beauty & lifestyle blog

wtorek, 30 czerwca 2015

Clarena Hyaluron 3D Elixir, czyli remedium na bolączki przesuszonej cery


Która z Was choć raz nie miała problemu z przesuszeniem cery? Naprawdę dużo nie trzeba, żeby skóra traciła nawilżenie, tak wiele czynników ma negatywny wpływ na jej stan, chociażby słońce, mróz, ogrzewanie, klimatyzacja, skutki uboczne rozmaitych kuracji dermatologicznych, niewłaściwie dobrana pielęgnacja. Długo można by wymieniać. Pytanie, jak temu zaradzić? Jak podnieść komfort cery, porządnie ją nawilżając? Moja odpowiedź - Clarena Hyaluron 3D Elixir! Na ten moment jeden z lepszych preparatów nawilżających, z jakimi miałam do czynienia.




To moja pierwsza styczność z tą marką i muszę przyznać, że bardzo, bardzo zachęcająca do dalszej eksploracji jej asortymentu. Tych kilka miesięcy, na które Hyaluron 3D Elixir włączyłam do swojej pielęgnacji (pamiętacie? po raz pierwszy wspominałam Wam o nim TUTAJ), wyraźnie pokazało, że to kosmetyk po prostu skuteczny. Sprawdził się zarówno na co dzień, jak i w sytuacjach ekstremalnych, nie tylko przynosząc skórze ulgę w najtrudniejszych momentach mojej zimowej kuracji retinoidami, ale ratując ją też sprzed spustoszeniem, jakim groził mój niedawny urlop spędzony pod chorwackim słońcem.




Jak pewnie kojarzycie, Clarena to marka profesjonalna. Swoją ofertę kieruje głównie do salonów kosmetycznych, nie zapominając przy tym jednak o produktach do stosowania w domowym zaciszu. Jednym z nich jest właśnie Hyaluron 3D Elixir, swoje działanie opierający na cząsteczkach kwasu hialuronowego o różnej wielkości. Rzućcie okiem na opis producenta.

Ultranawilżający eliksir z 3 rodzajami kwasu hialuronowego, zaawansowana technologicznie formuła nawilżająca z efektem 3D! Ekstremalnie nawilżający eliksir przeznaczony do intensywnej kuracji skóry suchej, przesuszonej, łuszczącej się, dojrzałej. Tajemnicą skuteczności preparatu jest połączenie siły działania cząsteczek kwasu hialuronowego o różnej wielkości i zdolnościach penetracyjnych. HYACARE® FILLER CL to usieciowany kwas hialuronowy – doskonały wypełniacz zmarszczek i bruzd o niezwykłych zdolnościach do wiązania wody. EPIDERMIST 4.0 stymuluje różnicowanie komórek skóry przyspieszając odnowę biologiczną, a w połączeniu z PENTAVITIN® działa niczym „magnes wilgoci” gwarantując maksymalne możliwe i długotrwałe nawilżenie. Całość dopełnia CRISTALHYAL, który tworzy na powierzchni skóry „film”, zapobiegając ucieczce wody przez pory skórne oraz chroniąc skórę przed podrażnieniami wywołanymi czynnikami środowiskowymi. Efektem stosowania jest maksymalne i długotrwałe nawilżenie, napięcie oraz wygładzenie skóry.

HYACARE® FILLER CL - usieciowany kwas hialuronowy, który zaaplikowany na powierzchnię skóry stanowi idealny wypełniacz zmarszczek, lokuje się wzdłuż ich przebiegu po czym niczym „magnez wilgoci” przyciąga wodę z głębszych warstw dermy i „wypycha” skórę ku górze. 

EPIDERMIST 4.0 - morski egzopolisacharyd odpowiedzialny za tzw. hydro-pamięć. Hydro pamięć inicjuje mechanizm pompowania wody z rezerwuarów leżących w głębi skóry. 

CRISTALHYAL - wysokocząsteczkowy kwas hialuronowy, który ze względu na swój rozmiar nie penetruje w głąb skóry, ale przylega do niej tworząc jednolity film, który ogranicza odparowywanie wody z powierzchni naskórka.




Eliksir jest niezawodny, błyskawicznie podnosi komfort skóry, odczuwalnie ją nawilżając i mocno wygładzając. Dzięki niezwykle lekkiej, nietłustej, żelowej formule, wchłania się bez śladu. Producent co prawda zaleca stosowanie preparatu na noc, ale ja w upalne dni uwielbiam nakładać go także rano. Schłodzony w lodówce i nałożony na twarz zwilżoną wodą termalną po prostu czyni cuda, w mgnieniu oka likwidując obrzęki, wyrównując fakturę skóry, a dzięki świeżemu, kojarzącemu się z morską bryzą zapachowi, przynosząc dodatkowe orzeźwienie.




Tak, Hyaluron 3D Elixir jest eliksirem nie tylko z nazwy, naprawdę stanowiąc remedium na bolączki przesuszonej cery. Nie tylko przynosi jej ulgę, ale też porządnie pielęgnuje, stopniowo poprawiając jej kondycję. Gorąco Wam ten preparat polecam. Sama rozważam zakup kolejnego opakowania, zwłaszcza że cena nie jest zaporowa, około 70 zł za 30 ml (edit: Clarena informuje, że obecnie eliksir dostępny jest w niezmienionej cenie w słoiczku o pojemności aż 50 ml). To nie tak wiele, jak za gwarancję komfortu skóry. Zdarzało mi się większe kwoty wydawać na dużo słabsze kosmetyki.


Wiedziałyście, że Clarena to nasza rodzima, wrocławska marka [KLIK]? Miałyście do czynienia z jej produktami? Co o nich myślicie? Podzielcie się opinią, ciekawa jestem Waszych doświadczeń. A może ktoś z Was stosował Hyaluron 3D Elixir i chciałby do mojej recenzji dodać swoje trzy grosze? Serdecznie zapraszam. Zachęcam też do napisania kilku słów o Waszych ulubionych kosmetykach nawilżających, pewnie macie swoich faworytów w tej kategorii, nawilżanie to przecież podstawa pielęgnacji każdego rodzaju cery. Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



środa, 24 czerwca 2015

Skin Chemists, czyli nowy gracz na boisku


Witajcie. Kontynuując temat walki z przebarwieniami cery (wprowadzenie sprzed paru tygodni znajdziecie TUTAJ), chciałabym zaprosić Was dziś na recenzję dwóch wąsko wyspecjalizowanych produktów, które włączyłam do swojej pielęgnacji jesienią, dając im ładnych kilka miesięcy na pokazanie swojego potencjału. Mowa o rozjaśniającym skórę serum Lightning i złuszczającej masce z kwasem glikolowym Rapid Facial wchodzącej na nasz polski rynek brytyjskiej marki Skin Chemists. Jeśli jeszcze o niej nie słyszałyście, koniecznie zapamiętajcie tę nazwę, to stosunkowo nowy gracz na naszym kosmetycznym boisku!




Marka Skin Chemists ---> KLIK zachwala swój asortyment jako popartą wnikliwymi badaniami alternatywę dla inwazyjnych zabiegów medycyny estetycznej. W jej ofercie znaleźć można preparaty, których działanie, wymierzone w różne problemy skóry, oparte jest na najwyższej jakości wyselekcjonowanych składnikach aktywnych. Jak wiecie, moją bolączką są przebarwienia, zdecydowałam się więc dać szansę produktom rozjaśniającym. 

Największe nadzieje wiązałam z serum Lightning, które obiecywało wyraźne wyrównanie kolorytu cery i przywrócenie jej zdrowego blasku. Przecież właśnie o to mi chodziło, prawda?




Kosmetyki Skin Chemists do najtańszych nie należą (serum Lightning to wydatek rzędu ponad stu funtów, na polskiej stronie preparat w tym momencie nie jest dostępny) i muszę przyznać, że to widać, od razu ma się wrażenie, że obcuje się z czymś wyjątkowym, opartym na zdobyczach nauki. Opakowania są eleganckie i konsekwentnie utrzymane w bardzo minimalistycznej stylistyce, choć z zachowaniem funkcjonalności. Lightning, za którego aktywność odpowiada Whitonyl, składnik o 4% stężeniu, wspomagający rozjaśnianie przebarwień i redukowanie blizn potrądzikowych, jest tego najlepszym przykładem - smukłą, szklaną, niczym nie ozdobioną buteleczkę z pompką łatwo skojarzyć z jakimś nowoczesnym laboratorium, w którym mądre głowy pracują nad innowacyjnymi recepturami. To działa na wyobraźnię. Skojarzenia skojarzeniami, ale czy ta konkretna receptura działa na rzeczywisty problem dermatologiczny?

Cóż ... I tak, i nie. Serum okazało się niesamowicie przyjemne w stosowaniu (idealna, lekko kremowa, wchłaniająca się bez śladu formuła), przy każdym użyciu dając błyskawiczne efekty w postaci wygładzenia cery (świetna baza pod makijaż, nawet w zestawieniu z filtrem) i podniesienia jej komfortu (dobry stopień nawilżenia i odżywienia), jednak szczerze powiem, że znaczącej poprawy pod kątem redukcji przebarwień nie zauważyłam. Rzeczywiście, cera dzięki temu preparatowi wyglądała bardzo dobrze, była gładka i wypielęgnowana, dzięki temu na pewno zyskując na promienności, jednak minęłabym się z prawdą, twierdząc, że jego stosowanie całkowicie rozwiązało mój problem. Dobrze wiecie, że problem był i jest, inaczej po mniej więcej trzech miesiącach regularnego stosowania tego serum nie fundowałabym sobie przecież kuracji w postaci retinoidu, który też zresztą nie do końca sobie poradził.

Na czas stosowania Locacidu serum odstawiłam, w tamtym okresie moja cera potrzebowała zupełnie innej pielęgnacji (o serum nawilżającym, które uzupełniało wtedy działanie moich kosmetyków podstawowych, będziecie mogły przeczytać w następnym poście), ale niedawno ponownie do niego wróciłam. Może i nie daje spektakularnych, tak bardzo oczekiwanych przeze mnie efektów, ale nie można odmówić mu wielu zalet, dzięki którym jego stosowanie jest po prostu przyjemnością dla skóry.




Dużo więcej dobrego mam natomiast do powiedzenia odnośnie skuteczności Rapid Facial, delikatnie złuszczającej maseczki z kwasem glikolowym.




W tym przypadku działanie preparatu, porównywane do mikrodermabrazji, było w zasadzie natychmiastowe, widoczne gołym okiem i całkowicie zgodne z obietnicami producenta. Pozostawienie maski na twarzy na kilkanaście minut do wyschnięcia gwarantowało dogłębne oczyszczenie i niesamowite wygładzenie cery, która dzięki złuszczającemu działaniu kwasu glikolowego pięknie się odnawiała. Regularność stosowania z pewnością wspomagała walkę z przebarwieniami. Warto podkreślić, że maska mimo swej niezaprzeczalnej aktywności w żaden sposób nie podrażniała skóry, co było miłą niespodzianką, bo początkowo obawiałam się jakichś niekontrolowanych efektów ubocznych. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to problemy ze zmywaniem, maseczka okazała się bardzo przyczepna i za każdym razem musiałam posiłkować się gąbeczką. Więcej wad nie dostrzegam, żałuję jedynie, że opakowanie nie ma mniejszej pojemności, bo stosując maskę zgodnie z zaleceniami raz w tygodniu, nie byłam w stanie zużyć jej w całości przed upływem terminu zdatności. A regularny koszt Rapid Facial to, bagatela, aż 200 zł! Dużo, tym bardziej szkoda tej przeterminowanej resztki.


Pomimo całej mojej sympatii do Lightning, pewnie nie sięgnęłabym po to serum po raz drugi. Powoli dociera do mnie smutna prawda, że na moje głębokie, hormonalne i posłoneczne przebarwienia w satysfakcjonujący sposób nie zadziała żaden, nawet najlepszy kosmetyk. Jeśli chcę się ich pozbyć, muszę pomyśleć o laserze, tyle w temacie. Nic natomiast nie stoi na przeszkodzie, żebym pielęgnację swojej cery, niezależnie od jej charakteru, wspomagała świetną maseczką, a jakości Rapid Facial nie można odmówić. Muszę tylko liczyć się z tym, że ta jakość swoje kosztuje.


Znacie Skin Chemists, miałyście już z tą stosunkowo nową u nas marką do czynienia? Przemawia do Was idea budowania jej wizerunku w oparciu o odwołania do innowacyjnych, czerpiących z nauki rozwiązań? Byłybyście skłonne poznać jej asortyment? Dajcie znać. Napiszcie też, proszę, czy zainteresowały was produkty, o których dziś opowiadałam. Ciekawa jestem zwłaszcza Waszego zdania na temat maseczki. Czy obietnica odmłodzonej, gładkiej, dogłębnie oczyszczonej, rozpromienionej cery warta jest tych dwustu złotych, jakie trzeba na ten specyfik wydać? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.





niedziela, 21 czerwca 2015

Mój jedyny, czyli na niebiesko


O czym by napisać w takie piękne (bo wolne, pogoda niestety nie dopisuje) niedzielne popołudnie? W przyszłym tygodniu planuję kontynuować temat związany z pielęgnacją wymierzoną w przebarwienia, dziś w takim razie może coś lżejszego? Dawno na przykład nie pokazywałam żadnego lakieru do paznokci, a tak się składa, że akurat mam do zaprezentowania bardzo ciekawy kolor, Rimmel Salon Pro 411 Navy Seal. Na ten moment to mój jedyny niebieski lakier. Niebieskości szalenie podobają mi się u innych, jednak sama praktycznie na paznokciach ich nie noszę, w kontraście z moją jasną karnacją zwykle wyglądają po prostu sino. Tym razem jest inaczej, Navy Seal jest kolorem zgaszonym, dostrzec można w nim lekką domieszkę szarości, dzięki której bardzo dobrze komponuje się z moją skórą, nie podkreślając brzydko jej bladości. Choć sporo jaśniejszy, niezwykle przypomina mi 711 Punk Rock z tej samej kolekcji, jest równie przybrudzony i niejednoznaczny. Popatrzcie.




To ta sama rodzina kolorów, niebieski Navy Seal nie odbiega daleko od granatowego Punk Rock, oba odcienie straciły czystość na rzecz domieszki podobnej przykurzonej nuty.




Tak jak wspominałam, pomimo podziwiania takich kolorów u innych, ja sama rzadko czuję się dobrze z niebieskim lakierem na paznokciach, Navy Seal okazał się jednak wyjątkiem. Nie dość, że jestem zadowolona z efektu, jaki daje, to jeszcze zostałam parę razy skomplementowana :))) Gdyby był czystym, jaśniutkim błękitem, komplementu na pewno bym się nie doczekała, już prędzej porównania do topielicy ;))) A tymczasem "brudasek" robi robotę!




Do jakości Navy Seal nie mam żadnych zastrzeżeń, nadal podtrzymuję opinię, że Rimmel Salon Pro to jedne z najlepszych drogeryjnych lakierów (KLIK). 




Jeśli chodzi o Punk Rock, to wyrazem tego, jak bardzo go lubię, jest fakt, że mam już drugą jego buteleczkę. Nie wiem, czy w przypadku Navy Seal moja sympatia będzie równie mocna, ale wiele na to wskazuje :)




Jaki jest Wasz stosunek do niebieskości na paznokciach? Lubicie, nie lubicie? W jakie odcienie zwykle celujecie? Żywe błękity, nasycone kobalty, stonowane granaty? Dajcie znać, ciekawa jestem Waszych upodobań. Zdradźcie też, jak podoba Wam się Navy Seal. Wpisuje się w Wasz gust? No i co w ogóle myślicie o Rimmel Salon Pro, lubicie te lakiery tak samo jak ja? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.




czwartek, 18 czerwca 2015

Chyba upadłam na głowę, czyli moja wakacyjna kosmetyczka z kolorówką


Pakując swoją wakacyjną kosmetyczkę z kolorówką, musiałam chyba na głowę upaść. Czego w niej nie było! BB kremy o różnym stopniu krycia, "bo przecież nie wiadomo, w jakim stanie będzie moja cera", korektory do różnych zadań specjalnych, "bo przecież muszę mieć coś lżejszego pod oczy i coś cięższego na przebarwienia", pudry o różnych formułach, "bo przecież sypki sypkim, no ale w razie czego muszę mieć prasowany do torebki", róż i rozświetlacz, "bo przecież to w końcu lato, odrobina blasku musi być", coś do rzęs, coś do brwi, a nawet liner i paletka cieni, "bo przecież na pewno będę chciała na wieczorne spacery mocniej się pomalować". Taaaa ... Nie wiem, co ja sobie wyobrażałam, ale upał szybko i skutecznie zniechęcił mnie do makijażu. Gdybym pakowała kosmetyczkę dziś, jej zawartość wyglądałaby zgoła inaczej. Wiozłam to wszystko przez pół Europy, a jak przyszło co do czego, okazało się, że sięgam po najwyżej kilka rzeczy. Jeśli ciekawi Was, co okazało się must have i sprawdziło się w gorącym chorwackim klimacie, zapraszam na krótką prezentację! 




  1. Skin79 Complete CC Cream Correct - moje podkłady i bb kremy w temperaturach sięgających niemal 35 stopni byłyby pomyłką, na szczęście miałam ze sobą leciutki CC krem Skin79, który mimo wysokich temperatur zupełnie nie obciążał skóry, kryjąc przy tym na tyle dobrze, żebym wychodząc do ludzi nie czuła się niekomfortowo z moimi przebarwieniami. Dodatkowy plus za wysoką ochronę przeciwsłoneczną!
  2. Innisfree No-Sebum Mineral Powder - najlepszy! Wspaniały, sypki, niezwykle skuteczny matujący puder utrwalający, który nie zawiódł mnie nawet w największym upale. Pisałam Wam o nim TUTAJ.
  3. MAC Well Dressed - mój ukochany (niestety już mi się kończy ...), leciutko rozświetlający róż o niepowtarzalnym jasnym odcieniu. Uniwersalny, nadaje się na każdą okazję i każdą pogodę. W pełnym słońcu też pięknie wyglądał, ładnie ożywiał cerę.  
  4. Lovely Curling Pump Up Mascara - czarny tusz, którego chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Bardzo tani i zaskakująco jak na swoją cenę dobry (niespełna 10 zł). Lubię sposób, w jaki rozdziela rzęsy. Dał radę.
  5. Golden Rose Eyebrow Powder nr 104 - mój ulubiony od kilku miesięcy cień do brwi w naturalnym odcieniu dość ciemnego, chłodnego brązu. Dla części z Was kosmetyk tego typu w takim upale jest zbędny, ale moje brwi, choć z natury ciemne i wyraziste, nie mają niestety regularnego, pełnego kształtu i wymagają korekty, więc przynajmniej minimalne poprawki są konieczne. Wakacje, czy nie wakacje, brwi lubię mieć podkreślone!
  6. L'Oreal Brow Artist Plumper - żel utrwalający do brwi. Świetny, wielokrotnie Wam o nim wspominałam (chociażby TUTAJ). Spisał się bez zarzutu.

To w zasadzie tyle. Niewiele tego, prawda? Na koniec wspomnę jeszcze tylko o lakierze do paznokci i perfumach, bez jednego i drugiego nigdzie się nie ruszam. Jeśli chodzi o paznokcie, przez cały wyjazd towarzyszył mi neonowy róż Maybelline Forever Strong Super Stay Gel Nail Color 155 Bubble Gum, a co do zapachu, to postawiłam na jeden ze swoich odwiecznych ulubieńców, L de Lolita, kojarzący mi się właśnie ze słońcem, morzem i morską solą.

Pozwólcie, że poświęcę jeszcze parę słów kremowi CC, jakiś czas temu wygrałam go w konkursie i nie miałam jak dotąd okazji szerzej o nim napisać, a podejrzewam, że część z Was może być tym produktem zainteresowana. 

Skin79 Complete CC Cream Correct ma ciekawą formułę, dzięki której pod wpływem rozcierania na skórze zmienia kolor z białego na żółtawy, świetnie dostosowując się do karnacji. Serio, w życiu nie miałam podkładu, który tak dobrze by to robił. Jest lekki (na zdjęciu niżej nałożony grubą warstwą, żebyście cokolwiek zobaczyły), daje więc niewielkie krycie, spokojnie jednak można je budować. Wykończenie nazwałabym satynowym, ale nieprzesadnym, doskonale imitującym zdrową, promienną skórę. Na mojej przetłuszczającej się cerze wymaga przypudrowania, ale osoby o cerze normalnej bądź suchej pewnie mogą to sobie podarować. Jasny, żółtawy, doskonale dopasowujący się odcień, piękny efekt na skórze, lekka formuła, ochrona przeciwsłoneczna (SPF 30, PA++) i bardzo funkcjonalne opakowanie z pompką, brawo! Wspaniała propozycja na lato.




Również zdarza Wam się przesadzić z ilością zabieranych w podróż kosmetyków kolorowych? Też macie poczucie, że musicie zabezpieczyć się na każdą okazję? Z takim nastawieniem łatwo przesadzić. A koniec końców i tak okazuje się, że w ruch idzie parę produktów na krzyż. Co to jest w Waszym przypadku? Bez jakiego kosmetyku absolutnie nie wyobrażacie sobie żadnego wyjazdu? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze! Dajcie też znać, czy znacie produkty z mojej kosmetyczki, ciekawa jestem Waszej opinii na ich temat.

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 16 czerwca 2015

Pocztówka z wakacji, czyli mój pierwszy raz w Chorwacji | Migawki z Dalmacji, refleksje z wyjazdu i wakacyjne zakupy


Witajcie! Zastanawiałyście się może, gdzie się podziewam? Zniknęłam bez słowa na parę tygodni, ale jestem usprawiedliwiona, urlop ma swoje prawa - oderwana od pracy i internetu wypoczywałam w Chorwacji. W ostatnich latach miałam wrażenie, że jeżdżą tam wszyscy, tylko nie ja, tak się jakoś składało, że w swoich wcześniejszych podróżach na południe zawsze ten kraj omijałam, no ale w końcu i na mnie przyszła pora. Spakowaliśmy walizki i w drogę, kierunek: Zadar!

Relacjonując Wam swoje wcześniejsze wojaże ---> KLIK, zawsze starałam się pokazać Wam coś ciekawego, wyróżniającego w jakiś sposób miejsce, które odwiedzałam. Tym razem jednak mam za sobą zwykłe rodzinne wakacje dostosowane do sił i możliwości mojej ciągle jeszcze sypiającej w dzień trzyletniej córeczki, cały więc praktycznie czas spędziliśmy w jednym miejscu, bez długich wycieczek i wyszukiwania lokalnych atrakcji. Mam jednak nadzieję, że mimo wszystko z chęcią rzucicie okiem na kilka pamiątkowych zdjęć, taki odpoczynek też ma przecież swoje niezaprzeczalne zalety. Migawki postaram się skomentować paroma luźnymi refleksjami, jakie nasuwają mi się po tym wyjeździe. Nie zabraknie też oczywiście wakacyjnych zakupów :))) Zapraszam!




Nasze chorwackie wakacje spędziliśmy w Bibinje, niewielkiej, uroczej miejscowości położonej na obrzeżach Zadaru. Na początku czerwca, tuż przed rozpoczęciem sezonu, sprawiała wrażenie, jakby budziła się ze snu, omywana spokojnymi wodami zatoki. Prowadzącego wzdłuż jej brzegów deptaku nie zalewała jeszcze fala turystów, ale w nadmorskich restauracyjkach powoli zaczynał się już letni ruch. Komfort wypoczynku byłby wspaniały, gdyby nie niemiłosierny upał! Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jakie temperatury panują tam w lipcu i sierpniu, skoro czerwiec przyniósł grubo ponad trzydzieści stopni. Z drugiej strony, raj dla miłośników plażowania i morskich kąpieli.

Pobliski Zadar jest piątym pod względem wielkości miastem Chorwacji, ale wielkomiejskiego wrażenia wcale na mnie nie zrobił. Owszem, tętni życiem, ale łatwo daje się oswoić. Jest gdzie pospacerować, jest gdzie zjeść, jest gdzie kupić pamiątki, jest gdzie podziwiać widoki. Oryginalną ciekawostką są wbudowane w nadmorski deptak morskie organy, wypełniane dźwiękiem przez uderzające w nabrzeże fale. Niesamowita wodna muzyka! Warto posłuchać. Na tym samym deptaku nie można przejść też obojętnie obok "Pochwały Słońca". Dosłownie i w przenośni, bo instalacja wkomponowana została po prostu w trotuar, odtwarzając Układ Słoneczny. Dekoracyjne wielkie kręgi, z których największy, aż 22-metrowy, przedstawia Słońce, to nic innego jak wielkie baterie słoneczne, które wraz z nadejściem nocy rozbłyskują światłem. Piękne widowisko. Mówi się zresztą, że Zadar słynie z przepięknych zachodów słońca i naprawdę coś w tym jest.




Chorwacja w moich oczach? 
  • palące słońce;
  • bezchmurne niebo;
  • ciepłe morze;
  • kamieniste i niezatłoczone jeszcze o tej tej porze roku plaże;
  • zjawiskowe zachody słońca;
  • dość surowy, ale przepiękny w swej prostocie krajobraz;
  • przepyszne lody;
  • śmiesznie tania i bardzo dobra kawa;
  • pozostawiająca jak dla mnie sporo do życzenia kuchnia, nie do końca śródziemnomorska, nie do końca bałkańska, bogata co prawda w owoce morza, ale także w przygotowywane w niezbyt wyrafinowany sposób mięso, z mojego punktu widzenia uboga w warzywa i owoce;
  • przedziwna, niezwykle ciasna zabudowa nadmorskich miejscowości, sprawiająca wrażenie kompletnej samowolki bez ładu i składu;
  • gościnni ludzie;
  • łatwość komunikacji z miejscowymi, dość powszechna znajomość angielskiego.

Na koniec jeszcze słówko o moich wakacyjnych zakupach. Nie mogłam przecież nie wejść do DM, drogerie tej sieci kusiły w Zadarze na każdym niemal rogu. Nie żałowałam sobie, oj nie :DDD 




W drodze powrotnej spędziliśmy jeszcze parę dni w Budapeszcie, co z kolei zaowocowało odwiedzinami salonu Lush. To chyba oczywista oczywistość, że nie wyszłam z pustymi rękami? :)))




Za ilość szamponów, jaką przytargałam z tych wakacji, powinnam pójść do piekła :DDD Ale kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem :PPP


Wpadło Wam w oko coś z moich wakacyjnych zdobyczy? Dajcie znać. Napiszcie też koniecznie, jakie skojarzenia macie z Chorwacją. Spędzałyście tam kiedyś wakacje? A może macie to w planach? Dodałybyście coś do mojej listy spostrzeżeń? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!


Niebawem wracam do regularnego blogowania, 
tymczasem całuję,
Cammie.