczywistą, bo początkowo zakupu ... żałowałam. Zastanawiałam się, o co tyle szumu? Bo o pomadkach Baby Lips się zrobiło głośno, zanim jeszcze pojawiły się w sklepach. Wszędzie ochy i achy i zbiorowe wyczekiwanie na polską premierę. Kupiłam z ciekawości i w zasadzie po pierwszych testach poczułam rozczarowanie. Do czasu.






DLA KOGO?
Dla kobiet szukających idealnego balsamu do ust.

DZIAŁANIE
Ochronna, bogata formuła Baby Lips zapewnia nawilżenie ust przez 8 godzin i widocznie je odnawia. Baby Lips występuje w 6 odmianach: 3 z nich są transparentne i mają filtr SPF 20, a kolejne 3 dodatkowo pozostawiają na ustach subtelny kolor.

EFEKT
Usta są widocznie zregenerowane, bardziej miękkie, nawilżone i lepiej wyglądają.



Z kilku dostępnych wersji wybrałam bezbarwną nawilżającą, w niebieskim opakowaniu (kosztowała 10 zł). 






Dlaczego początkowo mi się nie spodobała? Pewnie dlatego, że spodziewałam się nie wiadomo czego. Tymczasem Baby Lips okazało się niepozornym mazidełkiem, które w dodatku pozostawiało na ustach jakąś taką dziwną, błyszczącą warstwę. Coś mi nie pasowało. Ale po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że z całej masy pomadek ochronnych, które porozrzucane mam po szufladach i kieszeniach, to właśnie po Baby Lips bezwiednie sięgam najczęściej. Zastanowiło mnie to i doszłam do wniosku, że ta pomadka po prostu najlepiej usta pielęgnuje, szybko przywracając im komfort. Owszem, nadaje taki dziwny, tłustawy połysk, którego nadal nie lubię, ale faktycznie odczuwalnie nawilża i wygładza. Także odszczekuję wszelkie nieprzychylne komentarze, na które na temat Baby Lips wcześniej sobie pozwoliłam :DDD Nie wykluczam nawet, że skuszę się za jakiś czas na wersję miętową.


Grudzień, jak widać, pod względem kosmetycznych odkryć okazał się dla mnie całkiem udany. Mam nadzieję, że Wam także trafiły się jakieś perełki. Napiszcie koniecznie o swoich grudniowych odkryciach, no i oczywiście podzielcie się opinią na temat Blackbuster i Baby Lips. Czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.




piątek, 27 grudnia 2013

Spod choinki, czyli Giorgio Armani Si


Wróbelki ćwierkały, ćwierkały i wyćwierkały, w świątecznym prezencie rzeczywiście dostałam perfumy. Chciałam i mam, Giorgio Armani Si






Głowa: liść czarnej porzeczki.
Serce: frezja, róża.
Podstawa: wanilia, paczula, ambroksan, drzewo.






Si to perfumeryjna nowość, zapach swoją premierę miał zaledwie trzy, cztery miesiące temu. Od samego początku coś mnie do niego przyciągało, najpierw reklama z przepiękną Cate Blanchett, potem pierwsze recenzje, w końcu zachęcające testy na blotterach i na skórze. A od kilku dni mogę cieszyć się nim na całego.

Chyba wiem, co mnie w nich tak uwiodło. Przepadłam przez swoją słabość do cierpkich porzeczkowych nut. Nie są co prawda aż tak wyczuwalne, jakbym sobie tego życzyła, ale mimo wszystko wyróżniają się, zwłaszcza w pierwszej fazie osadzania się zapachu na skórze. Potem ta cierpkość powoli znika, otulona ciepłą wanilią i zmysłową paczulą. Całość tworzy intymny, słodkawy efekt.

Zetknęłam się z opinią, że Si jest zapachem wtórnym i płaskim, dla mnie sprawa wygląda jednak inaczej. To, że się nie wyróżnia jakąś oryginalną kompozycją, wynika moim zdaniem z jej zamierzonej skromności, prostoty. Nie ma w niej rozbuchanego bogactwa nut, jest za to jakaś subtelność i delikatność. Rzeczywiście, można nazwać Si zapachem prostym, ale na pewno nie nudnym, pospolitym, czy wulgarnym. To raczej zapach swojski, bezpieczny, a przy tym na swój ciepły sposób nastrojowy. Lubię go na swojej skórze, bo choć nie rozwija się spektakularnie, to przez tych kilka godzin, kiedy jest wyczuwalny, z lekka pulsuje tym swoim zmysłowym ciepłem, nie męcząc otoczenia, a jednak intrygując.

Uwagę przykuwa flakon, ciężki, masywny, z grubego, ale idealnie gładkiego szkła, pozbawiony wszelkich zdobień. Kolejna pochwała prostoty, którą jednak w moim odczuciu psuje okropny, zaburzający proporcje korek z nieregularnej bryły czarnego plastiku. Czy ten kształt ma coś symbolizować? Nie wiem, być może. Wolałabym jednak widzieć coś nawet całkiem pozbawionego symboliki, a po prostu pasującego, skromniejszego. Na tę chwilę to moja jedyna uwaga do tych perfum. Poza tą drobnostką Si mówię "tak"!


Miałyście okazję poznać ten zapach?  Napiszcie, co o nim myślicie. I koniecznie pochwalcie się swoimi świątecznymi prezentami! Mam nadzieję, że wszystkie okazały się trafione, tak jak mój :)))


Buziaki,
Cammie.






wtorek, 24 grudnia 2013

Serdeczności, czyli wesołych świąt!


Jak Wam idą ostatnie przedświąteczne przygotowania? Mam nadzieję, że już za chwilę będziecie wyłącznie odpoczywać, ciesząc się atmosferą świąt i obecnością bliskich. Tymczasem przyjmijcie, proszę, moje życzenia. Serdeczności!






Do zobaczenia po świętach!

Buziaki,
Cammie.



poniedziałek, 23 grudnia 2013

Świąteczne zachwyty, czyli ładne rzeczy (7)


W zasadzie planowałam napisać dziś dla Was jakąś recenzję, ale poszukując pomysłów na niebanalną dekorację choinki natknęłam się na tyle wspaniałych zdjęć, że po prostu muszę je Wam pokazać. Pinterest jest nieoceniony! To prawdziwa kopalnia inspiracji. Także w przerwie między sprzątaniem i gotowaniem zapraszam Was na świąteczną edycję Ładnych rzeczy, może coś wpadnie Wam w oko.

Choinka to chyba najbardziej charakterystyczny symbol świąt. Stoi niby w każdym domu, a jednak nie ma dwóch takich samych, bo świąteczne drzewko wystylizować można na tysiące sposobów. Pamiętam choinki mojego dzieciństwa, na których wieszało się kolorowe bombki, z trudem zdobyte cukierki, własnoręcznie robione z kolorowego papieru i bibuły łańcuchy. Jak to wyglądało? Każda bombka z innej parafii, pozostawione dla niepoznaki papierki po ukradkowo wyjedzonych cukierkach i papierowe ozdoby wysmarowane klejem. Okropieństwo, umówmy się :DDD Ale okropieństwo najpiękniejsze na świecie, bo przefiltrowane przez dobre wspomnienia. Dzisiejsze choinki od tamtych siermiężnych dzieli chyba z tysiąc świetlnych lat, półki sklepowe uginają się od przepięknych ozdób, strony internetowe pękają w szwach od pomysłów DIY i tylko nasza wyobraźnia może ograniczać naszą kreatywność.

Przeglądałam zdjęcia i tylko wzdychałam z zachwytu. Wrażenie robiły na mnie zarówno choinki tradycyjne, jak i współczesne, zarówno te skromne, jak i te ozdobione z rozmachem. Bardzo przypadły mi do gustu też pomysły zupełnie modernistyczne, wręcz ultranowoczesne. Wybrałam kilka propozycji, spójrzcie.


Coś dla miłośników tradycji, począwszy od dekoracji bardzo skromnej, eksponującej piękno pełnego, gęstego drzewka, aż po zdobienie bardzo bogate, pełne strojnych detali.






Tutaj też na bogato, choć najważniejszą rolę odgrywają nie tyle ozdoby, co kolor. Nie mogę oderwać oczu od tej biało-błękitnej choinkowej "bezy", imponująca!






Niżej pomysły nietypowe, oryginalne i bardzo, bardzo inspirujące. Minimalistyczna ozdoba z białej taśmy, ułożona w kształt świątecznego drzewka dekoracja ścienna z rodzinnych pamiątek i imitujące choinkę przyczepione do ściany polana.






Bardziej awangardowo? Proszę bardzo! Nadruk na białej płachcie materiału, choinka namalowana kredą na ścianie pokrytej farbą tablicową (swoją drogą świetny pomysł! zdradzę Wam, że przymierzam się do takiej ściany w domu, na pewno Wam o tym w swoim czasie napiszę) i na koniec upięty odpowiednio ... sznurek! Genialne w swojej prostocie i w sumie bardzo łatwe do odtworzenia.






Można też postawić na dekoracje, które do choinek nawiązują w sposób bardzo luźny, nie tak oczywisty. Regał z książkami zaaranżowanymi w kształt drzewka, udająca choinkę dwustronna drabina i przycięte w trójkąty kartony ozdobione świątecznymi lampkami.






Cudowności, prawda? Żałuję, że zabrałam się za przeglądanie tych zdjęć tak późno, teraz już brak czasu na realizację niektórych pomysłów. Może w przyszłym roku ... Tymczasem moja choinka już ubrana, pachnie i wabi całą naszą rodzinkę. Zuzia tańczy wokół niej swój taniec radości i choćby to czyni z niej najpiękniejszą choinkę na świecie :)))


Jak wyglądały choinki Waszego dzieciństwa? A jak wyglądałaby choinka Waszych marzeń? Zapraszam do komentowania :)))


Buziaki,
Cammie.






niedziela, 22 grudnia 2013

Złota kiecka, czyli Avon Little Gold Dress


Przeglądając katalogi Avonu, za każdym razem dziwię się, jak wiele różnych zapachów znajduje w ofercie tej marki. Oglądam, przeglądam, ale nigdy mnie nie kuszą, zraziłam się do nich wiele lat temu. Zapamiętałam je jako nietrwałe, wtórne, a co najgorsze, charakteryzujące się jakąś taką nieprzyjemną dla mnie kwaśną nutą. Nie mam pojęcia, na czym to polega, ale zwykle rozpoznam, że ktoś pachnie perfumami właśnie z Avonu, są po prostu charakterystyczne.

I naprawdę nie wiem, co się stało, że mimo tej wieloletniej niechęci niespodziewanie dla siebie samej jednak zdecydowałam się na zakup perfum z jednego z ostatnich katalogów. Duża zniżka, pachnąca strona z całkiem zachęcającym zapachem, spontaniczna decyzja i zamówiłam. Tak oto trafiła do mnie woda perfumowa Little Gold Dress.






Little Gold Dress to podobno jakaś wariacja klasycznej wersji tego zapachu, czyli Little Black Dress. Istnieje chyba jeszcze Little White Dress, o ile się nie mylę.

Główne nuty zapachowe tej "złotej kiecki" to mandarynka, jaśmin i złoty bursztyn. Oczywiście okazało się, że zapach całkowicie odbiega od tego, jaki prezentowany był na pachnącej stronie w katalogu. Tamten wydawał się słodszy i świeższy, w rzeczywistości jest ciepły i dość ciężko przywiera do skóry, trzymając się jej blisko. Jeśli miałabym wyobrazić go sobie jako złotą sukienkę, byłaby miniówka, krótka, ale wygodna, nie krępująca ruchów. Ten zapach też nie krępuje, trzyma się blisko skóry, nie męczy otoczenia. Niestety nie odznacza się trwałością, w ciągu dnia trzeba go odświeżyć. Ale o dziwo, mam wrażenie, że wcale nie kwaśnieje, co jest dla mnie chyba największą niespodzianką. W gruncie rzeczy to całkiem przyjemny, niezbyt mocny zapach na co dzień. Nieskomplikowany, ale mogący się podobać. Złota kiecka, która co prawda nie nadawałaby się na elegancki bal, ale świetnie wpisałaby się w atmosferę kameralnej imprezy w gronie bliskich.

Dużym plusem w moich oczach jest prosta, klasyczna w formie buteleczka, której w zasadzie jedyną ozdobą jest nawiązujący do nazwy perfum złoty korek.






Uroczy, prawda? Przemawia do mnie ta estetyka.






Little Gold Dress nie jest zapachem wyjątkowym, oryginalnym, niepowtarzalnym, ale niewątpliwie coś w sobie ma. Jeśli szukacie czegoś niemęczącego, nienachalnego i niskobudżetowego, to możecie się nim zainteresować (w promocji 50 ml można kupić już za 39 zł). Niewykluczone, że ja zainteresuję się jeszcze kiedyś innymi sukienkami, może małą czarną? W końcu kiecek nigdy za wiele :DDD


Co myślicie o perfumach z Avonu? Kupujecie, czy unikacie? Które zapachy są godne uwagi? Czekam na Wasze komentarze.


Póki co zostawiam Was z tą tanią złotą sukienką, ale obiecuję, że niebawem napiszę o zapachu luksusowym. Wróbelki ćwierkają, że moje święta pachnieć będą Si od Armaniego ;)))



Buziaki,
Cammie.




czwartek, 19 grudnia 2013

Plus sto do frustracji, czyli co mnie wkurza w blogerskiej nowomowie

Nie bierzcie tego za przejaw złośliwości z mojej strony, ale mam ochotę zmącić nieco tę przesłodzoną przedświąteczną atmosferę :P Przyczepię się do języka, jaki niespostrzeżenie wdarł się na nasze urodowe poletko blogosfery, tworząc swoistą nowomowę. W sumie nie ma w tym nic złego, jednak niektóre określenia tak działają mi na nerwy, że głowa mała. Przedstawiam Wam mój subiektywny ranking "plus sto do frustracji" ;)))





  1. BUZIA. Zdecydowanie wygrywa. Nie wiem dlaczego, ale właśnie to słowo wkurza mnie najbardziej. "Wrażliwa buzia", "moja buzia", "na buzi"... Brzmi to dla mnie infantylnie i za każdym razem zastanawiam się, jak dorosła kobieta może pisać tak o swojej twarzy.
  2. SKALP. Słówko charakterystyczne dla blogów włosowych, ale nie tylko. Wiem, że w gruncie rzeczy jest to pojęcie profesjonalne, ale nic na to nie poradzę, że kojarzy mi się wyłącznie ze skrwawionymi oskalpowanymi głowami, w związku z czym za każdym razem, gdy je widzę, przyprawia mnie to o mimowolny dreszcz.
  3. NIEPRZYJACIEL. Eufemizm określający pryszcza. Jeszcze w żadnej recenzji na pryszcza się nie natknęłam, za to od "nieprzyjaciół", względnie "niespodzianek" aż się roi. Jakby nie można było sprawy nazwać po imieniu.
  4. RECKI, KOSMY, MEJKI i wszelkiego rodzaju inne skróty. Według mnie zaśmiecają język. Podobnie jak pazurki (nie cierpię tego słowa!), fryzurki czy inne zdrobnienia.
  5. "HOLE", "GIFTY", "GIWEŁEJE", "ŁISZLISTY", "RUMTURY" i inne nieuzasadnione zapożyczenia z języka angielskiego. Do którego zresztą sama mam słabość, bo jest precyzyjny, często pozwala jednym słowem określić coś, co po polsku trzeba by opisać całym długim zdaniem (trudno mi chociażby znaleźć trafne, zgrabne tłumaczenie dla słowa "swatch"). Jednak co za dużo, to niezdrowo, a niektórzy tracą umiar.


A co Wy myślicie o języku polskiej blogosfery? Jakie słowa i sformułowania dopisałybyście do mojej listy? Jestem ogromnie ciekawa, piszcie!

Nie chcę wyjść na jakąś językową purystkę, ale uważam, że blog pewien poziom powinien jednak trzymać. I tak jak nie jestem w stanie czytać tekstów, których autorzy są na bakier z zasadami ortografii i interpunkcji, tak też trudno znieść mi językowe niedbalstwo. Tylko nie bierzcie moich uwag do serca, krytyka nie jest wymierzona w nikogo konkretnego. Keep calm and blog on, żeby tak zakończyć autoironicznie ;)))


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 17 grudnia 2013

Kosmetyczny dopalacz, czyli serum rewitalizujące Bioliq


Miałam odezwać się do Was już wczoraj, ale cały dzień walczyłam ze złośliwym oprogramowaniem, które nieproszone wdarło się do mojego komputera. Bosssszzzz, ileż ja się namęczyłam, żeby to dziadostwo wywalić! Pożytek przynajmniej taki, że mój laptop chyba od nowości nie był w tak dobrej formie, uporządkowany i oczyszczony ze wszystkich zbędnych plików. Ale nie idźcie tą drogą :DDD I uważajcie na Aartemis, bo walka z tym wirusem niestety jest nierówna.

Dziś mój komputer nareszcie w formie, mogę więc Was zaprosić na wpis o kosmetycznym dopalaczu, czyli intensywnym serum rewitalizującym Bioliq. Ostatnio za sprawą szeroko zakrojonej kampanii promocyjnej w prasie i telewizji zrobiło się o nim głośno, ja zdecydowałam się na jego zakup nieco wcześniej, mniej więcej w połowie września, w sumie w ciemno, nic o tej marce nie wiedząc.






BIOLIQ Intensywne serum rewitalizujące to dermokosmetyk, którego substancje aktywne otrzymywane są w wyniku ekstrakcji, pozwalającej na skuteczne zachowanie ich unikalnych właściwości. Składnikiem przewodnim serum jest ekstrakt z kawioru (Acipenser spp.), który jest bogatym źródłem protein, lipidów, witamin i minerałów. Dzięki temu serum intensywnie stymuluje rewitalizację skóry: aktywnie regeneruje, nawilża i odżywia, co znacząco poprawia jej wygląd i kondycje.

Dzięki obecności składnika aktywnego, wyizolowanego z korzeni tarczycy bajkalskiej, BIOLIQ Intensywne serum rewitalizujące poprawia także jędrność i elastyczność skóry, jednocześnie hamując starzenie jej komórek na drodze enzymatycznej, poprzez zwiększenie liczby podziałów komórkowych. Ekstrakt z korzeni tarczycy bajkalskiej przedłuża aktywne życie fibroblastów o ok. 10% i opóźnia proces ich starzenia. Jego wpływ na skórę oznacza odmłodzenie populacji fibroblastów do kondycji porównywalnej ze skóra młodszą o dekadę. Co więcej, oddziałując na metabolizm preadipocytów i adipocytów, serum znacząco redukuje podwójny podbródek, co widocznie wpływa na kontur twarzy. Dodatkowo wyrównuje koloryt skóry, rozjaśniając przebarwienia i niewielkie plamki.

Natychmiastowy wzrost nawilżenia skóry aż o 37% już po pierwszej aplikacji.

Cena: około 25 zł / 30 ml



Bioliq kreuje się na markę apteczną oferującą dermokosmetyki w bardzo przyjaznych cenach i coś w tym jest, bo serum kosztuje raptem dwadzieścia kilka złotych. Taki wydatek rzeczywiście nie bije po kieszeni, a przynosi całkiem sporo pożytku, bo okazuje się, że serum jest naprawdę przyzwoite. Nie wybitne, ale w codziennej pielęgnacji sprawdza się bardzo dobrze.

Zdecydowałam się na zakup, bo poszukiwałam jakiegoś mocnego nawilżacza, który uratowałby moją przesuszoną Acne-Dermem cerę. Wyszłam z założenia, że serum będzie skoncentrowanym preparatem, który raz dwa zrobi z moją twarzą porządek. I faktycznie, ulga przyszła już po pierwszym zastosowaniu. Bioliq ma luźną, żelową konsystencję, która nie tylko nie obciąża skóry, ale też przyjemnie ją chłodzi, dając uczucie orzeźwienia. Wchłania się bez śladu, choć trzeba poczekać ze dwie, trzy minuty, aż wyschnie. Skóra po aplikacji wyraźnie się odpręża, znika wszelki dyskomfort na tle odwodnienia. Pod tym względem olbrzymi plus.

Producent obiecuje także silne właściwości regenerujące, ale szczerze mówiąc trudno mi się do nich odnieść. Poziom nawilżenia cery odczuwalnie dzięki temu serum wzrasta, jednak obiecywanej rewitalizacji gołym okiem nie widać. Pozostaje wierzyć na słowo, że składniki aktywne naprawdę działają, stopniowo poprawiając jej kondycję. A uwierzyć w zasadzie łatwo, bo skóra po tym serum bardzo dobrze się czuje. Jest praktycznie bezproblemowe, łatwo się aplikuje, nie oblepia tłustą warstwą, nie zapycha, a co najważniejsze przynosi natychmiastową ulgę. To jest chyba jego największa zaleta. Próżno oczekiwać po nim spektakularnych, diametralnie zmieniających stan cery efektów, ale jej komfort podnosi się natychmiast.

Serum Bioliq ma tylko jedną wadę, jest kompletnie niewydajne. Rzadka konsystencja sprawia, że znika z prędkością światła. Pipetka (swoją drogą bardzo wygodna), w którą wyposażone jest opakowanie, też ma w tym swój udział, bo jest po prostu ogromna i każdorazowo dozuje dużą ilość preparatu. Skóra na szczęście dobrze przyjmuje każdą jego ilość, także nic się nie marnuje. Oceniam, że 30 ml starcza na jakieś cztery tygodnie regularnego stosowania.

Bardzo się z tym serum polubiłam, choć tak jak wspominałam, to dla mnie raczej uzupełnienie codziennej pielęgnacji niż jakaś niezwykła kuracja. Jest solidne, ale nie rewolucyjne. Można mu jednak ufać, a to najważniejsze. W moim przypadku spełniło swoje zadanie, zadbało o nawilżenie mojej cery, kiedy tego naprawdę potrzebowała.


Miałyście do czynienia z tym serum albo innymi produktami tej marki? Ku mojemu zaskoczeniu, gama kosmetyków Bioliq jest całkiem bogata.


Jakie są Wasze ulubione kosmetyczne dopalacze? Na jakie serum stawiacie? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.






sobota, 14 grudnia 2013

Krem legenda, czyli Effaclar Duo La Roche-Posay

La Roche-Posay Effaclar Duo to krem legenda. Doczekał się już tylu recenzji, że kolejna nie wniesie pewnie nic nowego, jednak bardzo chciałabym podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami na jego temat, bo przez wiele tygodni uzupełniał moją kurację przeciw przebarwieniom, a myślę, że warto przedstawić jej pełen obraz, skoro już zdecydowałam się na bieżąco relacjonować Wam jej postępy.






EFFACLAR DUO to kompletny produkt do pielęgnacji skóry, który łączy 4 składniki aktywne działające na dwa główne objawy pojawiające się na skórze skłonnej do trądziku: Poważne miejscowe zmiany skórne: niacyna i pirokton olaminy do walki z rozprzestrzenianiem się bakterii i wyeliminowania niedoskonałości. Pory zatkane łojem: kombinacja kwasu LHA i kwasu linolowego odblokowuje pory, usuwając jednocześnie nagromadzone w nich martwe komórki tworzące te zatory. Te aktywne składniki w połączeniu z kojącą, niedrażniącą woda termalną La Roche-Posay zmniejszają zaczerwienienie. Formuła bez parabenu.

Skuteczny na niedoskonałości: eliminuje niedoskonałości u 88% użytkowników Odblokowuje pory u 89% użytkowników. Działa szybko u 89% użytkowników. Doskonale tolerowana konsystencja: Nadaje się do skóry wrażliwej 89% - nie wysusza skóry 85% 4-tygodniowy test użytkowania na 123 osobach przy użyciu preparatów przeciw niedoskonałościom zakupionych w aptekach.

AQUA / WATER, GLYCERIN, CYCLOHEXASILOXANE, HYDROGENATED POLYISOBUTENE, NIACINAMIDE, ISOPROPYL LAUROYL SARCOSINATE, AMMONIUM POLYACRYLDIMETHYLTAURAMIDE / AMMONIUM, POLYACRYLOYLDIMETHYL TAURATE, SILICA, METHYL METHACRYLATE CROSSPOLYMER, SODIUM HYDROXIDE, SALICYLIC ACID, NYLON-12, ZINC PCA, LINOLEIC ACID, PENTAERYTHRITYL TETRA-DI-T-BUTYL HYDROXYHYDROCINNAMATE, CAPRYLOYL GLYCINE, CAPRYLOYL SALICYLIC ACID, CAPRYLYL GLYCOL, PIROCTONE OLAMINE, MYRISTYL MYRISTATE, POTASSIUM CETYL PHOSPHATE, GLYCERYL STEARATE SE, PARFUM / FRAGRANCE.

Cena: od około 35 zł do około 50 zł (w zależności od apteki) / 40 ml



Od razu zaznaczę, że mimo powszechnej sympatii dla tego kremu, nie będzie to wpis bezkrytyczny. Bo uczucia do niego mam jakieś takie mieszane. Z jednej strony widzę, że z biegiem czasu ma na moją cerę coraz lepszy wpływ, z drugiej jednak nie mogę zapomnieć, że po tylu entuzjastycznych recenzjach spodziewałam się bardziej spektakularnych efektów.

Jak wspominałam, oparty na kwasie linolowym i LHA Effaclar Duo potraktowałam jako uzupełnienie mojej kuracji przeciw przebarwieniom, licząc na obiecywane przez producenta oczyszczenie porów. Krem stosowałam od połowy września, najpierw w duecie z maścią Acne-Derm, wyłącznie na dzień, później, mniej więcej od listopada, już solo, zarówno na dzień, jak i na noc.

Komfort stosowania określiłabym jako bardzo przyzwoity. Krem nie stwarzał żadnych problemów, o ile tylko pamiętałam, żeby nakładać go na idealnie suchą twarz, w innym przypadku miał tendencję do lekkiego podrażniania skóry. Nie zauważyłam natomiast, żeby się rolował, a wiem, że niektórzy na to narzekają. Dla mnie był pod tym względem bez zarzutu, tworzył na twarzy gładką bazę dobrze spisującą się zarówno pod filtrem przeciwsłonecznym i makijażem, jak i pod aplikowanym na noc nawilżającym serum.

Bo o dodatkowym nawilżaniu warto przy stosowaniu tego kremu pamiętać, sam w sobie nie nawilża bowiem ani trochę. Ma postać lekkiej, płynnej emulsji dającej zupełnie matowe wykończenie. Moja cera, wymęczona wieloma tygodniami z kwasem azelainowym, aż prosiła się o coś treściwszego. Dlatego wieczorną pielęgnację wzbogaciłam o serum. Ale o nim w kolejnym poście.

A działanie? No właśnie, tutaj mam pewne zastrzeżenia. Zacznę jednak od niewątpliwych plusów tego kremu. Po pierwsze, już po krótkim czasie gołym okiem widziałam wygładzenie cery, z lekkim spłyceniem porów włącznie. Zwłaszcza na nosie, na którym skóra regularnie mi się złuszczała. Nie powiem, wnerwiało mnie to, bo trudno było te łuszczące się miejsca zakamuflować makijażem, ale oczywiście zaciskałam zęby, rozumiejąc, co się dzieje. Po drugie, mam wrażenie, że to właśnie Effaclar Duo nareszcie wpłynął na tempo rozjaśniania się moich przebarwień, przy Acne-Dermie stosowanym solo różnica obserwowana z tygodnia na tydzień nie była aż tak znacząca. Jednak z drugiej strony spodziewałam się też gruntownego oczyszczenia cery, a na tym polu Effaclar Duo niestety jak dla mnie się nie popisał. Owszem, stany zapalne zwykle (nie zawsze) dusił w zarodku, więc pod tym względem do obietnic producenta się nie czepiam, ale jeśli chodzi o zaskórniki otwarte, które krem miał niby eliminować, to jak były, tak są i mają się całkiem dobrze. Wydaje mi się, że stosuję ten krem na tyle długo (trzy miesiące), że gdyby miało w tej kwestii coś drgnąć, to już by drgnęło. Jeszcze nie wiem, czy kupię kolejną tubkę, najpierw chcę zobaczyć, jak cera będzie zachowywać się po jego odstawieniu.

Podsumowując, Effaclar Duo uznaję za bardzo dobry codzienny krem pozwalający trzymać problematyczną cerę w ryzach, a regularnie stosowany stopniowo poprawiający jej kondycję, jednak z całą pewnością nie nazwałabym go remedium na całe dermatologiczne zło. Owszem, może stanowić podstawę pielęgnacji cery problematycznej, warto jednak pomyśleć o uzupełnieniu jej o kosmetyki przywracające skórze komfort - sera, maseczki nawilżające, czy eliminujące łuszczące się skórki łagodne peelingi. Na cuda tak czy inaczej bym nie liczyła, zwłaszcza w krótkiej perspektywie. W moim przypadku w pewnych aspektach perspektywa nawet trzymiesięczna okazała się niewystarczająca.


Tak oto zmierzyłam się z legendą. Jak myślicie, czy Effaclar Duo zyskał ten status zasłużenie? Jak dla mnie, niekoniecznie. Jakie macie z nim doświadczenia? 


Buziaki,
Cammie.






piątek, 13 grudnia 2013

Przerywnik, czyli wyniki mikołajkowego konkursu

Witajcie! Na dobry początek weekendu zapraszam Was na wyniki mikołajkowego konkursu. Przypomnę, że gra toczyła się o czekoladową bombonierkę Bomb Cosmetics ufundowaną przez Pachnącą Wannę. Do kogo trafi zestaw sześciu czekoladek do kąpieli?



.o



Uwaga, uwaga! W ten rzekomo pechowy piątek trzynastego szczęśliwą zwyciężczynią konkursu zostaje .... Aga Ruda!


Aga, serdecznie gratuluję i proszę o dane adresowe. 


Dzisiejszy krótki post potraktujcie jako przerywnik w moim mini cyklu pielęgnacyjnym. Już jutro zapraszam na kolejną recenzję, tym razem na tapetę wezmę sławny Effaclar Duo La Roche-Poasy. 


Do jutra!
Cammie.






czwartek, 12 grudnia 2013

Cud miód malina, czyli filtr Missha All-around Safe Block Waterproof Sun Milk

Wiem, że pisanie o wysokiej ochronie przeciwsłonecznej w grudniu jest dość ryzykowne, bo nie na czasie, ale wierzę, że przynajmniej część z Was tak jak ja filtruje się przez cały rok. Z drugiej jednak strony za chwilę rozpocznie się sezon sportów zimowych, a na ośnieżonych stokach dobry filtr też jest niezbędny. Nie wspominając już o egzotycznych plażach, na których szczęściarze lada moment grzać będą kości, uciekając od naszej polskiej zimy. A zatem wszystkich chroniących skórę niezależnie od pory roku i okoliczności, a także tych, którzy ochrony potrzebują jedynie okazjonalnie, zapraszam na recenzję genialnego wodoodpornego filtra przeciwsłonecznego Missha All-around Safe Block Waterproof Sun Milk SPF 50+ / PA +++.






Ja to mam jednak szczęście do filtrów. Wiadomo, potrafią być kłopotliwe, lubią tłuścić cerę, bielić, zapychać. Tymczasem Missha to drugi z kolei krem przeciwsłoneczny, po równie dobrym, choć zupełnie innym The Face Shop Natural Sun ---> KLIK (nadal go lubię, ale po dwóch tubkach po prostu mi się znudził), który w 100% spełnia moje oczekiwania, nie dając żadnych, absolutnie żadnych niepożądanych skutków ubocznych.

Missha All-around Safe Block Waterproof Sun Milk ma postać dość rzadkiej, białej emulsji o bajecznie aksamitnej formule, dzięki której aplikacja jest niezwykle przyjemna. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że otulam skórę mięciutką powłoczką, stopniowo się z nią stapiającą i tworzącą ochronny film. Nie ma  przy tym mowy o żadnej tłustej warstwie, czy efekcie nadmiernego rozbielania cery, pod tym względem pełen komfort. Emulsja po krótkiej chwili mocno przywiera do twarzy, dając dobrą bazę pod makijaż. Nie zauważyłam, żeby negatywnie wpływała na jego trwałość, czy to w przypadku tradycyjnych podkładów, kremów bb, czy też proszkowych minerałów. Zapach emulsji jest co prawda dość dziwny, lekko alkoholowy, ale szybko się ulatnia, nie drażniąc ponad miarę. Jedynie w tym punkcie mogę mieć do niej jakiekolwiek zastrzeżenie. No, może jeszcze do kwestii wydajności można się przyczepić. Wiem, że nie lubicie, jak oceniam filtr w tym kontekście, bo w końcu chodzi o to, żeby skóra przyjęła go jak najwięcej, ale przecież widzę, w jakim tempie go ubywa. Otóż tego filtra ubywa dość szybko. Poza tym cud miód malina!

Poza względami czysto użytkowymi, nie sposób nie docenić właściwości tego filtra. Wysoka ochrona gwarantuje skórze bezpieczeństwo (według szacunków na około 9 godzin), wodoodporność podnosi natomiast jej trwałość. Jeśli chodzi o inci, to warto zwrócić uwagę na liczne składniki pielęgnacyjne - regenerujący hydrolat z kocanki, ochronny wyciąg z malwy różowej, ekstrakty z kondycjonującego cerę różeńca górskiego, chroniącej przed wolnymi rodnikami guawy, kojącego drzewa chinowego, nawilżającego i łagodzącego aloesu czy regulującego wydzielanie sebum eukaliptusa. Za ochronę przeciwsłoneczną odpowiadają natomiast ethylhexyl methoxycinnamate, tlenek cynku oraz  dwutlenek tytanu.

Dostępność tego filtra, jak to w przypadku kosmetyków koreańskich, jest dość ograniczona, ale naprawdę warto zadać sobie trud i znaleźć go na internetowych aukcjach albo w sklepach online. Ja zarówno pierwszą, jak i drugą tubkę kupiłam na ebay, tradycyjnie w zaufanym rubyrubyshop, płacąc za pierwszym razem około 18 dolarów za 40 ml i około 26 dolarów za 70 ml za drugim razem (jak widzę, rubyruby ma teraz na obie pojemności atrakcyjną promocję!).

Zwróćcie tylko, proszę, uwagę, że recenzuję wersję waterproof. Dostępna jest jeszcze zwykła (Soft Finish, o ile się nie mylę), z którą nie miałam do czynienia. Wariant wodoodporny z całego serca natomiast polecam! Okazał się mocnym punktem mojej wymierzonej w redukcję przebarwień pielęgnacji. Fakt, że kupiłam kolejne opakowanie, w dodatku o zwiększonej pojemności, mówi chyba sam za siebie.


Jestem ciekawa Waszego podejścia do filtrowania. Ja sięgam po filtry głównie ze względu  na skłonność do przebarwień, ale nie ukrywam, że liczę też na profilaktykę przeciwzmarszczkową. Nazwijmy to pielęgnacyjną inwestycją w przyszłość. A Wy? Chronicie skórę przed słońcem? Jakie są Wasze ulubione filtry?


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 10 grudnia 2013

Co mi w duszy gra, czyli moja świąteczna lista marzeń

Święta już za dwa tygodnie, najwyższa zatem pora, żeby przygotować świąteczną listę marzeń. Mam chyba w sobie coś z podglądacza, bo uwielbiam takie wpisy u innych, lubię sprawdzać, co komu w duszy gra :))) Mam nadzieję, że macie do tego podobne podejście i z zainteresowaniem podpatrzycie, o czym marzę. Zapraszam wszystkich ciekawskich!






1. Obiektyw makro, który pozwoliłby mi też robić zdjęcia portretowe dobrej jakości. Na zdjęciu Tamron 90/2.8, chwilowo niestety poza moim zasięgiem finansowym. Ale pomarzyć można :DDD

2. Złoty zegarek Fossil Cecile Multifunction AM4510. Przepiękny! Na mojej zeszłorocznej liście pojawił się Amy Marc by Marc Jacobs i już sama nie wiem, który podoba mi się bardziej. 

3. Tiulówka z Fanfaronady. Uważam, że jest niesamowicie kobieca. Poproszę midi, najchętniej szarą :)))

4. Paletka typu "build your own palette" Urban Decay, na przykład Moonflower. Co prawda ogromnie podoba mi się Naked 3, ale jak znam życie i tak znalazłoby się w niej kilka cieni, których bym z jakichś względów nie używała, dlatego najchętniej złożyłabym po prostu swoją własną.

5. Kolejna zawieszka do mojej pandory, srebrna kulka ze złotą koroną. Wiem, trochę infantylna, ale przy tym jakże urocza! Chcę i koniec.

6. Perfumy. Ucieszyłabym się zarówno ze sprawdzonych, od lat ulubionych Dior Dolce Vita, ale nie pogardziłabym też jakąś nowością, na przykład Si od Armaniego.






7. Pędzle Real Techniques. Tyle się o nich nasłuchałam, a jeszcze nie miałam okazji wypróbować.

8. Zabawna koszulka, na przykład "Zołza" z Pan Tu Nie Stał. Albo "Foch!" z Chrum.com.

9. Lakier do paznokci Lynnderella Snow Angel. Chodzi mi po głowie już chyba od dwóch lat. Niestety jest trudno dostępny, jak zresztą wszystkie lakiery z manufaktury Lynnderelli. Upatrzyłam go niedawno na jakiejś norweskiej stronie i coś czuję, że sama zrobię sobie prezent :)))

10. Kalendarz Moleskine. Kolor magenta, rozmiar xs, układ dzienny.

11. Szpilki Melissa Incense Wing. Kolejna z rzeczy, które nie dają mi spokoju już od bardzo dawna. Rozmiar 36 poproszę! 

12. Szczoteczka Clarisonic, model Mia, biała. Chciałabym przekonać się na własnej skórze, czy to rzeczywiście taka rewolucja w oczyszczaniu twarzy.



Ach, marzenia ... A o czym Wy marzycie? Co chciałybyście znaleźć pod choinką? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.



Zapraszam do udziału w mikołajkowym konkursie!
Do wygrania czekoladki do kąpieli Bomb Cosmetics :)))



poniedziałek, 9 grudnia 2013

Czerwień z niesamowitym połyskiem, czyli Max Factor Glossfinity Red Passion


Witajcie! Po weekendzie spędzonym w podróży (koszmarnej swoją drogą, w śnieżycy i korkach ... nikomu nie życzę takich przeżyć) wracam do Was z czerwienią Max Factor, 110 Red Passion z serii Glossfinity. Kolor bardzo klasyczny, ale wyróżniający się niesamowitym połyskiem, co nawet udało mi się dość dobrze uchwycić na zdjęciu.






To mój pierwszy lakier tej marki. Może kojarzycie, że kupiłam go, korzystając z niedawnej 40% zniżki w Rossmannie. Nabytek jest więc dość nowy, ale już kilka razy zdążyłam mieć go na paznokciach. Nosi się bardzo dobrze, to jednak prawda, że czerwone paznokcie sprawdzą się w każdej sytuacji, pasując praktycznie do wszystkiego, i do dżinsów, i do eleganckiej sukienki. Czerwień od Max Factor nie jest pod tym względem wyjątkiem. Trzeba jednak zaznaczyć, że Red passion to odcień dość żywy, energetyczny, zdecydowanie dla kobiet, które nie boją się wyrazistych kolorów. 

Jak oceniam Glossfinity? Świetny, długi pędzelek, ułatwiająca malowanie dość rzadka, ale zwarta konsystencja, porządna pigmentacja i piękne, błyszczące wykończenie każą mi uznać pierwszy kontakt z tą serią za bardzo udany. Z drugiej jednak strony nieco do życzenia pozostawia kwestia trwałości. Producent określił te lakiery jako trwałe i odporne na ścieranie przez siedem dni, z czym niestety nie mogę się zgodzić. Owszem, połysk utrzymuje się bardzo długo, jednak pierwsze otarcia na końcówkach pojawiają się już po dwóch dniach ... Mimo to mam ochotę na więcej kolorów z tej serii! Czerwień Red passion z tym swoim pięknym połyskiem totalnie mnie zauroczyła. Jednak podkreślam, moim zdaniem jakość Glossfinity jest nieadekwatna do obietnic producenta. Warto o tym pamiętać, decydując się zapłacić za buteleczkę aż 30 zł, bo tyle właśnie kosztują te lakiery w regularnej cenie.


Lubicie malować paznokcie na czerwono? Zdradźcie, jakie są Wasze ulubione czerwienie. Też macie wrażenie, że w okresie świątecznym czerwone lakiery przeżywają swój wielki come back? 


Buziaki,
Cammie.



Przypominam o mikołajkowym konkursie!
Do wygrania czekoladki do kąpieli
Bomb Cosmetics :)))




piątek, 6 grudnia 2013

Mikołajki, czyli czekoladowy prezent dla Was!

Mikołajki! A jak mikołajki, to i prezenty :))) Mam dziś dla Was coś wyjątkowego, czekoladową bombonierkę od Bomb Cosmetics! Łasuchy od razu uprzedzam, tego się nie je :DDD W bombonierce znajdziecie sześć kremowych czekoladek do kąpieli. Tę smakowitą nagrodę, w podziękowaniu za kilka wspólnych tygodni z No to pięknie!, ufundowała dla moich czytelników Pachnąca Wanna. Zapraszam do udziału w konkursie!






Co dokładnie kryje bombonierka? Ręcznie robione, pełne naturalnych olejków kąpielowe słodkości, kuleczkę waniliową, kuleczkę czekoladowo - pomarańczową, babeczkę kawową, babeczkę czekoladową, klejnocik czekoladowy i czekoladową babeczkę maślaną. Mam nadzieję, że narobiłam Wam apetytu :DDD


Z chęcią poczęstowałabym Was wszystkie, ale konkurs rządzi się swoimi prawami. Jeśli macie ochotę na tę słodką bombonierkę, musicie zastosować się do jego zasad.


Zasady:
1. Obserwuj publicznie No to pięknie!
2. Polub stronę Pachnącej Wanny na FB ---> KLIK
3. W komentarzu pod postem odpowiedz na pytanie: Jaką nową markę lub jakie nowe produkty obecnego dostawcy chciałabyś znaleźć w asortymencie Pachnącej Wanny? Aktualną ofertę sklepu możecie obejrzeć TUTAJ.


Będzie mi bardzo miło, jeśli polubicie też fejsbukową stronę No to pięknie! ---> KLIK, ale nie czynię z tego warunku uczestnictwa w konkursie.



Regulamin
1. Konkurs organizowany jest przez blog http://no-to-pieknie.blogspot.com/ Realizowany jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa. 
2. Sponsorem nagród jest sklep internetowy Pachnąca Wanna
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich jawnych czytelników bloga, którzy polubią stronę Pachnącej Wanny na portalu społecznościowym FaceBook. Osoby małoletnie na udział w konkursie muszą mieć zgodę rodziców / opiekunów.
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie w komentarzu pod konkursowym postem odpowiedzieć na pytanie: Jaką nową markę lub jakie nowe produkty obecnego dostawcy chciałabyś znaleźć w asortymencie Pachnącej Wanny?
5. Termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 12.12.2013 r. 
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.). 
7. Nagrodą w konkursie jest zestaw upominkowy Czekoladowa Bombonierka Bomb Cosmetics. Nagroda nie podlega zamianie na inną. 
8. Spośród wszystkich odpowiedzi wybrany zostanie jeden zwycięski komentarz. Werdykt zostanie ogłoszony w przeciągu siedmiu dni od upływu terminu zgłoszeń. O wygranej zwycięzca zostanie poinformowany za pośrednictwem bloga http://no-to-pieknie.blogspot.com/, a nagroda przekazana zostanie zwycięzcy w ciągu 7 dni kalendarzowych od otrzymania danych adresowych. 
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.). 
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących. 


Czas start! Na Wasze zgłoszenia czekam przez tydzień, do 12 grudnia. Powodzenia!


Buziaki,
Cammie.




środa, 4 grudnia 2013

Rozstania i powroty, czyli książki listopada

Witajcie! Zapraszam na post z cyklu Książki miesiąca. Mam nadzieję, kochane mole książkowe, że w listopadzie mieliście mnóstwo czasu na czytanie. Ja nie mogę narzekać, na moim książkowym liczniku wybiło osiem pozycji :))) Nadal trzymałam się głównie fantastyki, ale zmęczył mnie w końcu ten gatunek, więc wśród moich listopadowych lektur pojawiło się też coś z zupełnie innego nurtu. 






Dawno już nie miałam takiego problemu ze zilustrowaniem posta jak dziś, próbując w odmętach internetu wygrzebać okładki książek z serii "Obcy" Alana Deana Fostera. Wygląda na to, że wznowień w języku polskim nie było od lat. Także wybaczcie, ale posiłkuję się plakatami filmowymi, Zresztą i tak wszystkie tomy, zarówno "Obcy. Ósmy pasażer Nostromo", jak i "Obcy. Decydujące starcie", "Obcy. Trzy" oraz "Obcy. Przebudzenie" (dopisany przez Ann Carol Crispin), to zbeletryzowane scenariusze filmowe. Filmów nigdy nie widziałam (jak to w ogóle możliwe? podobno hiciory!), książki natomiast towarzyszyły mi w pierwszych dniach listopada.






Powiedzieć, że je połknęłam, to mało. Dawno już nie miałam do czynienia z autorem, który tak doskonale budowałby napięcie. Popychana ciekawością, co dalej, nie mogłam oderwać się od lektury. No i te emocje! Rzadko która książka jest w stanie tak czytelnika poruszyć, grając przecież wyłącznie na jego wyobraźni. Przyznaję, że moja pracowała na najwyższych obrotach, momentami czułam się jak dziewiąty pasażer na gapę, że tak nawiążę do tytułu pierwszego tomu. Naprawdę dzieliłam z bohaterami strach. Tytułowy obcy, bezwzględny, napędzany w swym działaniu przez instynkt przetrwania gatunku, żerujący na swych ofiarach pasożyt zdający się niemal niezniszczalnym, jawił się jako nasz wspólny wróg. Gorąco kibicowałam odważnej i niezłomnej Ripley, postaci łączącej wszystkie części. Części, dodajmy, niestety bardzo nierównych. Mam wrażenie, że cały impet autora poszedł w pierwsze dwa tomy, trzeci wyraźnie odstawał. O czwartym, innego autorstwa, już nawet nie wspominam, bo różnił się już nie tylko poziomem, ale też i stylem. Słyszałam jednak, że jeśli chodzi o filmy, to wszystkie zrobione są z rozmachem, także mam nadzieję, że kiedyś uda mi się je obejrzeć.


Po dreszczyku emocji przy lekturze "Obcego" przyszła pora na trzy tomy cyklu "Fundacja" Isaaca Asimova. Jest to wieloczęściowa saga, z której kluczowe części to właśnie "Fundacja", "Fundacja i Imperium" oraz "Druga Fundacja".






Sama nie wiem, jak tę serię ocenić. Saga cieszy się statusem klasyki fantastyki, spodziewałam się więc czegoś naprawdę wysokiej klasy. Mam natomiast wrażenie, że tak naprawdę to takie czytadło, tyleż rozbudowane, co powierzchowne, bez wyraźnie nakreślonych postaci. Cały pomysł opiera się na idei ratowania dorobku upadającej cywilizacji. Przewidujący katastrofę naukowiec stara się uchronić ludzkość przed tysiącami lat barbarzyństwa. Na peryferiach galaktyki zakłada więc tytułową Fundację, zdającą się zajmować pracami encyklopedycznymi, a tak naprawdę będącą przykrywką dla realizacji dalekosiężnego planu budowy nowego imperium na gruzach starego. Pomysł niby ciekawy, ale dla mnie zmarnowany. Nie była to dla mnie lektura wysokich lotów, czytałam raczej jak pozbawioną głębi bajeczkę. Szkoda. 


Za to kolejna pozycja była już prawdziwą czytelniczą ucztą. Po laureatce literackiej nagrody Nobla nie spodziewałam się zresztą niczego innego. Alice Munro i jej "Miłość dobrej kobiety" to klasa sama w sobie.






"Miłość dobrej kobiety" Alice Munro to zbiór ośmiu opowiadań o kobietach. Autorka ukazuje nam ich losy, możliwości i ograniczenia we współczesnym świecie. Każda jej bohaterka musi sobie radzić z niepewnością swoich uczuć, z wewnętrznymi konfliktami, z wyborem między tym, czego chce, a tym, co musi zrobić. To właśnie przeżywa wkraczającą w dorosłość mężatka, która szuka swojego miejsca w życiu. Podobnie jest z młodą dziewczyną, która przyjeżdża na wakacje do matki, ale nie potrafi z nią wytrzymać, bo ma w sobie zbyt dużo goryczy i żalu z młodości.

Miłość kobiet przyjmuje rozmaite formy: uczucia matki do córki, dziecka do dorosłego, żony do męża, przyjaciółki do przyjaciółki – Munro pokazuje je wszystkie z niezwykłą wnikliwością, odsłaniając głębię i zawiłość zwyczajnego życia oraz siłę emocji, które wiążą ludzi ze sobą na nieskończenie różnorodne sposoby.


Munro nazywana jest mistrzynią krótkich form i na pewno coś w tym jest. Niby zaledwie muska temat, niby tylko ślizga się po jego powierzchni, a jednak zawsze jakoś zdoła dotknąć samego jądra. Pisze pięknie, bardzo subtelnie, z wyczuciem, budując nie tylko historię, ale też atmosferę. Sięga po niedomówienia, wierząc w domyślność czytelnika, pozostawiając miejsce na własną interpretację. Pobudza do refleksji, nie grając na tanich emocjach, które z pewnością łatwo mogłaby wywołać, bo opisuje sprawy, wobec których trudno zachować obojętność. "Miłość dobrej kobiety" to zbiór doskonałych w swej formie opowiadań, które choć o kobietach, nie są na pewno tylko dla kobiet.


Po tej refleksyjnej, głębokiej lekturze nabrałam ochoty na więcej. Porzucam więc fantastykę, która mnie pod tym względem nie zadowalała i wracam do bardziej klasycznych gatunków. Jak to w życiu, rozstania i powroty.

Grudzień rozpoczęłam z "Tak jest dobrze" Szczepana Twardocha. I jest dobrze. Ale o tym za miesiąc!


Co ciekawego czytałyście w listopadzie? Podzielcie się wrażeniami!


Buziaki,
Cammie.


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Błogi odpoczynek, czyli świeca zapachowa Bomb Cosmetics | DDD i kod rabatowy dla Was!


Kończąc cykl postów podsumowujących listopad, powinnam napisać Wam teraz o moich listopadowych lekturach, ale ze względu na przypadający dziś Dzień Darmowej Dostawy [wszystkie szczegóły TUTAJ] postanowiłam zmienić plany. O książkach następnym razem, tymczasem zapraszam na recenzję świecy zapachowej Bomb Cosmetics Blissful Rest z asortymentu Pachnącej Wanny. Wytrwajcie do końca, bo mam dla was kod rabatowy, który w połączeniu z darmową przesyłką może stanowić pokusę nie do odparcia.


Blissful Rest, czyli Błogi Odpoczynek, to już moja druga świeca Bomb Comsetics, także wybierając ją, dobrze wiedziałam, czego się spodziewać - uroczej metalowej puszki kryjącej ozdobiony serduszkami aromatyczny, długo palący się wosk.






Piękna świeca o dynamicznym zapachu bergamotki z typowym, cytrusowym charakterem zielonego cytrusa, podkreślonym cierpką falą cytryny, limonki, grejpfruta oraz mandarynki. Sprzyja błogiemu wypoczynkowi! Świeca zawiera czyste, naturalne olejki eteryczne z lawendy oraz szałwii.

Cena: 39 zł






Świece Bomb Cosmetics nie tylko pięknie pachną, ale też zwyczajnie cieszą oko. Czyż to nie jest śliczne?






Blissful Rest to dobrze skomponowane połączenie mandarynki z bergamotką. Zapach jest świeży i lekki, jego intensywność określiłabym jako średnią. Owszem, jest wyczuwalny, ale nie męczący. Raczej dyskretny, wypełniający pomieszczenie, ale pozostający gdzieś tam w tle. Muszę przyznać, że świeca Olive Garden, którą miałam wcześniej, była pod tym względem mocniejsza, wygląda więc na to, że siła zapachu zależy od konkretnej kompozycji. 

Wiadomo, wszystko jest kwestią upodobań. Dla mnie Blissful Rest mógłby być zapachem nieco mocniejszym, ale chcę mu oddać sprawiedliwość i podkreślić, że mandarynka świetnie uzupełnia się z bergamotką, tworząc naprawdę relaksującą całość. Warto przy tym zaznaczyć, że świece Bomb Cosmetics są ręcznie robione! Przyjemność, jaką dają, jest długotrwała, wszystkie palą się około 45 godzin, równomiernie się przy tym wypalając i nie kopcąc.






Recenzją Blissful Rest zamykam serię wpisów o produktach z Pachnącej Wanny. Za kilka dni zaproszę Was na mikołajkowy konkurs, w którym będzie można zagrać o nagrodę z jej pachnącego asortymentu, tymczasem dla zainteresowanych mam kod rabatowy dający 10% zniżki na zakupy w tym internetowym sklepie z kąpielowymi kosmetykami i umilaczami kąpieli. W trakcie składania zamówienia wystarczy podać hasło o treści "Cammie". Będzie aktywne aż do 24 grudnia. A dziś, w ramach Dnia Darmowej Dostawy, w przypadku zakupów o wartości minimum 20 zł, dodatkowo wysyłka gratis! Co więcej, wróbelki ćwierkają, że przez cały grudzień do zamówień o wartości powyżej 75 zł dołączane będą pachnące prezenty. Mam nadzieję, że skorzystacie, czy to kupując coś dla siebie, czy też wybierając coś dla bliskich. Ofertę sklepu możecie przejrzeć TUTAJ. Udanych zakupów!


Lubicie świece zapachowe? Jakie zapachy są dla Was najbardziej kuszące? No i jak podobają Wam się świecie w puszkach od Bomb Cosmetics?


Buziaki,
Cammie.






niedziela, 1 grudnia 2013

Brwi jak nowe, czyli odkrycie listopada

Biorąc pod uwagę, ile kosmetycznych nowości przewinęło się w listopadzie przez moje ręce, aż dziwne, że jeśli chodzi o odkrycia miesiąca, to mam ochotę napisać Wam tylko o jednym produkcie. Owszem, na uwagę zdecydowanie zasłużyły sobie też kosmetyki The Secret Soap Store, ale tak się składa, że wszystkie trzy, z którymi miałam do czynienia, doczekały się pełnych i bardzo pochlebnych recenzji ---> KLIK. Także dziś celowo je pomijam, a szczególnym wyróżnieniem honoruję tylko cień Maybelline Color Tattoo Permanent Taupe.






To stosunkowo nowy nabytek, bo upolowałam go w niedawnej rossmannowej promocji, ale z miejsca tak mi się spodobał, że bez cienia wahania mogę nazwać go odkryciem listopada.

Permanent Taupe to ciekawy odcień brązu ze sporą domieszką szarości. Jest całkiem matowy, dzięki czemu u wielu dziewczyn znalazł zastosowanie jako cień do brwi. Zainspirowana tym pomysłem, kupiłam go właśnie z zamiarem używania go w ten sposób. 

Początkowo miałam mieszane uczucia, bo kolor w słoiczku wydawał mi się dość jasny, a ja ze swoją ciemną oprawą oczu potrzebuję konkretu, jednak okazało się, że szare tony cienia wspaniale współgrają z moimi niemal czarnymi brwiami. Kremowa formuła zaskakująco dobrze się sprawdza, cień bezproblemowo rozprowadza się między włoskami, kryjąc wszelkie ubytki, nie ma też kłopotu z wyczesaniem jego nadmiaru. Brwi łatwo zyskują pożądany kształt. Wyglądają jak nowe! Pełne i regularne. Efekt jest naturalny i nieprzerysowany, a co najważniejsze, trwały. Podoba mi się :)))

Pokazuję Wam zbliżenie na prawą brew, bo to właśnie w niej mam dramatyczne ubytki. Dzięki Permanent Taupe stają się w zasadzie niewidoczne. Spójrzcie.






Dobrze się czuję w tak podkreślonych brwiach. Kolor cienia się nie odznacza, a jednak dodaje łukom brwiowym wyrazu, pogłębiając ich naturalny odcień. Efekt podoba mi się dużo bardziej, niż w przypadku słynnej farbki Aqua Brow, po której brwi miałam jak doklejone. Color Tattoo nad Aqua Brow ma też tę ważną przewagę, że jest dużo łatwiejszy w obsłudze, nie wymaga aż takiej precyzji. Warto jedynie do jego aplikacji wybrać odpowiedni pędzelek, przy jego kremowej formule najlepiej sprawdził mi się taki o dość szerokim przekroju, rysujący grubsze kreski.

Tak na marginesie powiem Wam, że jeszcze rok temu w ogóle nie podkreślałam brwi i dziś zastanawiam się, jak mogłam pomijać ten krok w makijażu. Oczy z wyraźną, dopracowaną linią brwi wyglądają zdecydowanie lepiej. Kiedyś myślałam, że to wytuszowane rzęsy "robią" główną robotę, dziś jestem skłonna stwierdzić, że to jednak kwestia dobrze podkreślonych brwi. Dzięki nim wyrazu nabiera cała twarz.

Permanent Taupe bardzo przypadł mi do gustu i myślę, że porzucę na jego rzecz tradycyjnie cienie, którymi do tej pory najbardziej lubiłam podkreślać brwi. Korci mnie jeszcze tylko przetestowanie kredki z MACa, przed zakupem powstrzymują mnie tylko wątpliwości co do koloru. 


Jak Wam się podoba Permanent Taupe na moich brwiach? Dajecie znać, jak najchętniej podkreślacie swoje. Napiszcie też koniecznie o swoich listopadowych odkryciach!


Buziaki, 
Cammie.