beauty & lifestyle blog

piątek, 30 lipca 2010

Cztery oczy ;)))

Wczoraj zdradziłam Wam, że jestem okularnicą :) Każdy, kto nosi okulary, wie doskonale, ile trzeba się rozmaitych oprawek naoglądać i namierzyć, żeby znaleźć takie, w których dobrze się czujemy i w których dobrze wyglądamy.

O wrodzonej wadzie wzroku dowiedziałam się już jako dorosła osoba. W zasadzie myślałam, że okulista sobie ze mnie żarty robi, kiedy w czasie zwykłych badań okresowych postawił diagnozę. No ale musiałam w końcu przyznać, że różne objawy, które dotąd tłumaczyłam sobie wszystkim, tylko nie słabym wzrokiem, tak naprawdę wynikają z osłabienia oczu.

Okulary noszę od kilku lat i do tej pory, jeśli chodzi o oprawki, wierna byłam marce Oxydo. Jakoś wyjątkowo pasowała mi ich stylistyka. Ale ostatnio po raz kolejny zmieniałam okulary i zdecydowałam się na markę Exte, model EXT 23601.


(Zdjęcie: www.robertroopevintage.com)

To proste, klasyczne, dość masywne, czarne oprawki. Od dawna takich szukałam. Przymierzyłam je i wiedziałam, że muszą być moje :)))

Zdajecie sobie sprawę, jak bardzo okulary wpływają na nasz wygląd? Wystarczy pomyśleć, jak mocno wizerunki niektórych osób utożsamiamy z okularami właśnie. Przykłady pierwsze z brzegu:


(Zdjęcie: www.filmweb.pl)



(Zdjęcie: www.filmweb.pl)


(zdjęcie: www.kobieta.pl)


(Zdjęcie: www.kobieta.pl)

Kto jeszcze przychodzi Wam do głowy? :)))

poniedziałek, 26 lipca 2010

Dziesięć przykazań ;)))

Od czasu do czasu pytacie mnie o moje storczyki. Chcecie wiedzieć, jak je pielęgnuję, co robię, że są w tak świetnej formie. Zanim o tym opowiem, popatrzcie, jak pięknie właśnie kwitną :)))

Fotogaleria ze szczególną dedykacją dla Violl :*

























Nie jestem specjalistką, nie mam głębokiej wiedzy o storczykach. Swoje kwiaty pielęgnuję trochę zdając się na intuicję, trochę w poszukiwaniu informacji szperając w internecie. Dlatego nie traktujcie moich rad wiążąco, to będzie raczej zbiór wskazówek, które zdają egzamin w mojej domowej ministorczykarni :)

Po pierwsze: woda. Najlepsza do podlewania storczyków jest deszczówka, ale nigdy nawet nie próbowałam jej łapać. Raz w tygodniu napełniam pojemnik z atomizerem zimną wodą z kranu i odstawiam na kilka dni.

Po drugie: podlewanie. Wiem, że istnieje szkoła nakazująca wsadzać storczyki do kilkuminutowych kąpieli wodnych. Ja nigdy tego nie robię. Storczyki podlewam raz w tygodniu wodą, którą przygotowuję kilka dni wcześniej. Co dokładnie robię? Rozpylam wodę atomizerem pilnując, żeby zraszać podłoże, a nie liście. Robię to do momentu, aż na dnie osłonki zobaczę wilgoć. Nigdy nie pozwalam swoim storczykom stać w wodzie.
Sprawdziłam, zwykłe podlewanie, nawet identyczną ilością wody jak w przypadku powolnego rozpylania, nie daje tak dobrych efektów. Wtedy woda po prostu błyskawicznie spływa na dno, dopiero zraszanie pozwala wchłonąć się wodzie w podłoże.

Po trzecie: wilgotność. Storczyki lubią dużą wilgotność powietrza. Staram się zapewnić im ten komfort rozkładając wokół nich pojemniki z wodą, która może swobodnie odparowywać. W zimie, kiedy kaloryfery są gorące, często wykładam mokre ręczniki.

Po czwarte: nawożenie. W kwiaciarniach znajdziecie mnóstwo preparatów, które pomogą Wam pielęgnować Wasze storczyki. Czytajcie etykiety, postępujcie zgodnie z instrukcją!

Po piąte: podłoże. Storczyki potrzebują odpowiedniego, luźnego podłoża. Jeśli chcecie przełożyć storczyka do większej osłonki, przesadzić go, konieczne udajcie się do kwiaciarni lub sklepu ogrodniczego po właściwe podłoże.

Po szóste: osłonki. Storczyki wymagają przezroczystych osłonek, a jeśli nie przezroczystych, to przynajmniej takich, które są trochę za duże w stosunku do plastikowych pojemników, w których zwykle storczyki kupujemy. Światło słoneczne musi bowiem docierać do wszystkich pędów.

Po siódme: kwitnienie. Jak było widać na moich zdjęciach, kwiatostany mogą wyglądać różnie. Kwitnąć może tylko jeden pęd, może też być ich kilka. Warto pomóc swojemu kwitnącemu storczykowi i podeprzeć ciężki od kwiatów pęd. Wykorzystajcie do tego specjalne paliczki, dostępne w kwiaciarniach. Pędy podepnijcie specjalnymi klipsami albo nawet malutkimi klamerkami do włosów, co czasami sama robię.

Po ósme: przekwitanie. Najgłupszą rzeczą, jaką możecie zrobić, to wywalić storczyka, bo przekwitł. Dajcie mu odpocząć, poczekajcie parę miesięcy, on zakwitnie jeszcze nie raz! Jeśli nie uprawiacie jakichś bardzo egzotycznych odmian, tylko takie najzwyklejsze, być może z supermarketu, nawet nie musicie przycinać przekwitniętego pędu. Chyba że ze względów estetycznych. Bardziej wymagające odmiany wymagają przycięcia nad trzecim "kolankiem", takim charakterystycznym zgrubieniem łodygi.

Po dziewiąte: kupowanie. Nie sugerujcie się w sklepie bogatym kwiatostanem, raczej przyjrzyjcie się, czy na storczyku nie ma żadnych szkodników, które moglibyście przytargać do domu i zagrozić całej swojej storczykowej kolekcji. Tym bardziej, że storczyki są roślinami niezwykle delikatnymi, często gubią kwiaty, kiedy trafiają w nowe miejsce. Inna rzecz, że markety nie dbają o storczyki, które mają w ofercie i często jest tak, że te marnieją i zalegają na sklepowych półkach. Co robi market? Przecenia! Takie przecenione storczyki nie są dorodne i śliczniutkie, ale warto je kupić za parę złotych. Zadbacie o nie i za jakiś czas pięknie się odpłacą.

Po dziesiąte: szkodniki ... Niestety, może się zdarzyć, że Waszemu storczykowi zagrozi jakieś robactwo, choć w sumie jest to rzadkie. W jakimś tam stopniu storczyki narażone są także na choroby wywoływane przez grzyby, wirusy albo bakterie. Nie będę Was straszyć. Pamiętajcie jedynie, że jeśli przynosicie nowego storczyka do domu, warto go na parę pierwszych tygodni odizolować od reszty kolekcji. W ciągu paru tygodni, gdyby działo się z nim coś złego, na pewno to zauważycie, nie narażając pozostałych kwiatów.

Ufff, w dużym skrócie to chyba tyle. Mam nadzieję, że wyjaśniłam wszystko w zrozumiały sposób. Życzę Wam pięknych kwiatów i mnóstwo satysfakcji z ich pielęgnacji!!!

A wszystkich, którzy będą kiedykolwiek mieli okazję trafić do Łańcuta, zachęcam do odwiedzenia zamkowej storczykarni! KLIK Tamtejsza kolekcja jest obłędna, prawdziwie profesjonalna. Bo u mnie na parapecie, wiadomo, amatorszczyzna ;)))

niedziela, 25 lipca 2010

Tik tak

Wychodząc naprzeciw prośbie Kamilanny, którą zostawiła w komentarzu pod tekstem o Pandorze, dzisiaj krótki post, w którym pokażę jej i przy okazji Wam wszystkim, co odmierza moje minuty i godziny, nadając dniom rytm i porządek. W roli głównej: mój zegarek, Lorus model RRW57CX9.


(Obrazek: www.kupzegarki.pl)

Marka Lorus należy do koncernu Seiko. TUTAJ strona producenta, KLIK.

Uwielbiam go. Jest solidny, duży i ciężki, a jednocześnie prosty i klasyczny. Pełni funkcję nie tylko użytkową, dzięki bransolecie także biżuteryjną. Pięknie zdobi nadgarstek. Pod warunkiem oczywiście, że komuś pasuje taka estetyka :)

Jakie zegarki nosicie? Masywne czy delikatne? A może obywacie się bez zegarka? Wiem, wiem, szczęśliwi czasu nie liczą ... ;)))

sobota, 24 lipca 2010

Zielone wzgórza nad Soliną :)

Wybrałam się dziś na wycieczkę, ale pogoda niestety nie sprzyjała. Poranny duszny upał już koło południa przeobraził się w deszcz i wiatr. Mimo wszystko zrobiłam parę zdjęć i teraz mogę zabrać Was w wirtualną podróż nad Zalew Soliński.

Dla niezorientowanych wyjaśnię, że Solina to miejscowość słynąca z olbrzymiej zapory wodnej. Długa na 664 m a wysoka na prawie 90 m (najwyższa w Polsce!), sprawia monumentalne wrażenie, sama w sobie stanowiąc elektrownię wodną, atrakcję turystyczną, deptak i generalnie miejsce pełne rozmaitych rozrywek.

Solińską tamę wzniesiono w latach 60-tych. Z jej budową związana była konieczność wysiedlenia kilku wsi, które zostały zalane i zniknęły pod powierzchnią olbrzymiego jeziora. Łączna długość linii brzegowej to prawie 160 km, a głębokość zbiornika sięga miejscami nawet 60 metrów!

Dziś Zalew Soliński przyciąga masy turystów. Bliskość Bieszczadów sprawia, że jest to naprawdę popularne miejsce. Dookoła funkcjonują pensjonaty, kąpieliska, wypożyczalnie sprzętu pływającego.

Popatrzcie na Solinę i okolice moimi oczyma. Nie będą to niestety obrazki tak malownicze, jak bym sobie życzyła, ale jak już wspominałam, pogoda pozostawiała wiele do życzenia. Było pochmurno, mokro i mgliście.

Jak widzicie, na wodzie, mimo kiepskiej aury, całkiem sporo sprzętu rekreacyjnego.







Szczyt tamy tworzy szeroki deptak, w sezonie zawsze pełen ludzi. Oba brzegi w letnich miesiącach tętnią życiem, wszędzie mnóstwo knajp i straganów.





Niestety nie miałam możliwości sfotografować porządnie zapory z drugiej strony, dlatego wklejam zdjęcie pochodzące z www.energetykon.pl. Mam nadzieję, że uda Wam się uchwycić proporcje i zauważyć różnicę poziomów.





Na kolejnych zdjęciach już okolice tamy.







A na koniec ostrzeżenie. Przyjrzyjcie się dobrze tej roślinie, to barszcz Sosnowskiego. Toksyczny i "wgryzający" się coraz dalej w głąb kraju. Pochodzi z Kaukazu, gdzie czyniono nad nim eksperymenty, traktując go jako surowiec na paszę. Dawał wyjątkowo wysokie plony, w Polsce zresztą również próbowano go uprawiać. Zaniechano jednak tych prób ze względu na silne właściwości parzące, dziś roślina pleni się więc dziko jak chwast. Jest naprawdę niebezpieczna, przypadkowy kontakt może spowodować oparzenia II, a nawet III stopnia. Polski klimat niestety wyjątkowo jej sprzyja, wyrasta na wysokość nawet kilku metrów, a co najgorsze, nie ma możliwości skutecznej z nią walki. Także jeśli wybieracie się w Bieszczady, strzeżcie się.



Na tamie na szczęście żadne chwasty nie rosną ;)))

Kto był nad Soliną i widział wszystko na własne oczy? Palec do budki! :)))

piątek, 23 lipca 2010

Kolorowy zawrót głowy

Malujecie paznokcie? Ja maluję. Nie jestem jednak zwariowaną na punkcie lakierów maniaczką, bezustannie poszukującą nowych kolorów i ozdób, tkwię raczej w lakierowym stonowanym konserwatyzmie ;))) Co dziwne, dotyczy to wyłącznie dłoni, na stopach pozwalam sobie na więcej. Ale konsekwentnie trzymam się z dala od tipsów i innych sztucznych wynalazków, najlepiej czuję się w wypielęgnowanymi, ale króciutkimi paznokciami. Na cudzych dłoniach intensywne kolory i zdobienia często mi się jednak podobają. Lato sprzyja lakierowym eksperymentom, co widać zresztą na ulicach. Ten sezon obfituje w oryginalne mięty, odważne szarości, ostre żółcie, nasycone czerwienie i fuksje. Drugim trendem, do którego zdecydowanie mi bliżej, są delikatne kolory dające na paznokciach naturalny efekt tzw. "mannequin hands". Zachęcam Was do odwiedzin Klubu Lakierowego, z pewnością znajdziecie tam mnóstwo inspiracji.

Zwykle kupowałam lakiery sugerując się kolorem, nie producentem, nie miałam do niedawna pojęcia o markach profesjonalnych. No ale stało się, dowiedziałam się, poczytałam, pooglądałam, zapragnęłam, zamówiłam :)))

Zamówienie poczyniłam na stronie www.transdesign.com, KLIK. Jest to sklep amerykański, realizujący zamówienia z Polski, jednak horrendalne i niczym nie uzasadnione koszty przesyłki spowodowały, że dołączyłam do zamówienia zbiorowego i za pośrednictwem Aniany (buźka!), potem Aljaki (buźka!), a na koniec Angel of Sadness (buźka!) dokonałam zakupu. Cała procedura była nieco skomplikowana i wymagała, jak widzicie, zaangażowania kilku osób, ale udało się i po kilku tygodniach nerwowego wyczekiwania mam swoje O.P.I., Orly, Essie i Misa :))) Mogę Wam zdradzić, że za sześć produktów zapłaciłam z przesyłką około 80 zł, tzn. naprawdę mało biorąc pod uwagę fakt, że w Sephorze pojedynczy lakier O.P.I. kosztuje 49 zł ...

Moje zamówienie:
- Orly, Cutique (Cutique & Stain Remover);



- Orly, Top 2 Bottom (Basecoat & Topcoat All-in-One);



- Orly, Sheer Nude (Orly, KLIK);



- O.P.I., At First Sight (O.P.I., KLIK);



- Essie, Ballet Slippers (Essie, KLIK);



- Misa, Smoker Screen (Misa, KLIK).



(Wszystkie powyższe zdjęcia pochodzą ze strony www.transdesign.com).

Jak widzicie, mój wybór padł na stonowane, naturalne kolory. Powoli wszystko testuję. Póki co, mogę pokazać Wam, jak na paznokciach prezentuje się At first sight O.P.I. I faktycznie, zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia :))) To śliczny pudrowy róż podszyty odrobiną beżu, z satynowym wykończeniem. Dwie warstwy dają znakomite krycie. Popatrzcie na zdjęcia (robione w świetle dziennym, manicure dwudniowy):



Na razie nie mogę porządnie tych lakierów ocenić, za krótko mam z nimi do czynienia. Jeśli jednak interesuje Was szczegółowa recenzja któregoś z tych produktów, proszę, zostawcie info w komentarzach, z chęcią za jakiś czas się wypowiem.

A jakie paznokcie lubicie u siebie? Macie swoje ulubione marki, kolory? A może w ogóle ich nie malujecie? Piszcie!

czwartek, 22 lipca 2010

Nareszcie! :)))

Po kilku tygodniach niecierpliwego wyczekiwania, w końcu jest, mam! Moja błyskotka, moje świecidełko, moja PANDORA :)))

Pandora to duńska marka jubilerska, słynąca głównie ze swoich spersonalizowanych bransolet.

Oto strona producenta, KLIK.

A to link do salonów jubilerskich YES, które są oficjalnym dystrybutorem marki Pandora w Polsce, KLIK.

Ja natomiast, ze względu na niższe ceny, zakupu dokonałam na stronie amerykańskiej, KLIK. Z tego miejsca jeszcze raz dziękuję za pośrednictwo Kamilannie (której makeupowy blog możecie odwiedzić TUTAJ). Kochana, wielki buziak!

Bransoletki Pandory mnie urzekły, bardzo spodobał mi się pomysł samodzielnego ich projektowania. Wystarczy zdecydować się na najbardziej nam odpowiadający kruszec (srebro, srebro oksydowane, żółte lub białe złoto, srebro ze złotem) lub tworzywo (skóra w różnych kolorach) i zapoczątkować przygodę z kolekcjonowaniem zawieszek (tzw. beads albo charms), stopniowo tworząc niepowtarzalną kombinację dowolnie dobranych elementów. Zawieszki wykonane są ze srebra, złota, srebra ze złotem, szkła, drewna, mogą też być zdobione szlachetnymi i półszlachetnymi kamieniami.

Srebro (wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony www.pandora.net):


Złoto:


Srebro ze złotem:


Szkło:


Drewno:


Tylko od nas zależy, które ozdobią nasze nadgarstki. Do wyboru, do koloru :))) W kilku dostępnych kolekcjach każdy znajdzie coś w swoim stylu - coś zabawnego, coś eleganckiego, czy coś z ukrytym przesłaniem.

Zabawne:


Eleganckie:


Pamiątkowe:


Zawieszki nawleczone na bransoletę mogą opowiadać naszą własną historię, nawiązując do ważnych zdarzeń w naszym życiu, np. do dnia ślubu, narodzin dzieci, podróży, rozmaitych jubileuszy. Całość może wyglądać na przykład tak:



Taka biżuteria staje się nie tylko oryginalną ozdobą, ale także swoistym talizmanem.

Mój wybór padł na klasyczną, srebrną bransoletkę z jedną (na początek ;) zawieszką.





Na nadgarstku prezentuje się tak:



Baaardzo mi się podoba :))) A Wy? Co myślicie?

niedziela, 18 lipca 2010

Idzie nowe :)

Zrekompensowałam sobie ostatnie nieudane kosmetyczne zakupy aż z nawiązką :) Korzystając z jednej z licznych promocji i dzięki temu nie płacąc za przesyłkę do Polski, złożyłam zamówienie na stronie www.eyeslipsface.co.uk, KLIK. To mój pierwszy kontakt z marką E.L.F. i na pewno nie ostatni, jestem zachwycona!

E.L.F. jest marką tanią, w związku z czym nie wiedziałam, czego spodziewać się po jakości ich produktów. Mają jednak tak szeroką gamę przeróżnych kosmetycznych gadżetów, że po prostu musiałam się skusić. Postanowiłam wziąć coś na próbę. Zamawiałam ze strony brytyjskiej (z USA nie wysyłają do Polski).

Produkty z podstawowej linii E.L.F. kosztują 1,5 funta. Marka ma też droższą linię Studio, którą promuje jako profesjonalną, a w której produkty kosztują 3,5 funta, czyli też niewiele. Zamówiłam trzy produkty z serii Studio:

- Eyebrow Lifter and Filler, KLIK;
- Gotta Glow Blush, KLIK;
- Complexion Perfection, KLIK.

I wiecie co? Nie dość, że nie płaciłam za przesyłkę, to w paczce znalazłam jeszcze trzy (TRZY!!!) pełnowymiarowe gratisowe błyszczyki Super Glossy Lip Shine SPF 15!!! Odcienie Angel, Pink Kiss i chyba Goddess (nie jestem pewna, brakuje naklejki z opisem). KLIK :)))



Paczka dotarła w przyzwoitym tempie, w niespełna dwa tygodnie od złożenia zamówienia. Była porządnie zabezpieczona, poza tym pudry i kredka zapakowane były w tekturowe pudełka, co dodatkowo je chroniło.



Eyebrow Lifter and Filler to dwustronna kredka do brwi. Jasną końcówką rozjaśniamy łuk brwiowy, podkreślając linię brwi, ciemną wypełniamy ich zarys. Obie są miękkie i łatwe w aplikacji. Kredka jest wyposażona w temperówkę, a w zasadzie w dwie temperówki - jedną dużą, tradycyjną, drugą malutką, do ostrzenia samych końcówek. Temperówki wmontowane są na stałe w zatyczkę, co sprawia, że zawsze są pod ręką, a nasz makijaż może być tak precyzyjny, jak tego potrzebujemy, niezależnie od okoliczności.



Gotta Glow Blush to tak naprawdę rozświetlacz, choć szukać trzeba go wśród róży. To zupełna nowość, dopiero od kilku tygodni w ofercie. Neutralny kolor bazowy rozświetla mnóstwo drobinek w odcieniu złota. Produkt idealny na lato! Nakładałam go co prawda na twarz, ale strzałem w dziesiątkę było podkreślenie tym kosmetykiem dekoltu i ramion. W pełnym słońcu wyglądało to przepięknie. Drobinki są dość spore, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jednak nie kości policzkowe, a ciało.
Już widzę jednak, że nie jest to kosmetyk wydajny. Drobinki sprawiają, że nie jest ściśle sprasowany, kruszy się i pyli, po prostu nie da się nabierać go na pędzel oszczędnie. Mimo wszystko jakoś mi to nie przeszkadza :) Zwłaszcza, że bardzo podoba mi się design opakowania. Solidne, czarne pudełeczko z lusterkiem wygląda naprawdę elegancko. Gdybym nie znała ceny, nie domyśliłabym się, że to produkt za kilkanaście złotych.





No i na koniec coś, z czego jestem najbardziej zadowolona, czyli Complexion Perfection. Znowu bardzo ładne opakowanie z lusterkiem, a w środku cztery kostki pudru - żółta, niebieska, zielona i różowa. Kolory można, a nawet trzeba mieszać, dzięki czemu uzyskujemy puder, który jednocześnie wyrównuje koloryt naszej cery (zwróćcie uwagę, to są odcienie podstawowych korektorów do kamuflażu), ożywia ją i matuje. Nie ciemnieje na twarzy, nie robi maski, jest dyskretny i niewidoczny.





Moje pierwsze skojarzenie? Efekt jak po Pastel Whites Guerlain, ale bez połysku. A tak naprawdę jest to klon słynnych Prisme Givenchy. Wklejam odcień Light Pastel. Podobne, co? :)))


(Obrazek: www.parfumsgivenchy.com)

To zresztą charakterystyczne dla E.L.F. Cosmetics, widać, że kopiują sprawdzone pomysły największych światowych marek. Jak się niedawno dowiedziałam, opisywany wyżej Gotta Glow to klon Albatrossa NARS. Patrzcie.


(Obrazek: www.narscosmetics.com)

TU doskonałe porównanie, KLIK.

Co myślicie o tańszych odpowiednikach znanych i drogich produktów? Oburza Was to, czy uważacie, że to świetne rozwiązanie na każdą kieszeń? Ja mam mieszane uczucia, ale z drugiej strony właśnie tak to działa, popatrzcie chociażby na świat mody. Tanie marki kopiują pomysły znanych projektantów. Nie mam na myśli bezczelnego plagiatu, ale po prostu inspirację. Wielkie domy mody wyznaczają trendy, a popularne siecówki wykorzystują ich pomysły w swoich kolekcjach. I się kręci ;)))

Nawet jeśli E.L.F. kopiuje, robi to porządnie. Ja w każdym razie mam poczucie dobrze wydanych pieniędzy. Myślę, że będę do tej marki wracać, o czym na pewno Wam doniosę :)))