beauty & lifestyle blog

niedziela, 31 sierpnia 2014

U progu jesieni, czyli świece zapachowe Bridgewater | Konkurs na koniec wakacji!


Jakiś czas temu temu pisałam Wam o niesamowitych właściwościach świec Woodwick ---> KLIK, dziś natomiast, zgodnie z zapowiedziami sprzed kilku tygodni, chciałabym przybliżyć Wam markę może mniej znaną, ale z pewnością nie mniej pachnącą. Moje drogie, w ostatnim dniu wakacji, u progu jesieni, przedstawiam nową propozycję na zbliżające się długie jesienne wieczory, Bridgewater Candles! Zapraszam do lektury i do udziału w konkursie, mam dla Was pachnącą niespodziankę!

Świece Bridgewater w Polsce nie są jeszcze zbyt popularne, ale myślę, że to tylko kwestia czasu, nie tylko ze względu na ich jakość, ale też ze względu na misję marki, dzięki której kupując świecę, zgodnie z ideą Light a candle. Feed a child (więcej szczegółów TUTAJ), fundujemy całodzienne wyżywienie dotkniętemu biedą osieroconemu dziecku. Niedawno ta amerykańska marka pojawiła się w ofercie Pachnącej Wanny, kusząc bogactwem zapachów pogrupowanych w kilku kategoriach - ciasteczkowej, cytrusowej, drzewnej, kwiatowej, owocowej, świeżej, ziołowej i orientalno-korzennej. Moja świeca, Sweet Grace, należy właśnie do tej ostatniej grupy, roztaczając zapach słodkich owoców, orzeźwiającej herbaty i zmysłowej paczuli. Na zdjęciu widzicie też dwa samplery, kwiatowy Tulips i cytrusowy Orange Vanilla.




Świece Bridgewater dostępne są w dwóch rozmiarach, mniejsza zapewnia do 85 godzin palenia, większa aż do 160 godzin (samplery, choć niewielkie, palą się około 15 godzin). Ich szklane opakowania z charakterystyczną metalową pokrywą utrzymane są w prostym, klasycznym stylu, prezentując się nieco retro, ale w gruncie rzeczy pasując w sumie chyba do każdego wnętrza.




Kompozycje zapachowe, które miałam okazję poznać, są złożone i naprawdę intensywne, szybko wypełniają nawet duże pomieszczenia. Wosk (sojowy! dla części z Was to na pewno ważna informacja) wypala się równomiernie i bez strat, pamiętać trzeba jedynie o przycinaniu knota, który nie powinien być dłuższy niż 3 mm. 




Jeśli lubicie otaczać się zapachami i nie jest Wam obojętnie, jak pachnie Wasz dom, to świece Bridgewater powinny zwrócić Waszą uwagę, z pewnością są dobrą alternatywą dla bardziej znanych marek, niczym nie ustępując im w jakości. Tak jak i w przypadku konkurencji, nie są może najtańsze (mała świeca to wydatek rzędu 65 zł, duża 89 zł), ale gwarantują wiele, wiele godzin przyjemności.




Jeśli chciałybyście poznać ofertę Bridgewater i być może wybrać coś dla siebie, odsyłam Was na stronę Pachnącej Wanny ---> KLIK, gdzie na hasło CAMMIE przez najbliższe dwa tygodnie uzyskacie na swoje zakupy 10% zniżki (rabat obejmować będzie całość asortymentu sklepu, nie tylko produkty Bridgewater). Przypominam też, że przy zamówieniach o wartości minimum 60 zł możecie liczyć na darmową dostawę. Tymczasem zachęcam do zagrania o świecę, o której dziś pisałam, czyli otulającą dom zmysłowym, głębokim zapachem Sweet Grace!




Regulamin
1. Konkurs organizowany jest przez blog no-to-pieknie.pl Realizowany jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa.
2. Sponsorem nagród jest sklep internetowy pachnacawanna.pl.
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich jawnych czytelników bloga No to pięknie! oraz fanów Pachnącej Wanny na portalu społecznościowym Facebook.
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie wypełnić i przesłać formularz zgłoszeniowy, wykonując zadanie konkursowe polegające na dokończeniu zdania: Moja wymarzona świeca zapachowa pachniałaby ...
5. Termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 14.09.2014 r.
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.).
7. Nagrodą w konkursie jest samoopalacz mała świeca zapachowa Bridgewater Sweet Grace. Nagroda nie podlega zamianie na inną.
8. Spośród wszystkich poprawnych zgłoszeń wybrana zostanie jedna zwycięska odpowiedź. Werdykt zostanie ogłoszony w przeciągu siedmiu dni od upływu terminu zgłoszeń. O wygranej zwycięzca zostanie poinformowany za pośrednictwem bloga no-to-pieknie.pl, a nagroda przekazana zostanie zwycięzcy w ciągu 7 dni kalendarzowych od otrzymania danych adresowych.
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.).
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących.



Wszystkich chętnych zapraszam do wypełnienia formularza, wystarczy publicznie obserwować No to pięknie!, polubić Pachnącą Wannę na FB i odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Na Wasze zgłoszenia czekam do 14 września, powodzenia!




Profil Pachnącej Wanny na FB znajdziecie tutaj ---> KLIK. Będzie mi bardzo miło, jeśli polubicie też profil No to pięknie! ---> KLIK, ale nie jest to warunkiem konkursu, pozostawiam to Waszej decyzji.


Co myślicie o świecach zapachowych? Dałybyście szansę świecom Bridgewater? Dajcie znać, czy nagroda Wam się podoba. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



piątek, 29 sierpnia 2014

Skarb z supermarketu, czyli odkrycie sierpnia


Zazwyczaj do kosmetycznych zakupów solidnie się przygotowuję, przeglądam internet, czytam recenzje, sprawdzam ceny, szukam promocji, na pewno dobrze znacie ten proces. Czasami jednak przypadek sprawia, że na jakiś produkt decyduję się spontanicznie, dając się ponieść impulsowi. Nieplanowane zakupy kończą się różnie, zdarza się, że trafiam na totalny niewypał, ale bywa też, że zachcianka okazuje się hitem, z miejsca zdobywając moje serce. Tak też było tym razem, kiedy wychodząc z domu po przysłowiowe bułki, wróciłam z regenerującą maską do włosów z jedwabiem Loton Provit.

To w ogóle jakiś cud, że zawiesiłam na niej oko, bo opakowanie maleńkie, a do tego po prostu brzydkie. Na supermarketowej półce leżała jedna jedyna sztuka, nie wyróżniająca się kompletnie niczym na tle krzykliwiej, kolorowej konkurencji. No, może ceną, bo wyobraźcie sobie, że chcąc się tej ostatniej sztuki pozbyć, w Tesco przeceniono ją na zaledwie ... 4 zł. I wiecie co? Nie mogłam tych kilku złotych wydać lepiej.




Maska regenerująca z jedwabiem Loton Provit - połysk i gładkość jedwabiu

Proteiny jedwabiu oraz wyselekcjonowane substancje pomocnicze otulają włos ochronną warstwą. Pomagają utrzymać elastyczność i wytrzymałość, jednocześnie nadając włosom jedwabistą miękkość i połysk. Użycie maski Loton przywraca suchym i matowym włosom wyjątkowy wygląd, połysk i sprężystość oraz bezproblemowe rozczesywanie. Regularne stosowanie uchroni włosy przed skutkami działania zabiegów fryzjerskich i wysokiej temperatury, a włosy farbowane przed utratą koloru.


Cena: 10 zł / 125 g


Moje włosy, mimo niskiej porowatości, kochają proteiny, także spodziewałam się, że jedwab im się przysłuży, jednak to, jak dobrze reagują na maskę Loton Provit, zdumiewa mnie za każdym razem, kiedy jej używam. Wystarczy kilka minut, żeby włosy porządnie odżywiła, niesamowicie je wygładzając. Po wysuszeniu są lekkie i lśniące, opadają na plecy miękką kaskadą, bez problemu się rozczesując i układając. Uwielbiam ten efekt! 




Gorąco Wam tę maskę polecam, sprawdzi się na włosach wymagających regeneracji. Moje, choć zadbane, przez codzienne suszenie wysoką temperaturą raz na jakiś czas potrzebują skoncentrowanej pielęgnacji i Loton Provit właśnie to im zapewnia. Włosom przywraca zdrowy wygląd, a mnie gwarantuje good hair day :)))





Mam nadzieję, że nie będę miała problemu, żeby kupić tę maskę ponownie, a z całą pewnością zechcę to zrobić, bo przypadkowy zakup okazał się strzałem w dziesiątkę. A zatem, moje drogie, rozglądajcie się po supermarketach i ulegajcie zachciankom, bo nigdy nie wiadomo, na jaki skarb traficie!

Znacie maski Loton Provit? Z tego, co zdążyłam się zorientować, w ofercie marki oprócz wersji regenerującej z jedwabiem jest jeszcze odbudowująca z ceramidami (swoją drogą, chcę!). Może miałyście okazję stosować którąś z nich? Dajcie znać. Pochwalcie się też koniecznie nieplanowanymi, a jednak wyjątkowo udanymi zakupami, co udało Wam się odkryć przez zupełny przypadek? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.
  

środa, 27 sierpnia 2014

Zatrzymać lato, czyli Essie Watermelon


Jak byśmy nie zaklinały rzeczywistości, lato ma się ku końcowi i choć w kalendarzu ciągle sierpień, naprawdę czuć już to w powietrzu. Na szczęście są sposoby, żeby letnią atmosferę mimo niesprzyjającej aury jeszcze na chwilę zatrzymać. Na przykład malując paznokcie na jakiś żywy, wyrazisty kolor. Co powiecie na Essie Watermelon?




Essie Watermelon to coś pomiędzy czerwienią a ciemnym różem, rzeczywiście można powiedzieć, że jest to kolor dojrzałego, słodkiego arbuza. Mojemu arbuzowi ze zdjęcia, choć fajnie ilustrującemu temat, niestety daleko do odcienia, o jaki mi chodzi, jakiś taki niewybarwiony, niedopieszczony słońcem mi się trafił, ale jestem przekonana, że dobrze wiecie, jaką arbuzową czerwień mam na myśli. Essie Watermelon naprawdę dobrze ten kolor oddaje.




Lubię go za tę czerwono-różową nieoczywistość, dzięki której w każdym świetle wygląda inaczej, zawsze prezentując się ciekawie i niebanalnie.




Jest idealnie kremowy, pokrywa paznokcie równą, kryjącą taflą głębokiego koloru, sprawdzającego się zarówno na dłoniach, jak i na stopach.




Trwałość, jak zawsze w przypadku Essie, rewelacyjna, pod dobrym top coatem lakier trzyma się w przyzwoitym stanie nawet do pięciu, sześciu dni.




Mam wrażenie, że na żywo więcej w nim różu niż na moich zdjęciach, ale tak naprawdę i tak wszystko zależy od światła, w którym na niego patrzymy. Essie Watermelon potrafi przeobrazić się z pozornie stonowanej czerwieni w cieniu w energetyczny ciemny róż w pełnym słońcu. I właśnie w tej postaci podoba mi się najbardziej, kojarząc mi się z gaszącymi pragnienie kawałkami pysznego schłodzonego arbuza, przynoszącymi ulgę w upalny dzień. Łatwo będzie przywołać to skojarzenie nawet w środku zimy! Tymczasem póki co dzięki niemu zatrzymuję lato.

Jak Wam się podoba ten arbuzowy kolor, co myślicie o Essie Watermelon? Budzi w Was równie przyjemne skojarzenia, jak we mnie? A może to inny kolor pomaga Wam zatrzymać lato? Koniecznie dajcie znać, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Kosmetyczne dziwolągi, czyli nietypowe składniki kosmetyków


Pisząc Wam ostatnio o właściwościach jadu pszczelego, przyszło mi do głowy, że to jeden z takich składników, których zastosowanie w kosmetyce może nieco zaskakiwać. Zaczęłam rozmyślać nad tym tematem i doszłam do wniosku, że w sumie znam takich dziwnych substancji więcej. Choć działanie nie wszystkich wypróbowałam na własnej skórze, to przynajmniej coś niecoś o nich słyszałam. Trudno, żeby takie informacje, nawet zasłyszane, nie zostawały w pamięci, bo to, co czasami ładowane jest do kosmetyków, naprawdę przechodzi ludzkie pojęcie. A zatem dziś, w ramach ciekawostki, zapraszam na post o nietypowych składnikach kosmetycznych :)))

  1. Jad pszczeli od razu przypomniał mi o jadzie węża (malezyjskiego Tropidolaemus Waglerrin), z którym zetknęłam się w kosmetykach marki Babaria, zachwalanych przez moją kosmetyczkę Magdę. Jad ten, hamując skurcze mięśni, wykazuje silne działanie przeciwzmarszczkowe, wygładzając skórę, zapobiegając pojawianiu się nowych zmarszczek i pogłębianiu się tych już istniejących. Jakkolwiek zachęcająco to brzmi, jakoś dziwnie pomyśleć, że dobrowolnie miałabym wystawić się na działanie wężowego jadu, stąd już tylko krok do innych toksyn. Czy w tym szaleństwie naprawdę jest metoda? Najwyraźniej tak, skoro rekordy popularności bije botoks.
  2. Pisząc o dziwnych składnikach kosmetyków, nie sposób nie wspomnieć o ... słowiczych odchodach, z których przygotowuje się ekskluzywną maseczkę do twarzy. Miałam kiedyś okazję wypróbować ten azjatycki specyfik (przygotowywany z proszku przypominającego zwykłą glinkę), ale jednorazowa aplikacja to jednak za mało, żebym mogła zauważyć efekty jego działania. W Azji słowicze odchody ceni się za ich silne właściwości odmładzające i rozjaśniające, ja w każdym razie jakoś od nich nie wypiękniałam ;)))
  3. Skoro już o Azji mowa, to trzeba przywołać też przykład jaskółczych gniazd, a w zasadzie śliny jaskółek, dzięki której te ptaki swoje gniazda budują. Azjatki ekstrakt z ich gniazd uznają za świetny środek zwalczający oznaki starzenia, stosując go zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie, traktując po prostu jako składnik pożywienia. No nie wiem ... :D
  4. Warto przypomnieć, że to właśnie z Azji przyszła też moda na kosmetyki ze śluzem ślimaka, który jest składnikiem wielu bb kremów, ale też zwykłych kremów pielęgnacyjnych, mających zapewnić wygładzenie i regenerację cery. Wiem, że specyfiki ze ślimaczym śluzem (brzmi trochę obrzydliwie, co nie? :D) mają swoje gorące zwolenniczki, ja zetknęłam się z nim tylko w Skin79 Snail Nutrition BB Cream, który szczerze mówiąc nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia.
  5. Włosomaniaczkom na pewno nieobce jest niewinnie brzmiące pojęcie placenta, tymczasem to nic innego jak ... łożysko. Kosmetyki z placentą, poprawiające kondycję włosów, ograniczające ich wypadanie i przyczyniające się do ich porostu, zawierają głównie ekstrakty z łożysk roślinnych (np. Kallos) / zwierzęcych (np. Mila), ale o dziwo, czasami także z łożysk ludzkich (np. Mil Mil), co czyni je niezwykle kontrowersyjnymi. Osobiście nie stosowałam i raczej nie zdecydowałabym się. 
  6. Na pewno ciekawostką jest też ambra, która powszechnie znana jest jako szlachetny składnik perfum, a cytując chociażby za Wikipedią, to nic innego jak wydzielina z przewodu pokarmowego kaszalota, która jest prawdopodobnie wynikiem niestrawności lub zaparcia wieloryba. Urocze, prawda? :DDD 
  7. Na koniec sperma, która jest podobno silnym przeciwutleniaczem. Słyszy się głównie o wykorzystywaniu spermy byczej lub spermy syntetycznej, ale nie udało mi się znaleźć żadnego przykładu realnego kosmetyku z tym składnikiem. Także może to tylko żyjąca własnym życiem legenda? Jak myślicie?

Jak widzicie, w kosmetologii nie ma chyba żadnych granic. Jako substancje czynne wykorzystywane są zarówno składniki w jakiś sposób kontrowersyjne, jak i po prostu zwyczajnie dziwne. Co o tym myślicie? Dodałybyście coś do mojej listy? Dajcie znać, o jakich kosmetycznych dziwolągach słyszałyście. A może same miałyście okazję przetestować coś dziwnego? Czekam na Wasze komentarze, piszcie! 


Buziaki,
Cammie.


piątek, 22 sierpnia 2014

Pracowita złota pszczółka, czyli o kosmetykach Bee Pure | Próbki i zniżki dla Was!


U Was też takie załamanie pogody? Deszcz bębni o szyby, przepowiadając nadchodzącą jesień, a mi przypominając, że już czas pomyśleć o zmianie kosmetyków pielęgnacyjnych. Jeszcze chwila i zacznę rozglądać się za kwasami (przebarwienia, przebarwienia, przebarwienia ...), ale póki co może w końcu napiszę co nieco o dotychczasowej pielęgnacji? To już grubo ponad dwa miesiące, odkąd dzięki produktom Bee Pure rozpieszczam skórę jadem pszczelim i miodem manuka, najwyższy czas na recenzję!




O nowozelandzkiej marce Bee Pure, którą Polki poznać mogą dzięki wyłącznemu europejskiemu importerowi, czyli Bee Yes ---> KLIK, pisałam szeroko TUTAJ. Zachęcam Was serdecznie do rzucenia okiem na tamten tekst, bo jest dość wyczerpujący, dokładnie opisuje markę, jej pochodzenie i charakter jej produktów. Dziś, zanim przejdę do właściwej recenzji, krótko przypomnę tylko właściwości jadu pszczelego i miodu manuka, które są ich głównymi składnikami czynnymi. Warto to zrobić, bo podejrzewam, że choć o miodzie manuka mogłyście już gdzieś słyszeć, to niekoniecznie w kontekście pielęgnacji, z kolei jad pszczeli może być dla Was zupełną zagadką, bo jest to na polskim rynku kosmetycznym zupełna nowość. 

Jad pszczeli to wyjątkowo aktywna substancja, nazywana alternatywą dla botoksu, która aplikowana na skórę w niewielkich ilościach stymuluje ją do produkcji kolagenu i elastyny, przyczyniając się do wygładzenia zmarszczek, zwężenia porów, ujędrnienia, poprawy napięcia i wyrównania kolorytu cery (cytując za stroną importera: aplikacja na skórę niewielkiej ilości jadu pszczelego symuluje rzeczywiste użądlenie pszczoły i drażniące działanie jednej z głównych toksyn jadu - melityny, stymuluje to organizm do dostarczenia w zainfekowane miejsce większej ilości krwi i zwiększenia produkcji protein: kolagenu i elastyny, przy czym kolagen wzmacnia skórę, a elastyna działa ujędrniająco oraz odmładzająco.) Miód manuka natomiast uchodzi za jeden z najdroższych miodów świata, jego wyjątkowość ściśle związana jest z jego bardzo silnymi właściwościami antybakteryjnymi, a dodatkowo probiotycznymi, przeciwzapalnymi i przeciwgrzybicznymi. W kosmetyce wykorzystywane jest też jego działanie nawilżające, uelastyczniające i przeciwutleniające. Warto podkreślić, że w produktach Bee Pure stosuje się miód manuka o sile działania UMF 20+ (UMF to sposób znakowania miodów manuka, 20+ to najwyższa możliwa zawartość jego substancji aktywnych).

Linia kosmetyków Bee Pure, których uroczym symbolem jest złota pszczółka, składa się z trzech produktów, czyli przeciwzmarszczkowego serum wygładzającego cerę Bee Venom Serum, ujędrniającej, napinającej i zwężającej pory maski - kremu Bee Venom Face Mask oraz redukującego cienie i opuchnięcia kremu pod oczy Bee Venom Eye Cream. Wszystkie trzy przez ostatnie miesiące stanowiły podstawę mojej pielęgnacji.




Od razu powiem, że złota pszczółka Bee Pure jest bardzo pracowita i robi naprawdę dobrą robotę, zwłaszcza w przypadku serum. Ale choć mam dla tych kosmetyków wiele sympatii, nie pozostaję wobec nich bezkrytyczna, także oprócz zachwytów, będą też pewne zastrzeżenia. I może właśnie od nich zacznijmy, bo dotyczą w zasadzie spraw drugorzędnych, miejmy więc to szybko z głowy.

Co mi w produktach Bee Pure przeszkadza? Opakowania. Wizualnie są prześliczne, przyjemne dla oka kartonowe pudełka kryją eleganckie na pierwszy rzut oka słoiczki utrzymane w prostej, nieprzekombinowanej stylistyce. Gdyby były szklane, byłabym zachwycona, tymczasem niestety jest to zwykły plastik. Szybko okazało się, że wieczka nie są zbyt odporne, jedno pękło mi "od niczego" (na zdjęciu niżej dobrze widać to pęknięcie), nagminnie wypadały mi też ze środka elementy mechanizmu zakręcania. Pompka, w którą wyposażone jest serum, też płatała mi figle, pryskając preparatem na wszystkie strony, dopóki nie nauczyłam się aplikować go precyzyjnie w zagłębienie dłoni, a nie na palce, jak to miałam w zwyczaju. Nie wiem, może uznacie, że się czepiam, ale od produktów z tej półki cenowej (179 zł za krem pod oczy, 209 zł za serum i 259 zł za maskę) naprawdę oczekiwałabym czegoś więcej. Zastanawia mnie, jak wygląda nowozelandzki rynek kosmetyków, z którego marka Bee Pure się wywodzi, może tamtejsze kobiety mają mniejsze wymagania? Mam wrażenie, że Europejki w tym aspekcie przywykły się do nieco wyższych standardów.




Ale jak wiadomo, liczy się wnętrze :))) A w tym przypadku jest ono naprawdę bogate! W zasadzie od pierwszego użycia czuć, że te kosmetyki działają, zwłaszcza w przypadku serum, które szybko stało się moim ulubieńcem.

Serum, oprócz oczywiście opisywanego już wyżej pszczelego jadu i miodu manuka, zawiera także 24-karatowe złoto! Dokładnie o tym składniku możecie poczytać TUTAJ. Płatki złota są maleńkie, ale widoczne, to właśnie nim serum zawdzięcza swój charakterystyczny żółtawy kolor. Roztarte na skórze wygląda na szczęście zupełnie neutralnie, żółte tony znikają, choć trzeba zaznaczyć, że złote drobinki dają po oczach. Jeśli się nie malujecie, efekt może wydać Wam się przesadny. Ale pod makijażem jednak znikają, także nie obawiajcie efektu bombki. Najważniejsze, że formuła działa. Skóra staje się napięta, gładka i rozjaśniona. Nie zapomnę zaskoczenia, jakie przeżyłam, kiedy zmyłam makijaż w dniu, kiedy pierwszy raz to serum zaaplikowałam, nie mogłam uwierzyć, jak dobrze prezentowała się moja cera, jakaś taka zdrowsza, z wyrównanym kolorytem. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to brak ochrony przeciwsłonecznej, przez co nie mogłam stosować tego specyfiku solo.

Maska-krem to naprawdę ciężka artyleria. Jest treściwa, ale za to zupełnie nietłusta. Otula skórę niczym kojący, odżywczy kompres. Dzięki nietłustej konsystencji oszczędnie nałożona nadaje się pod makijaż, jednak ja zdecydowanie wolę aplikować ją grubszą warstwą na noc. Mam wtedy poczucie, że robię dla siebie coś dobrego, mimo że efekty nie są tak spektakularne i widoczne gołym okiem jak po serum. W tym przypadku to raczej kwestia komfortu skóry, niż jej wyglądu.

Krem pod oczy również jest treściwy, ale jego konsystencja jest na tyle niekłopotliwa, że nadaje się zarówno na noc, jak i na dzień. Łatwo się rozprowadza, nie rolując się i nie klejąc, dobrze pielęgnując wrażliwe okolice oczu, bez podrażnień, pieczenia czy łzawienia. Z całej tej trójki wywarł jednak na mnie najmniejsze wrażenie, po prostu nie widzę w nim cech, które znacząco wyróżniałyby go spośród innych dobrych kosmetyków tego typu.


Chciałabym odnieść się jeszcze do kwestii uczulenia na jad pszczeli zawarty w kosmetykach Bee Pure, bo wiem, że niektóre z Was ta sprawa nieco niepokoi. Otóż producent zapewnia, że reakcje alergiczne na jad w oferowanej postaci są niezwykle rzadkie, jednakże dla bezpieczeństwa przed zastosowaniem któregoś z oferowanych specyfików zalecany jest test skórny ---> KLIK. Mnie produkty Bee Pure absolutnie w żaden sposób nie podrażniały, choć początkowo aplikacja serum wiązała się niewielkim, przyjemnym wręcz mrowieniem skóry, która jednak szybko do nowej pielęgnacji się przyzwyczaiła. Była to oznaka działania substancji czynnych.


Gdybym miała polecić Wam tylko jeden produkt z tej serii, na pewno byłoby to serum, bez dwóch zdań. Pomijając zapach, charakterystyczny zresztą dla wszystkich kosmetyków tej marki, który jest dość specyficzny i nie każdemu może przypaść do gustu, mogę je tylko zachwalać. Warte jest uwagi! Docenią je na pewno osoby o skórze dojrzałej, potrzebującej poprawy napięcia i wygładzenia. Jeśli nie przeraża Was cena, dajcie mu szansę.


A propos cen, to mam dla Was na koniec tej długiej recenzji przyjemną niespodziankę. Jeśli chciałybyście osobiście przekonać się, jak działają te pszczółkowe kosmetyki i ile dobrego mogą zrobić dla Waszej skóry, to do 31 sierpnia macie niepowtarzalną okazję zamówienia (TUTAJ) próbek produktów Bee Pure 10 zł taniej niż normalnie, płacąc zaledwie 1 zł za samplowy słoiczek maski-kremu, 2 zł za słoiczek kremu pod oczy lub 4 zł za słoiczek serum, wysyłka gratis. Wystarczy przy składaniu zamówienia wpisać kod "NO-TO-PIEKNIE". Z tej atrakcyjnej oferty może skorzystać 20 osób (ale uwaga! każda osoba nie więcej niż jeden raz), kto pierwszy, ten lepszy! Jeśli jednak chciałybyście kupić od razu pełnowymiarowe opakowania, to również do końca sierpnia skorzystać możecie z 15% zniżki na hasło "RABAT BLOGERSKI". Gdybyście przed podjęciem decyzji potrzebowały więcej informacji o marce, odsyłam Was do strony Bee Yes ---> KLIK oraz na ich funpage na FB ---> KLIK (dla zainteresowanych kolejne linki: Instagram ---> KLIK oraz raczkujący Pinterest ---> KLIK).


Dajcie znać, co myślicie o marce Bee Pure i jej produktach. Przemawia do Was importowana z dalekiej Nowej Zelandii idea pielęgnacji cery oparta na pszczelim jadzie i miodzie manuka? Jak myślicie, złota nowozelandzka pszczółka ma szansę zdobyć sympatię na naszym polskim podwórku? Ja w każdym razie już ją polubiłam, widzę efekty jej pracowitości i mam nadzieję, że będzie jej tu u nas bardzo dobrze!


Buziaki,
Cammie.



wtorek, 19 sierpnia 2014

Termy i winnice, czyli wrażenia z podróży


Witajcie! Długo kazałam Wam na siebie czekać, także dziękuję wszystkim za cierpliwość. Zapowiadałam, że będę pisać na bieżąco, tak jak zwykle to robiłam w czasie wcześniejszych wyjazdów, ale ostatecznie z różnych przyczyn nic z tego nie wyszło. Także wybaczcie, ale tym razem zamiast kilku wirtualnych pocztówek z podróży, po prostu jedna obszerniejsza relacja. Zabieram Was na Węgry, do otoczonego winnicami, słynącego z wód termalnych Egeru!

Dlaczego Eger? Po pierwsze, relatywnie nieduża odległość. Z Przemyśla, gdzie mieszkam, to zaledwie około 350 km, które można pokonać w ciągu kilku godzin, co naprawdę ma znaczenie, jeśli tak jak ja podróżujecie z małym dzieckiem. Po drugie, lokalne atrakcje, termy i winnice. Baseny termalne w Egerze to ogromny kompleks (ponad 5 ha), złożony z wielu obiektów o różnym przeznaczeniu (od brodzików dla niemowlaków po pełnowymiarowy 50-metrowy basen sportowy), różnych głębokościach (już od 30 cm) i różnych temperaturach wody (w najcieplejszym basenie woda ma 37 stopni). Nie sposób nie wspomnieć też o lokalnym winie. Eger słynie z okolicznych winnic, ze swoich winnych piwnic i wielu okazji do degustacji trunków. Miłośnicy wina będą w niebie! Po trzecie, przystępne ceny. Wakacje na Węgrzech, uwzględniając podróż, noclegi, wyżywienie i rozmaite małe przyjemności zdecydowanie nie uderzają po przeciętnej polskiej kieszeni. 

Wszystkie te argumenty mają charakter obiektywny, subiektywnie my po prostu bardzo Węgry lubimy. Już trzeci raz spędzaliśmy tam urlop (kilka lat temu w drodze do Czarnogóry na parę dni zatrzymaliśmy się w Gyuli, a zachwyceni atmosferą tej wypoczynkowej miejscowości rok później niezapomniane dwa tygodnie spędziliśmy w Budapeszcie), zawsze wracając zrelaksowani i zadowoleni. 

Niestety nie mam własnych zdjęć z kąpieliska, porządnego aparatu zdecydowaliśmy się bowiem na ten wyjazd nie zabierać, a prywatne, rodzinne fotki robione "małpką" nie nadają się do publikacji. Tym razem wyjątkowo posiłkuję się więc oficjalnymi ujęciami z sieci. 




Jak widzicie, "dla każdego coś miłego". W wodzie zamek wodny, zjeżdżalnie, huśtawki dla dzieci, bicze wodne, hydromasaże, rwące rzeki dla dorosłych, na zewnątrz zielona trawka, ławki albo plażowe leżaki, co kto lubi. Jest jeszcze pawilon, którego na zdjęciach nie widać, a w którym mieszczą się między innymi sauny i łaźnia turecka. Naprawdę jest co robić. Polecam to miejsce zarówno rodzinom z małymi dziećmi, jak i osobom lubiącym po prostu powygłupiać się w wodzie, wygrzać się i wymasować, ale też sportowcom, czy osobom nastawionym na wellness&spa. Ceny są naprawdę przystępne, zainteresowanych odsyłam TUTAJ.

Po kilku dniach w Egerze zapragnęliśmy zobaczyć też pobliskie termy w Miszkolcu (około godziny drogi od Egeru), gdzie oprócz tradycyjnych kąpieli pod gołym niebem, zażyć można ich też w basenach termalnych w jaskiniach. Wrażenia rzeczywiście niesamowite (wodne korytarze wydrążone w skałach, kamienne sklepienie, klimatyczne światło), choć szczerze mówiąc spodziewałam się, że obiekt będzie nieco większy. Tymczasem zarówno same jaskinie, jak i cały zewnętrzny kompleks mieszczą się w gruncie rzeczy na dość małym areale. Owszem, jest tam co robić, ale w moim osobistym zestawieniu wygrywają jednak termy w Egerze.





Nasłonecznione wzgórza otaczające Eger porastają rozległe winnice. Nie sposób ich nie zauważyć, są wszędzie. Region słynie z lokalnego wina Egri Bikaver, czyli egerskiej "byczej krwi".




Punktem obowiązkowym dla miłośnika wina, ale także dla każdego ciekawego nowych wrażeń zwykłego turysty, jest na pewno Dolina Pięknej Pani. Jak by to miejsce trafnie opisać? Najkrócej mówiąc, to skupisko wykutych w skale piwnic z optymalnymi warunkami do leżakowania wina, otwartych dla gości, zachęcających do degustacji trunków prosto w wielkich beczek i oczywiście do zakupów.




Nie do końca wiadomo, dlaczego dolina nosi imię Pięknej Pani, w każdym razie jej figura góruje nad okolicą.




Egerskie stare miasto jest bardzo klimatyczne, pełne śladów bogatej historii (chociażby wznoszące się nad starówką ruiny zamku, czy liczne akcenty tureckie, jak wyróżniający się na tle pobliskich kościołów minaret), urokliwych uliczek i zaułków, maleńkich knajpek i większych restauracji (polecam wyborną kuchnię restauracji Hotelu Senator, niebo w gębie!), szkoda tylko, że w czasie naszego pobytu niemal wszędzie trwał gruntowny remont, uniemożliwiający swobodny spacer po rynku i okolicach, zniechęcający też do robienia zdjęć, bo piękne kadry i tak przesłaniały ogrodzenia, wykopy i rusztowania. 

Mam za to zdjęcie z nowszej części miasta, z typowego miejskiego osiedla sypialnianego. Koniecznie chcę je Wam pokazać, bo zdołałam uchwycić charakterystyczną dla Egeru zabudowę. Otóż w egerskich blokowiskach cały poziom parteru wykorzystywany jest na garaże, mieszkania zaczynają się dopiero na wysokości pierwszego piętra. Na pewno jest to rozwiązanie praktyczne, ale szczerze mówiąc wygląda to okropnie, co potęgują tylko odrapane zwykle elewacje i pstrokacizna szyldów, bo garaże, zamiast zgodnie z przeznaczeniem chronić auta, bardzo często pełnią funkcję sklepików i punktów usługowych.




A inne moje obserwacje? Bardzo trudny język, którego nie sposób zrozumieć, a przy tym kiepska znajomość angielskiego, waluta, którą przez liczne zera w cenach trudno sprawnie przeliczać (banknoty nawet po 10 000 i 20 000, kurs mniej więcej 100 forintów za 1,30 zł), słabość Węgrów do samochodów marki Suzuki, no i popularność ciastek Fornetti, które kupić można niemal na każdym rogu. Moją uwagę zwrócił też styl miejscowych kobiet, czy też raczej jego brak. Nie mówię tu przy tym o braku pogoni za modą (byłabym ostatnią osobą, która by się o to czepiała, sama często jestem z modą na bakier), chodzi mi raczej o specyficzną niedbałość stroju, brak umiejętności (a może luźniejsze podejście do sprawy po prostu?) łączenia ubrań, tak jak gdyby naciągały na siebie pierwsze lepsze rzeczy z szafy, bez refleksji, czy dobrze w tym wyglądają i czy wszystko do siebie pasuje. Inna rzecz, że w lokalnych sklepach jak dla mnie nie ma na czym oka zawiesić. W jedynej w mieście galerii handlowej (Agria Park) sklepem, który oferował najciekawsze ubrania, był oblegany przez miejscowe elegantki Orsay, który u nas jest przecież jedną z wielu zwykłych sieciówek. Ale nieważne, może nie mają fajnych ciuchów, ale mają za to drogerie DM! Oczywiście nie obeszło się bez sporych zakupów :DDD




Dla kogo zatem Eger?

  • dla kochających wodną rekreację;
  • dla miłośników wina;
  • dla rodzin z małymi dziećmi;
  • dla lubiących organizować wakacje na własną rękę, bez dalekich czarterowych lotów i pośrednictwa biura podróży;
  • dla amatorów gulaszu, papryki i arbuzów ;))) (arbuzy są tam tak dobre, że bez przerwy się nimi zajadałam, "przyturlałam" nawet kilka do Polski :DDD).

Urlop uznaję za udany. Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę przybliżyć Wam atmosferę Egeru i nakreślić możliwości wypoczynku w tym miejscu. Być może zachęciłam Was nawet do podróży? A może już tam byłyście? Koniecznie podzielcie się wrażeniami. Zdradźcie też, gdzie same wypoczywałyście lub zamierzacie wypoczywać w tym roku. Czekam na Wasze komentarze, na pewno odwiedzacie wspaniałe miejsca!

Buziaki,
Cammie.


czwartek, 7 sierpnia 2014

A nikt go nie chciał, czyli obłędny róż Golden Rose


Nikt go nie chciał, został u mnie po kwietniowym babskim weekendzie z koleżankami. Na mnie w sumie też początkowo nie zrobił wrażenia, ot, zwykły róż, no ale skoro żadna go nie wzięła, no to co miałam robić, przygarnęłam. Swoje odleżał, ale jak już raz po niego sięgnęłam, tak sięgam na okrągło. Niby taki niepozorny, na paznokciach pokazał cały swój potencjał. Dziewczyny, żałujcie, że go tak pochopnie skreśliłyście, teraz mój ci on! Golden Rose Rich Color nr 26. 




W buteleczce wygląda na całkiem przeciętny, podszyty fioletem róż. Wypisz wymaluj jagodowy koktajl. Czyli kolor, jakich wiele. Na paznokciach zyskuje jednak nowe oblicze, nabierając nagle charakteru. Dwie warstwy dają taką głębię i intensywność, jakby był to zupełnie inny lakier.




Niespodziewanie ten niepozorny róż stał się moim letnim ulubieńcem. Pięknie wygląda zarówno na dłoniach, jak i na stopach, ślicznie kontrastuje z jasną skórą.




Nie mogę nie pochwalić również jego właściwości, bo dzięki wygodnemu pędzelkowi i gęstej konsystencji bardzo łatwo się go aplikuje. Nie rozlewa się po skórkach, doskonale kryje, szybko schnie, czego chcieć więcej? Zwłaszcza że trwałość też na piątkę, pod topcoatem trzyma się nawet do tygodnia, lekko ścierając się tylko na końcówkach.




Pomyśleć, że nikt go nie chciał! A teraz jako ulubieniec jedzie ze mną na wakacje, nie biorę żadnego innego lakieru :)))

Jak Wam się podoba to różowe cacko? Dostrzegacie jego urok? Co w ogóle myślicie o lakierach Golden Rose? Szczerze mówiąc, moje nastawienie do nich było sceptyczne, głównie przez dawne kiepskie doświadczenia z tańszymi seriami, ale Rich Color wydaje się bardzo udana. O tym różu w każdym razie złego słowa nie dam powiedzieć!

Pojutrze wyjeżdżam, więc w kontakcie będziemy pewnie ograniczonym (choć jeśli okoliczności pozwolą, wzorem wcześniejszych wyjazdów ---> KLIK chciałabym napisać coś dla Was w cyklu W podróży), ale póki co dziś jak zwykle odpowiem na wszystkie Wasze komentarze. Piszcie!

Buziaki,
Cammie.


wtorek, 5 sierpnia 2014

Z lekkim opóźnieniem, czyli podsumowanie lipca | Zakupy, prezenty, fitness


Jak zwykle jestem lekko spóźniona, ale mam nadzieję, że wybaczycie mi ten mały poślizg i mimo że sierpień nabiera już rozpędu, zatrzymacie się ze mną jeszcze na chwilę przy lipcu, bo żeby tradycji stało się zadość, muszę podsumować ostatnich kilka tygodni. Trochę luźnych uwag, trochę linków, trochę zdjęć zakupów i prezentów, zapraszam na post z serii Summa summarum!




Lipiec, choć długi, minął jak z bicza trzasnął. Co prawda dawały mi w kość tropikalne temperatury, ale i tak pisałam dla Was dość regularnie. Największym zainteresowaniem obdarzyłyście zdecydowanie post o mojej pierwszej wizycie w Hebe ---> KLIK, co w sumie jest dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo generalnie słyszy się, że posty zakupowe pozbawione są większego sensu. Najwyraźniej jakiś sens w nich jednak jest, bo jak widać, bardzo chętnie je czytacie. Zaciekawiły Was też moje lipcowe odkrycia ---> KLIK, wśród których prym wiódł zaskakująco dobry, a przy tym śmiesznie tani filtr do cery mieszanej i tłustej Bielenda Bikini SPF 30. Ku mojemu zdziwieniu, popularnością cieszył się też post o moich lipcowych lekturach ---> KLIK. Dziwi mnie to o tyle, że posty z tej serii najczęściej przyciągają mniej czytelniczek niż zwykle, tym bardziej cieszę się więc, że tym razem było inaczej.

Na FB ze zrozumiałych względów największy zasięg miał post konkursowy. Dzięki hojności JOKO lubisie No to pięknie! mogły zagrać o śliczny lakier do paznokci z najnowszej kolekcji limitowanej tej marki i bransoletkę byDziubeka. Mam nadzieję, że zwyciężczyni jest zadowolona z nagrody. W zanadrzu mam już kolejny konkurs, bądźcie czujne!

Mimo sezonu wakacyjnego w lipcu nigdzie nie wyjeżdżałam (praca, praca, praca), ale dzięki temu mogłam oddać się bez żadnych wymówek codziennym treningom z Jillian Michaels. Przerabiam program 30 day shred i w zasadzie jestem już na finiszu, jutro ostatni trening. Jak może kojarzycie, to już moje drugie podejście do tych ćwiczeń, w czerwcu niestety to właśnie wyjazdy pokrzyżowały mi plany. Tym razem się zawzięłam i doprowadzam sprawę do końca. Nie zliczę hektolitrów potu, które wylałam, nie wspomnę zakwasów, które wycierpiałam, ale jakieś efekty są. Jeśli miałybyście ochotę o tym poczytać, gotowa jestem napisać dla Was relację z tych 30 dni, dajcie znać, co myślicie o tym pomyśle.




Wycieńczona ćwiczeniami, odpoczywałam przy serialu, który oglądam już w sumie od kilku miesięcy. Nie będę się tu rozpisywać, pewnie pamiętacie, że chodzi o Lost: Zagubionych. Zostało mi jeszcze kilka odcinków ostatniego sezonu i powoli zaczynam się rozglądać za czymś nowym. Rozważam wielki powrót do Gotowych na wszystko (nigdy nie udało mi się obejrzeć tego serialu w całości) albo zwrot ku czemuś zupełnie nowemu. Tylko pomysłu nie mam, jakieś propozycje?

Jeśli chodzi o zakupy, to jak wspominałam, doskonale już wiecie, na co skusiłam się w Hebe, daruję więc sobie pokazywanie ich ponownie w tym miejscu. Chętnie jednak pochwalę się zakupami internetowymi / katalogowymi. 

W lipcu dotarły do mnie bb kremy, które zamawiałam jeszcze w czerwcu. Tym razem postawiłam na Skin79 Orange i Missha Perfect Cover. Oba kremy miałam okazję poznać już wcześniej, także nie było to zamówienie w ciemno. Kupowałam tradycyjnie poprzez ebay, wzięłam miniaturowe opakowania. Za jakiś czas postaram się przygotować ich recenzje, dzięki statystykom bloga wiem, że często szukacie na No to pięknie! podpowiedzi odnośnie azjatyckich bb kremów.




Zarzekałam się, że nie będę już kupować wód toaletowych z Avonu, ale jak przyszło co do czego, skusiła mnie nowość w ofercie marki, czyli Scent Essence Sparkly Citrus. Wyobrażałam sobie kwaskowaty, orzeźwiający zapach na bazie cytryn i w sumie nie zawiodłam się. Kwaśne cytryny wyraźnie podsypano w tym przypadku cukrem, podkręcając je przy okazji jakąś męską nutą, ale i tak jestem zadowolona, zwłaszcza że za 30 ml tych typowo letnich, lekkich perfum zapłaciłam raptem 20 zł. Większej kwoty w przypadku avonowego zapachu raczej bym zresztą nie zaryzykowała.




Na koniec małe zakupy na allegro. Szukałam jakichś fajnych bibułek matujących i szperając po aukcjach natknęłam się na oferty Yasuumi, wśród których wypatrzyłam nieznaną mi wcześniej markę Palladio. Zgodnie z planem wzięłam bibułki, z ciekawości dorzucając też puder ryżowy. Opakowania są urocze, prawda? Muszę w tym miejscu pochwalić jakość obsługi Yasuumi. Wybrałam najtańszą opcję przesyłki, a i tak zakupy miałam w rękach w przeciągu 24 godzin. I jeszcze dostałam gratis w postaci cienia do powiek. Lubię to!




Chciałabym Wam jeszcze pokazać, co pod koniec lipca otrzymałam od Pachnącej Wanny [KLIK]. Już nie raz Wam wspominałam, że sklep wspaniale się rozwija, co rusz poszerzając asortyment, tym razem wprowadzając na nasz polski rynek świece Bridgewater Candle. Dla mnie to absolutna nowość, wcześniej nie zetknęłam się z tą marką. W swoim czasie napisze Wam o niej oczywiście coś więcej, dziś tylko kilka zdjęć na zachętę.






To tyle o lipcu, najwyższa pora się z nim pożegnać. Zanim jednak ostatecznie to nastąpi, zdradźcie jeszcze, jak Wam minął ten upalny letni miesiąc. Gdzie byłyście, co robiłyście, co widziałyście, co kupiłyście? Koniecznie podzielcie się też swoimi doświadczeniami z domowych treningów, co robicie, żeby nie tracić zapału do ćwiczeń? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



sobota, 2 sierpnia 2014

Pod wrażeniem, czyli odkrycia lipca


Witajcie! Lato w pełni, żar lejący się z nieba nie daje nam o tym zapomnieć. A skoro upał i mocne słońce, to pewnie zainteresuje Was produkt, o którym chcę dziś napisać. Produkt, który zdecydowanie zasłużył na miano odkrycia lipca, filtr Bielenda Bikini do cery mieszanej i tłustej. Odkryciem były też na pewno towarzyszące mi ostatnio wieczorami zapachy Woodwick, zarówno świeca, jak i woski zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Zapraszam do lektury!

Jeśli czytacie No to pięknie! regularnie, pewnie pamiętacie, że ze względu na tendencję do przebarwień po filtry do twarzy sięgam cały rok. Przez długi czas wierna byłam filtrom azjatyckim, wśród których moim ulubieńcem stało się mleczko Missha All-Around Safe Block Waterproof Sun Milk [KLIK], ale wiadomo, prędzej czy później każda z nas potrzebuje odmiany, ostatnio postawiłam więc nieco w ciemno na nasz rodzimy produkt, ochronny krem Bielenda Bikini do cery mieszanej i tłustej SPF 30. Był śmiesznie tani, a okazał się po prostu genialny.




Specjalistyczny produkt ochronny do twarzy uwzględniający potrzeby skóry tłustej i mieszanej o lekkiej, nietłustej konsystencji, nie obciążającej cery, nie zatykającej porów. Produkt wielosezonowy i wielozadaniowy – ochrona skóry twarzy latem na plaży, zimą w górach oraz jako city bloker, ochrona anti-age na poziomie komórkowym, skuteczne nawilżanie, zawartość kwasu hialuronowego. Wzmacnia ochronę przed podrażnieniami i poparzeniami słonecznymi, nie zatyka porów, łagodzi zmiany trądzikowe, przeciwdziała nadmiernemu wysuszeniu skóry i utracie wody z naskórka, zapobiega powstawaniu przebarwień spowodowanych słońcem – chroni przed fotostarzeniem, wspomaga ochronę anti-age i opóźnia procesy starzenia się skóry, intensywnie nawilża, poprawia jędrność i elastyczność skóry. Krem szybko się wchłania, pozostawia przyjemne uczucie gładkiej, miękkiej i jedwabistej skóry.

Cena: 10 zł / 50 ml


Powiem Wam szczerze, nie spodziewałam się po tym kremie zbyt wiele, jakoś nie wierzyłam, że filtr do twarzy z tak niskiej półki cenowej jest coś wart. Ale koleżanki namawiały, a jeszcze przyczepiony był jako gratis do mleczka do opalania dla dzieci, które i tak miałam kupić. Zdecydowałam się więc i muszę odszczekać wszystkie wyartykułowane na jego temat wątpliwości, bo okazał się doskonały. Spełnia wszystkie wymagania, jakie stawiam filtrom - nie bieli, nadmiernie nie natłuszcza, łatwo się wchłania, nie obciąża skóry, nie zapycha i świetnie nadaje się pod makijaż (aplikowałam go zarówno pod tradycyjny podkład, jak i bb krem i minerały, zawsze spisywał się bez zarzutu). Rzeczywiście idealnie współpracuje z cerą tłustą, cud! Gwarantuje ochronę przeciwsłoneczną UVB na poziomie SPF 30. Na opakowaniu zamieszczona jest też informacja o ochronie przed promieniami UVA, jednak bardzo zdawkowa, bez określenia jej poziomu. Pisałam nawet do Bielendy, próbując ustalić szczegóły, ale niestety nie doczekałam się odpowiedzi (jeśli jeszcze odpiszą, edytuję posta w tym miejscu). 

Nie mam co prawda porównania do bardzo popularnego filtra Vichy do cery mieszanej i tłustej, ale coś mi mówi, że nasza rodzima niepozorna Bielenda Bikini może być dla niego konkurencją. Kilka razy tańszą! Jeśli przywiązujecie wagę do ochrony skóry przed słońcem, a ciężko dobrać Wam filtr ze względu na problemy charakterystyczne dla przetłuszczającej się cery, koniecznie dajcie temu kremowi szansę, jest dużo prawdopodobieństwo, że to właśnie to, czego szukacie. Swój filtr kupiłam w Hebe (jak wspominałam, jako gratis do innego produktu, ale wiem, że solo też można go dostać za niecałe 10 zł), widziałam go także w Rossmannie (wyłącznie w zestawach). U mnie spisuje się tak dobrze, że chyba zrobię zapas, bo podejrzewam, że z końcem lata zniknie ze sprzedaży, jak to u nas w Polsce najczęściej bywa. To tylko dycha, zaryzykujcie!


Skoro jesteśmy przy odkryciach ostatnich tygodni, nie mogę nie wspomnieć o Woodwick. Obdarowana przez Pachnącą Wannę, w lipcu po raz pierwszy miałam styczność zarówno ze świecą, jak i z woskami tej marki.




Świeczki zapachowe WoodWick® posiadają specjalnie zaprojektowany przez Virginia Candle Company, naturalny drewniany knot. Dzięki temu, wydają one kojący dźwięk przypominający skwierczenie drewna w domowym kominku. Zastosowanie drewnianego knota oznacza również dużo szybsze uwalnianie zapachu - roztopiony wysokiej jakości wosk otrzymany jest 5 razy szybciej w porównaniu z tradycyjnym bawełnianym knotem, paląc się przy tym długo, równo i czysto! Świeczki WoodWick® zawierają wysokiej jakości mieszankę wosku sojowego oraz wysoce skoncentrowanych olejków zapachowych, zapewniających intensywny, autentyczny i długo utrzymujący się zapach. Świeczki w szkle o eleganckim kształcie klepsydry oraz starannie wykonaną drewnianą pokrywką, stanowią doskonale pasujący dodatek do każdego wnętrza.




Już Wam o tym wspominałam, więc być może pamiętacie, że trafiła do mnie świeca z serii Trilogy, dzięki czemu poznać mogę aż trzy zapachy Woodwick. Warstwowo ułożony wosk stopniowo uwalnia pudrową kompozycję Baby Powder, potem kojarzącą się ze świeżym praniem Pure Comfort, a w końcu niosącą świeżość morskiej bryzy Paradise Blue. 

Mimo że mam tę świecę już od dobrych kilku tygodni, a za sobą kilka minimum trzygodzinnych sesji w jej pachnącym towarzystwie (taki okres pojedynczego palenia zaleca producent, ma to gwarantować równomierne wypalanie się świecy), zdążyłam poznać tylko pierwszy z zapachów, czyli Baby Powder. Świeca tej wielkości pali się aż przez 100 godzin, także będę się nią cieszyć jeszcze długo.

Co tak bardzo mnie w niej urzekło? Wygląd wyglądem (eleganckie, szklane opakowanie z drewnianymi elementami), zapach zapachem (swoją drogą śliczny, intensywny, wypełniający mój naprawdę sporych rozmiarów, otwarty na kuchnię salon), ale ten dźwięk! Knoty świec Woodwick w czasie palenia skwierczą niczym trzaskające w ogniu polana. Niesamowite! Wiedziałam, że knot ma wydawać ten dźwięk, ale szczerze mówiąc nie spodziewałam, się, ze będzie on tak głośny. Mnie osobiście bardzo on relaksuje, przywodząc na myśl kominek albo ognisko, uspokaja i wycisza. 




A woski? Również zasługują na wyróżnienie. Naturalną koleją rzeczy porównuję je do wosków Yankee Candle, które znam najlepiej, myślę, że i dla Was będzie to dobry punkt odniesienia. Nie mogę powiedzieć, że zapachy jednej czy drugiej marki są lepsze albo gorsze, to oczywiście kwestia gustu, a wybór w obu przypadkach jest ogromny, jednak w mojej opinii Woodwick wygrywa w kwestii komfortu używania. Wosk uformowany jest w gotowe porcje w postaci kostek, bardzo łatwo je odłamać, nic się nie kruszy i nie brudzi otoczenia, dla mnie to duży plus. Podobnie jak opakowanie, na tyle trwałe, że spokojnie można przechowywać w nim pozostałe kostki. W przypadku YC nie jest to możliwe, po rozerwaniu ochronnej folii i podzieleniu tarty, niewykorzystane części jakimś domowym sposobem trzeba zabezpieczyć samodzielnie.




Miałam okazję poznać trzy zapachy, z których najpiękniejszy okazał się dla mnie Fireside. Uchodzi on za sztandarową propozycję marki i wcale mnie to nie dziwi. Naprawdę przywodzi na myśl przytulny wieczór przy ogniu. Mimo ciepłych, otulających skojarzeń, jakimś sposobem jest to kompozycja lekka i dość świeża, z wyraźnie wyczuwalnym aromatem igliwia. Bardzo mi się spodobała i mam ochotę na dużą świecę o tym zapachu. 




Jak widzicie, lipiec w moim przypadku obfitował w zachwyty, i te kosmetyczne, i te niekosmetyczne. Pozostaję pod głębokim wrażeniem zarówno filtra, jak i moich pachnących zabaweczek i cieszę się przeogromnie, że mogłam Wam o nich napisać, zwracając na nie Waszą uwagę. Są tego warte! Koniecznie dajcie znać, czy zdołałam Was nimi zainteresować. A jeśli miałyście już z nimi do czynienia, liczę na to, że podzielicie się swoją opinią na ich temat ze mną i innymi czytelniczkami bloga. Czekam na Wasze komentarze, piszcie! Zdradźcie przy okazji, czy Wam też trafiły się w lipcu jakieś ciekawe odkrycia.


Buziaki, 
Cammie.


Jeśli zainteresowała Was oferta Woodwick,
to tradycyjnie odsyłam Was do Pachnącej Wanny KLIK,
darmowa dostawa przy zamówieniach powyżej 60 zł nadal aktualna!
Już niedługo będę miała zresztą dla Was zniżkę na zakupy w tym sklepie,
spodziewajcie się też atrakcyjnego konkursu :)))