beauty & lifestyle blog

poniedziałek, 29 września 2014

Makijażowa herezja, czyli odkrycie września


Witajcie! Wrzesień zmierza ku końcowi, najwyższa więc pora podzielić się z Wami moim wrześniowym odkryciem. Nie napiszę jednak tym razem o żadnym konkretnym produkcie, opowiem Wam za to o pewnym makijażowym triku, który w ostatnich tygodniach całkowicie zrewolucjonizował sposób, w jaki się maluję :))) 

Część z Was najprawdopodobniej już o tej metodzie słyszała, bo video Wayne'a Gossa, w którym doradzał, jak ograniczyć przetłuszczanie się cery i przedłużyć trwałość podkładu, ukazało się na jego youtubowym kanale wiosną. Wiele dziewczyn od razu ten pomysł podchwyciło i rozpropagowało, mnie jednak ta eksperymentalna gorączka wtedy jakoś ominęła i dopiero parę tygodni temu zachciało mi się sprawdzić na własnej skórze, o co tyle hałasu. I co? I przepadłam. 

O co chodzi? W największym skrócie o to, żeby twarz przypudrować przed nałożeniem podkładu, a nie odwrotnie, jak to wszystkie przecież zwykłyśmy robić. Wiem, brzmi jak makijażowa herezja, też w pierwszym odruchu pomyślałam "to nie ma prawa się udać". A jednak! Puder wstemplowany jako primer w nawilżoną kremem skórę stanowi wspaniałą bazę dla płynnych podkładów, zdecydowanie lepiej kontrolując w ciągu dnia błysk cery, a tym samym przedłużając świeżość makijażu, niż nakładany w ostatnim kroku tradycyjnie jako utrwalający wszystko finisher. 

Goss w swoim filmie zaleca przy tej metodzie makijażu używanie pudrów sypkich, ja jednak z powodzeniem sięgam po prasowany puder bambusowy FM (jest naprawdę świetny, chyba kupię drugie opakowanie, z pierwszego zbieram już ostatnie okruszki). Nakładam go oszczędnie stemplującymi ruchami ulubionym pędzlem kabuki z The Body Shop.




Tak przygotowana cera jeszcze przed nałożeniem podkładu zostaje dokładnie zmatowiona i wygładzona, a puder, choć transparentny, delikatnie wyrównuje też jej koloryt. Łatwiej osiągnąć potem satysfakcjonujący poziom krycia, nawet lekkim bb kremem. Ja ostatnio regularnie sięgam po swój najnowszy azjatycki nabytek, Skin79 Dear Rose BB Cream (jeszcze Wam o nim napiszę), ale metoda sprawdzała się też ze Skin79 Orange, a nawet Revlon Colorstay. Jedyne, czego zmieniając podkłady czy bb kremy konsekwentnie się trzymałam, to aplikacja na mokro, beauty blenderem lub pomarańczowym jajem Real Techniques, które niedawno sobie sprawiłam dla porównania z różowym oryginałem.




Makijaż dzięki stawiającej świat na głowie metodzie Gossa rzeczywiście trzyma się dłużej, bo skóra po prostu wolniej się przetłuszcza! Mam tłustą, wiecznie sprawiającą kłopoty cerę, więc wiem, co mówię. Puder pod podkładem oznacza mniej błysku, a czasami nawet brak konieczności poprawiania makijażu w ciągu dnia. Niżej możecie zobaczyć, jak wyglądałam dziś po jakichś dziewięciu godzinach bez poprawek. Żadnych bibułek, żadnego dodatkowego pudrowania, mimo normalnego funkcjonowania specjalnie nie kontrolowałam wyglądu. Zdjęcia nie retuszowałam, pozwoliłam sobie jedynie odrobinę zmiękczyć rysy. Wybaczcie mi ten przejaw próżności, ale nie chciałybyście oglądać mojej 35-letniej twarzy w takim zbliżeniu bez tego łaskawego dla dojrzałej skóry filtra :DDD

Nie jest najgorzej, prawda? To znaczy po tylu godzinach wylazły na wierzch pory, widać, że trochę skruszył się tusz do rzęs (Miss Sporty Pump Up Booster Mascara, nie kupujcie, kiepścizna!), brwi też straciły poranną świeżość, ale generalnie twarz nie wygląda na przetłuszczoną, a krem bb nadal trzyma się skóry, nie starł się i nie spłynął. Metoda Gossa działa!




Jeśli chcecie na jej temat dowiedzieć się więcej, odsyłam Was do źródła, czyli do filmu Gossa. Warto obejrzeć!




Choć tak jak wspominałam, trik Gossa może wydawać się herezją, jednak okazuje się skuteczny. Zachęcam Was do wypróbowania go na własnej skórze. A może już to zrobiłyście? Co myślicie o tej metodzie? Koniecznie dajcie znać. Napiszcie też oczywiście o swoich wrześniowych odkryciach. Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Ostatni dzwonek!
Zagraj o 1 z 10 zestawów
Bioderma Sebium,


czwartek, 25 września 2014

Jesień na paznokciach, czyli idealny odcień nude


Pięknej, złocistej, jesiennej aurze jak co roku towarzyszy tęsknota za stonowanymi kolorami ziemi, łagodnymi kremami, ciepłymi brązami, bezpiecznymi beżami. Idąc tym tropem, chciałam zaprezentować Wam dziś lakier, który idealnie wpisuje się w tę jesienną paletę barw, Golden Rose Rich Color nr 05. Po tych wszystkich soczystych, jaskrawych szaleństwach lata, być może zainteresuje Was spokojny, nienachalny nude w odcieniu słodkiego kakao. Popatrzcie.




Przyznam szczerze, że lakier ten długo musiał czekać na swoje pięć minut. Dostałam go wiosną od koleżanki i tak sobie stał, ciągle ustępując pola żywszym kolorom. Tymczasem wraz z nadejściem jesieni zachciało mi się czegoś pasującego do ciepłego swetra i kubka z herbatą, czegoś bezpiecznego i nie rzucającego się w oczy. Czegoś jesiennego po prostu.




Kolor, choć niepozorny, okazał się piękny, a co najważniejsze, idealnie wyważony, różowe, beżowe i szare tony zostały w nim bowiem doskonale zbalansowane. Żadna tam z niego brzoskwinka, żaden tam rozbielony mleczak, to najprawdziwszy z prawdziwych uniwersalny odcień nude!




Totalnie mnie ten lakier zauroczył. Jest zupełnie kremowy i daje pełne krycie. Bardzo dobrze mi się go nosi, kojarzy mi się z czymś naturalnym, skromnym i swojskim. 




To już kolejny lakier Golden Rose Rich Color, który zrobił na mnie takie wrażenie. I to nie tylko ze względu na sam kolor, ale także ze względu na jakość. Uważam, że ta seria jest generalnie niedoceniana, jakoś w sieci mało zachwytów na jej temat. Nie wiem, z czego to wynika, bo w moim mniemaniu to jedne z lepszych lakierów z tej półki cenowej, zupełnie bezproblemowe w aplikacji, bardzo trwałe i dostępne w ogromnej gamie naprawdę ciekawych kolorów. Warto się nimi zainteresować! Ja póki co mam trzy sztuki (niedługo pokażę Wam cudny fiolet), ale kolejne zakupy to tylko kwestia czasu.

Jeśli lubicie poddawać się jesiennej atmosferze, to pewnie bohater dzisiejszego posta wpadł Wam w oko. Dajcie znać, co o nim myślicie. Dobra propozycja na złotą polską jesień, czy niekoniecznie? A może stawiacie na zupełnie inne kolory? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.
Zagraj o 1 z 10 zestawów
Bioderma Sebium!


niedziela, 21 września 2014

Tysiąckrotne dzięki, czyli konkurs z okazji tysięcznego posta | Wygraj 1 z 10 zestawów Bioderma Sebium!


Wiem, że ostatnio obiecywałam Wam konkurs książkowy, ale w międzyczasie zorientowałam się, że szykuje się wyjątkowy powód do świętowania. To już TYSIĘCZNY post, jaki dla Was piszę! Dlatego konkurs, do udziału w którym z tej okazji dzisiaj Was zapraszam, mimo wcześniejszych zapowiedzi będzie się trzymał kategorii beauty. Książki nie uciekną, a charakter bloga jednak zobowiązuje :)))

Kochane, chcąc po tysiąckroć podziękować Wam za tych tysiąc postów, które dzięki Wam miałam dla kogo pisać, przygotowałam dziś dla Was nie jedną, nie dwie, nie trzy, a aż dziesięć nagród! Do zdobycia jest bowiem dziesięć zestawów kosmetyków do cery tłustej, mieszanej i trądzikowej marki Bioderma, w skład których wchodzi płyn micelarny Sebium H2O oraz krem Sebium Global!




Laboratorium Bioderma nie muszę na pewno nikomu przedstawiać, to uznany producent aptecznych dermokosmetyków, które cieszą się szerokim zaufaniem i uchodzą za bardzo skuteczne. Przeznaczona dla cery mieszanej i tłustej seria Sebium pomaga walczyć z nadmiernym przetłuszczaniem się skóry i problemami związanymi z trądzikiem i jego skutkami. Płyn micelarny oczyszcza cerę, reguluje pracę gruczołów łojowych, działa kojąco i łagodząco, nie naruszając przy tym hydrolipidowej warstwy ochronnej naskórka, nadając się też do demakijażu. Krem natomiast eliminuje wypryski i zaskórniki, reguluje ilość i jakość sebum, zmniejsza zaczerwienienia, delikatnie złuszcza, dzięki czemu wygładza cerę, a także długotrwale nawilża, szybko wchłaniając się i nie zatykając porów.


Jeśli macie ochotę na jeden z tych ekstra zestawów, zachęcam do udziału w konkursie. Wystarczy publicznie obserwować No to pięknie!, polubić Biodermę na FB i odpowiedzieć na proste pytanie konkursowe. Na Wasze zgłoszenia czekam do końca września, powodzenia!

Regulamin

1. Konkurs organizowany jest przez blog http://no-to-pieknie.pl/ Realizowany jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa. 
2. Sponsorem nagród jest marka Bioderma.
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich jawnych czytelników bloga No to pięknie! oraz fanów marki Bioderma na portalu społecznościowym Facebook. 
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie wypełnić i przesłać formularz zgłoszeniowy, odpowiadając na pytanie: z jakiego kraju pochodzi Laboratorium Bioderma?
5. Termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 30.09.2014 r. 
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.). 
7. Nagrodami w konkursie jest 10 zestawów kosmetyków marki Bioderma, w skład których wchodzi płyn micelarny Sebium H2O oraz krem Sebium Global. Nagrody nie podlegają zamianie na inne. 
8. Spośród wszystkich poprawnych zgłoszeń wyłonionych zostanie 10 zwycięskich odpowiedzi. Werdykt zostanie ogłoszony w przeciągu siedmiu dni od upływu terminu zgłoszeń. O wygranej zwycięzcy zostaną poinformowani za pośrednictwem bloga http://no-to-pieknie.pl/, a nagrody przekazane zostaną zwycięzcom w ciągu 7 dni kalendarzowych od otrzymania danych adresowych. 
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.). 
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących.





Profil marki Bioderma na FB znajdziecie tutaj ---> KLIK. Będzie mi bardzo miło, jeśli polubicie też profil No to pięknie! ---> KLIK, ale nie jest to warunkiem konkursu, pozostawiam to Waszej decyzji. W każdym razie, czas start! Grajcie, nagrody czekają :)))


Nie mogę uwierzyć, że to już tysiąc postów. Jeszcze raz Wam dziękuję za obecność, bez Was nie miałabym dla kogo pisać. Cudownie, że tak licznie tu zaglądacie! Mam nadzieję, że to się nie zmieni i kolejne posty na No to pięknie! również znajdą swoich odbiorców. A tak z ciekawości zapytam, który z tego tysiąca wpisów zapadł Wam w pamięć najbardziej? Powspominajmy, czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.


piątek, 19 września 2014

Niezawodna pielęgnacja dłoni i paznokci, czyli krem The Secret Soap Store i olejek Ikarov


Niezawodny sposób na dobrą kondycję dłoni i paznokci? Istnieje! Porządny krem do rąk plus skuteczny preparat do pielęgnacji skórek. Mój zestaw to od wielu, wielu tygodni niezmiennie krem The Secret Soap Store i olejek wzmacniający paznokcie Ikarov. Koniecznie chcę Wam o nim napisać, zapraszam!




Kremy do rąk The Secret Soap Store (20 zł / 70 ml) to jedno z moich największych kosmetycznych odkryć poprzedniego roku, o którym zdążyłam Wam już zresztą napisać, teraz nie będę się więc powtarzać, a zainteresowanych obszerną recenzją zapraszam po prostu TUTAJ. Dodam tylko, że odkąd dzięki Pachnącej Wannie trafiła do mnie pierwsza tubka, tak do tej pory towarzyszą mi kolejne, a to chyba najlepiej świadczy o tym, że krem mi służy. Miałam już wersję pomarańczową i porzeczkową, teraz o moje dłonie dba wersja z marakują. Wszystkie są równie dobre, dzięki wysokiej zawartości masła shea (20%) fantastycznie pielęgnują, przepięknie przy tym pachnąc. Mają bogatą formułę (bez obaw, nie pozostawiającą tłustego, brudzącego wszystko wokół filmu!), latem stosuję je więc na noc, w pozostałe pory roku, chroniąc dłonie przed przesuszeniem i chłodem, sięgam po nie cały czas (na marginesie dodam, że bardzo też lubię smarować nimi stopy). Polecam te kremy Waszej uwadze, jak dotąd nie miałam w tej kategorii nic lepszego.




Krem kremem, ale jak na pewno wiecie, nawet ten najlepszy może okazać się za słaby w pielęgnacji paznokci, zwłaszcza jeśli są regularnie malowane, poddawane wysuszającym właściwościom lakierów, rozmaitych topperów i zmywaczy, poza tym codzienne obowiązki, kontakt z detergentami i przytrafiające się urazy mechaniczne też robią swoje. Mogą też zdarzyć się problemy o głębszym podłożu, związane z niedoborami witamin czy chorobami. Wszystko to przekłada się na stan paznokci i skórek, wymagających pielęgnacji skoncentrowanej i silniejszej niż ta, jaką zapewnić może krem. Można postawić na specjalne balsamy (np. Herba Studio, który jednak w moim przypadku nie dał spodziewanych rezultatów), natłuszczające sztyfty (np. uwielbiane przeze mnie, ale niestety trudno w Polsce dostępne Cuccio), naturalne masełka różnej maści (jak chociażby olej kokosowy) albo olejki lub ich mieszanki. Do tej pory miałam do czynienia wyłącznie z olejkami drogeryjnymi (np. takim sobie Sensique), wszystkie dozowały produkt za pomocą zakraplacza, co zwykle było nieprecyzyjne, od jakiegoś czasu natomiast (dzięki Natur Polska ---> KLIK) mam świetny olejek, nie dość, że w pełni naturalny, to jeszcze z wygodnym aplikatorem w pędzelku! Moje drogie, przedstawiam olejek wzmacniający paznokcie Ikarov!




Olejek wzmacniający paznokcie Ikarov to produkt o bardzo skutecznym działaniu regeneracyjnym. Stanowi kompozycję olejku z migdałowego (utrzymującego odpowiednie nawilżenie oraz odżywiającego płytkę i macierz paznokcia) z pięcioma olejkami eterycznymi: olejkiem z rozmarynu (pobudzającym wzrost paznokci), olejkiem eukaliptusowym (o właściwościach nawilżających i odżywczych) oraz trzema olejkami cytrusowymi – cytrynowym, grejpfrutowym i cytronella (klasycznymi olejkami do pielęgnacji paznokci). Wszystkie olejki cytrusowe są wrażliwe na światło, dlatego w trakcie kuracji, nie należy eksponować paznokci na światło słoneczne lub solarne. W celu zapobiegnięcia utlenianiu, do olejku zostały dodane: wyciąg z rozmarynu, lecytyna oraz witaminy E i C. Mają one zbawienny wpływ na paznokcie. Olejek wzmacniający paznokcie jest środkiem o zewnętrznym zastosowaniu. Po zaaplikowaniu na płytkę paznokcia, wytwarza niezwykły aromat cytrusowego ogrodu. Codzienne zastosowanie olejku daje szybkie i widoczne efekty. Zmiękcza skórki i zapobiega ich ponownemu wzrostowi. Jeżeli na paznokciu jest lakier, olejek należy nałożyć tylko na skórki oraz wokół paznokcia. Preparat efektywnie poprawia wygląd paznokci oraz przywraca im dobrą kondycję.

Jak stosować olejek? Olejek należy nałożyć pędzelkiem na płytkę paznokcia i skórkę, następnie ruchami kolistymi delikatnie wmasować w te miejsca. Tak zaaplikowany olejek należy pozostawić na paznokciach przez min. 20 minut, a nadmiar usunąć wacikiem. Ze względu na naturalny, odżywczo-regeneracyjny skład, bez obawy można pozostawić olejek na płytkach paznokci, nie zmywając go. Zmywanie olejku nie jest również wymagane przed malowaniem paznokci. Należy się jedynie upewnić, czy został on dokładnie wtarty, do uzyskania efektu „błyszczących paznokci”. Jeśli na paznokciach jest lakier, olejek wystarczy zaaplikować tylko na skórki i również wmasować. Masaż wspomaga cyrkulację krwi wokół paznokcia i odżywia komórki odpowiedzialne za jego wzrost. Stosowanie olejku jest zalecane 2-3 razy dziennie, nie rzadziej niż 2-3 razy w tygodniu. Pierwsze rezultaty są widoczne dość szybko. Całkowita regeneracja paznokci następuje po upływie 6 miesięcy.

Olejek wzmacniający paznokcie Ikarov to produkt w 100% naturalny.

Cena: ok. 15 zł / 10 ml




Jak widzicie na zdjęciu, ubytek w buteleczce jest spory, co jest doskonałym dowodem na to, że sięgam po ten preparat regularnie. Jest to zasługa głównie oczywiście jego właściwości, ale powiem Wam, że nieuciążliwa forma aplikacji też ma niebagatelne znaczenie. No bo ileż to problemu, przeciągnąć po skórkach pędzelkiem! Duża wygoda, naprawdę.

Co do wspomnianych właściwości, to zachęcam Was do przeczytania cytowanego wyżej opisu producenta, znajdziecie tam dokładne wskazówki, jak osiągnąć pożądane efekty. Ja osobiście nie przeprowadzam pełnej kuracji, bo stan moich paznokci dzięki odżywce Herome jakiś czas temu znacząco się poprawił, skupiłam się za to na pielęgnacji skórek. I właśnie do tej funkcji olejku Ikarov teraz się odniosę. Nie będę się rozpisywać, od razu przechodzę do sedna: jest dobrze, jest bardzo dobrze. Zero pęknięć, zero zadziorów, skórki są nawilżone i elastyczne, dłonie są zadbane i ładnie się prezentują. Zresztą nie ma co się dziwić, spójrzcie na skład!




Gdybyście miały chęć sięgnąć po ten olejek, bądźcie gotowe na specyficzny zapach. W pierwszej fali uderza mocna ziołowa nuta rozmarynu, która po chwili ulatnia się, ustępując miejsca tyleż świeżym, co i słodkim nutom cytrusowym, w gruncie rzeczy bardzo przyjemnym, ale charakterystycznym, utrzymującym się na dłoniach. Ja w każdym razie ten zapach szybko oswoiłam. Teraz to także dzięki niemu wieczorny rytuał wmasowywania olejku w skórki jest tak przyjemny. Najważniejsza jednak oczywiście jest skuteczność, a tej olejkowi Ikarov odmówić nie można. I like it!

No dobrze, zdradziłam Wam mój sprawdzony sposób na zadbane dłonie, ale ciekawa jestem, jak Wy sobie radzicie? Czego używacie, jakim produktom ufacie? Czym kremujecie dłonie? Sięgacie po preparaty do pielęgnacji skórek? Koniecznie napiszcie. Dajcie też znać, czy miałyście do czynienia z kremami The Secret Soap Store bądź olejkiem Ikarov, co o nich sądzicie? Podzielacie mój zachwyt? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Szykuję dla Was wspaniałą niespodziankę,
nie przegapcie następnego,
tysięcznego już posta!



wtorek, 16 września 2014

Bridgewater raz jeszcze, czyli rajskie rozstrzygnięcie konkursu


Witajcie! Jesteście ciekawe, do kogo trafia luksusowa świeca zapachowa Bridgewater Sweet Grace? Zapraszam na rozstrzygnięcie konkursu!




Prosiłam, żebyście w odpowiedzi na pytanie konkursowe napisały, jak pachniałaby Wasza wymarzona świeca zapachowa. Zaproponowałyście tyle oryginalnych kompozycji, że wybór miałam naprawdę trudny. Gdybym mogła, nagrodziłabym Was wszystkie! Ale nagroda jest tylko jedna i mimo że wiele zapachów, o których pisałyście, działało na moją wyobraźnię, to ostatecznie zawładnęła nią wymarzona świeca Magdaleny Świtały. I to ona właśnie otrzymuje nagrodę.

Magda, serdecznie gratuluję! Jesteś mistrzynią, naprawdę udało ci się zakląć zapach w słowa. Twój przepiękny, grający na emocjach opis przeniósł mnie na chwilę w inny świat. Brawo! Mam nadzieję, że nie będziesz miała mi za złe, że go tutaj przytoczę, dlaczego tylko ja mam się zachwycać? :)))


Moja wymarzona świeca zapachowa pachniałaby rajem. A kiedy zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić raj wraz ze wszystkimi jego zapachami, mam pewność, że musi on pachnieć identycznie jak moje dzieciństwo. Najpierw czuję roznoszący się w powietrzu zapach świeżo upieczonego chleba w piekarni, takiego z rumianą chrupiącą skórką. Zawsze rano, gdy mama odprowadzała mnie do przedszkola, towarzyszył mi on niemal przez całą drogę. Podobnie jak aromat ciasteczek anyżowych, które z kolei kusiły słodyczą w drodze powrotnej. A przed podwieczorkiem w całej kuchni roznosił się czekoladowy aromat słodkiego kakao, wiejskiego twarożku i rzeżuchy. Pamiętam niesamowitą woń książek, zwłaszcza tych starych o pożółkłych kartkach, których było mnóstwo w pokoju taty. Papier pachniał słodko, jakby wanilią, kurzem, historią i orientalnymi baśniami. Niezwykły zapach roznosił się w pokoju mojej babci, gdy otwierała ona przedwojenną dębową szafę, skrzypiącą zagadkowo. Pachniało w niej eleganckimi perfumami, suszoną lawendą, różanym pudrem i wełnianymi płaszczami. Dom to zapach lodów waniliowych, kogla-mogla z kakao, pączków smażonych na smalcu, drewnianej podłogi wyszorowanej pastą, świeżość prania unoszącego się na wietrze, krochmalonej pościeli, zakurzonego strychu, na który przez szczeliny w dachu wpadały ciepłe promienie słońca, tulipanów w kryształowym wazonie, chińskiej papeterii w różowe kwiaty, waty cukrowej kupowanej na odpuście. To aromat tytoniu wydobywający się z dziadkowej fajki i owocowa słodycz gumy Donald. Pamiętam, jak wiosną przez okno wdzierał się zapach kwiatów kasztana, rosnącego na podwórku. Rajski zapach miały spracowane dłonie ukochanej osoby – mojej babci – pachniały matczyną miłością, mlekiem i bezpieczeństwem. Myślę sobie też, że w raju musi pachnieć kurzem i piaskiem unoszącym się latem nad bezkresnymi wiejskimi drogami, rozgrzanym asfaltem, wiatr przywiewa znad łąk oszałamiający zapach kwiatów i suszącego się na słońcu siana, a znad lasu tajemniczą woń żywicy, zielonego mchu i wilgotnej ziemi. W raju z pewnością pachnie owocami: słodkimi malinami z leśmianowskiego malinowego chruśniaka, kwaskowatymi jabłkami, które skusiły Adama i Ewę, soczystymi śliwami, czereśniami wygrzanymi na słońcu i zielonym agrestem. I kwiatami z maminego ogrodu: dumnymi różami, pysznymi różowymi piwoniami, oszałamiającymi liliami i wstydliwymi konwaliami. Dziś, gdy tylko poczuję choćby jeden z tych zapachów, po prostu czuję się jak w raju ;)


Chyba zgodzicie się ze mną, że ta odpowiedź coś w sobie ma. Mogłabym mieć tak pachnącą świecę, przywołującą moje osobiste rajskie wspomnienia i skojarzenia, a Wy?


Dziękuję wszystkim za udział w konkursie i już teraz zapowiadam kolejny! Bądźcie czujne, tym razem szykuje się gratka dla moli książkowych. 

Tymczasem całuję,
Cammie.



niedziela, 14 września 2014

Love is in the air, czyli farba tablicowa w akcji | Ładne rzeczy


Idea wykorzystania farby tablicowej w domowym wnętrzu szalenie podobała mi się od dawna. Przeglądałam zdjęcia, szukałam inspiracji, gromadziłam pomysły i ostatecznie w czerwcu tego roku, odświeżając malowaniem całe mieszkanie, zdecydowałam się wprowadzić tablicówkę w dwóch pomieszczeniach, symbolicznie w salonie oraz z rozmachem w pokoju dziecięcym, w obu przypadkach stawiając na tradycyjną czerń. Wspominałam o tym w trakcie remontu i pamiętam, że ciekawe byłyście efektu, dziś więc, w ramach kolejnego postu z cyklu Ładne rzeczy, postanowiłam pokazać Wam, jak mi to wszystko wyszło :))) Zapraszam!

Farba tablicowa jest bardzo uniwersalna, pokrywać można nią różne powierzchnie, od ścian, przez drewno i metal, aż po szkło. Idąc tym tropem, postanowiłam pomalować nią zwykłą tablicę korkową, którą powiesiłam nad stołem w salonie. Czarne tablicowe tło w białym obramowaniu idealnie wkomponowało się w moje jasne wnętrze, stanowiąc świetną bazę dla napisów, które się na niej pojawiają. Pomysł jest taki, żeby hasła zmieniały się w zależności od okazji, nastroju, czy atmosfery w domu. Chwilowo love is in the air ;)))




Powiem Wam, że bardzo mi się ta moja tablica podoba. Za pomocą markera kredowego jestem w stanie w parę chwil wyczarować każdy napis, jaki tylko przyjdzie mi do głowy, tworząc oryginalną i w gruncie rzeczy bardzo spersonalizowaną dekorację.




Ale tablica w salonie to w sumie nic w porównaniu do powierzchni, jaką zdecydowałam się pokryć tablicówką w pokoju mojej córki. Tam farba trafiła na całą ścianę, tworząc ogromną płaszczyznę do malowania kredą. Zuza pokochała ją od pierwszej chwili.




Taka tablica to dla dziecka niesamowita frajda. Można bezkarnie bazgrać po ścianie, kto by nie chciał? :DDD




Bardzo jestem zadowolona, że po wielu miesiącach wzdychania do zdjęć, farba tablicowa w moim domu naprawdę poszła w ruch. Niewykluczone, że w przyszłości zdecyduję się jeszcze na jakieś niewielkie tablicowe elementy, w sieci jest tyle inspirujących zdjęć, że znalezienie ciekawego pomysłu na pewno nie byłoby problemem. Spójrzcie chociażby TUTAJ lub TUTAJ. Jak widać, puszka farby kosztującej raptem kilkadziesiąt złotych, daje niemal nieograniczone możliwości.


Jakie macie podejście do tego typu rozwiązań we wnętrzach? Skłonne byłybyście wykorzystać farbę tablicową w swoim domu, czy to zupełnie nie w Waszym stylu? Dajcie znać, jestem ogromnie ciekawa. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


Ostatnia szansa
na świecę zapachową
Bridgewater Sweet Grace!


piątek, 12 września 2014

30 dni mordęgi, czyli rzecz o 30 day shred


Kiedy pochwaliłam się, że mam za sobą 30 day shred Jillian Michaels, bardzo byłyście ciekawe moich refleksji odnośnie tego treningu. Choć żadna tam ze mnie fitnessowa specjalistka, nie mam oporów, żeby coś na ten temat napisać i chętnie podzielę się z Wami moimi doświadczeniami. Zainteresowanych zapraszam zatem na relację z czterech tygodni pod znakiem potu i zakwasów ;)))




30 day shred to popularny trening, jestem przekonana, że większość z Was o nim słyszała (o ile przez niego nawet nie przebrnęła), ale dla niezorientowanych w skrócie napiszę, że to 30-dniowy ogólnorozwojowy program, składający się z trzech poziomów o rosnącym stopniu trudności, złożonych z rozgrzewki, trzech cykli ćwiczeń siłowych, ćwiczeń kardio i ćwiczeń na mięśnie brzucha oraz końcowego rozciągania. Ćwiczy się dzień w dzień, co 10 dni przechodząc na kolejny poziom. Jillian, bardzo znanej trenerce i autorce programu, na filmie towarzyszą dwie asystentki, z których jedna prezentuje ćwiczenia w trudniejszej wersji dla zaawansowanych, a druga w wersji łatwiejszej dla początkujących. Tylko od nas i naszej kondycji zależy, na której z nich będziemy się wzorować.

Moja kondycja wyjściowa była kiepska, więc podchodząc do sprawy realistycznie, od razu zdecydowałam, że trzymać się będę wersji łatwiejszej. Nie dajcie się jednak zwieść, ona i tak wyciska siódme poty i daje nieźle popalić! Po pierwszych treningach myślałam, że zakwasy mnie zabiją :D Byłam jednak zdeterminowana, nie poddawałam się i stopniowo, krok za krokiem, powoli budowałam swoją formę. Nie będę Wam ściemniać, że nie miałam momentów załamania, były dni, kiedy nie chciało mi się ćwiczyć, źle się czułam albo byłam przemęczona, jednak zawzięłam się, konsekwentnie parłam do przodu i wskakiwałam na kolejne poziomy zgodnie z założonym planem. W ciągu tych 30 dni zrezygnowałam z ćwiczeń tylko raz, pod sam koniec, czując, że moje ciało naprawdę potrzebuje przerwy na regenerację. Także 30-dniowy program zrealizowałam ostatecznie w 31 dni, co uważam za swój osobisty sukces, bo przez dwa ostatnie lata nie ćwiczyłam w ogóle.




Na pewno interesują Was efekty tej mojej mordęgi. Cóż, nie ukrywam, że liczyłam na więcej. W sieci pełno zdjęć bardzo udanych, spektakularnych wręcz metamorfoz po tym programie, ja natomiast nie zmieniłam się tak, jak bym się tego spodziewała po swoim zaangażowaniu i pracy, jaką włożyłam w ćwiczenia i trzymanie diety. Zrzuciłam zaledwie dwa kilogramy, tracąc 4 cm w biodrach, 2 cm w talii i 2 cm z biuście. Wyobrażałam sobie, że wizualnie zmiana będzie większa. Ale jeśli chodzi o kondycję, to jednak odczuwalnie wzrosła! Znowu poczułam, że mam mięśnie, wzmocniłam nogi i ręce, a ćwiczenia, które na początku programu niemal mnie zabijały, teraz jestem w stanie wykonać z przysłowiowym palcem w nosie. Także było warto! Zwłaszcza że w gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę moją niedoczynność tarczycy i spowodowane nią problemy z metabolizmem, nawet te niezbyt imponujące efekty są na wagę złota. Jeśli macie jakiekolwiek pojęcie o niedoczynności, na pewno wiecie, co mam na myśli.

Podsumowując, shred uważam za bardzo fajny trening pozwalający rozruszać się zaczynającym budować kondycję, wymagający jednak samodyscypliny i wytrwałości. Jako program możliwy do zrealizowania w warunkach domowych, nie zabiera dużo czasu, na ćwiczenia wystarczy zarezerwować sobie pół godziny dziennie. Nie generuje też dużych wydatków, na dobrą sprawę wystarczą tylko hantle (zalecane takie o wadze 1,5 kg). Można sięgnąć też po matę do ćwiczeń, ale ja szczerze mówiąc nie używałam jej, choć mam porządną z dawnych czasów. Nawet obuwie sportowe nie jest bezwzględnie konieczne, mnie najwygodniej ćwiczyło się na boso. Zainwestowałam jedynie w sportowy biustonosz, bo duża ilość podskoków w różnych wariantach raz dwa zweryfikowała moje początkowe przekonanie, że dam radę bez niego :DDD Na wykonanie ćwiczeń nie potrzebujecie też wiele miejsca, nawet na drugim poziomie (według mnie najtrudniejszym i dość wnerwiającym :P), który jest najbardziej dynamiczny i wymaga najwięcej przestrzeni.

Chociaż kilka centymetrów mi ubyło, a moja kondycja wzrosła, przede mną jeszcze długa droga do zdrowej, nie obciążonej nadwagą sylwetki. Dlatego nie osiadam na laurach i biorę się za kolejny trening Jillian (odpowiada mi jej osobowość i sposób motywowania, nieco ostry, ale przez to skuteczny). Mój wybór padł na 30 day ripped, uchodzący za znacznie trudniejszy od shreda. Pierwszy z czterech poziomów już za mną (wydawał mi się zaskakująco łatwy, ale jak poczułam zakwasy, szybko zmieniłam zdanie :D), niestety przez ból kolana, który dopadł mnie w trakcie drugiego, przerwałam ćwiczenia, zaliczając falstart. Także chcąc nie chcąc, zaczynam od nowa. Jeśli temat nadal będzie Was interesował, chętnie o moich zmaganiach z ripped za jakiś czas napiszę. 


Tymczasem może Wy zdradzicie, czy macie doświadczenia z 30 day shred albo z innymi treningami Jillian? Co możecie o nich powiedzieć? Polecacie, odradzacie? A może preferujecie inne formy aktywności fizycznej? Jestem ogromnie ciekawa. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


Zagraj o świecę zapachową
Bridgewater Sweet Grace!


środa, 10 września 2014

Szkoda kasy, czyli Revlon Parfumerie


Dziś taki krótki post na szybko, bo i pisać nie ma za bardzo o czym. Gdyby chodziło o coś przeciętnego, po prostu nie poświęcałabym temu miejsca na blogu, ale że rzecz o czymś naprawdę kiepskim, uznałam, że warto Was ostrzec. Co mi tak zalazło za skórę? Lakier Revlon Parfumerie Wild Violets.




Na sklepowej półce bardzo mi się spodobał, urzekł mnie ciemnofioletowy, głęboki kolor i obietnica kwiatowego zapachu. Po bliższym poznaniu stracił jednak w moich oczach chyba w każdym możliwym aspekcie, już na starcie podpadając mi bardzo wąskim i długim pędzelkiem osadzonym w kulkowej, niewielkiej i niesamowicie nieporęcznej nakrętce.




Konsystencja też mnie rozczarowała. Okazała się rzadka i trudna do opanowania, mimo starań nie mogłam ustrzec się przed zalewaniem skórek (co zresztą widać na zdjęciach, przepraszam).




Pigmentacja jak na tak ciemny lakier poniżej przeciętnej, dwie warstwy to absolutne minimum. Nie byłoby to jednak nawet tak dyskredytujące, gdyby nie fakt, że każda kolejna tak pogłębia kolor, że z interesującego fioletu nie zostaje niemal nic, lakier na paznokciach prezentuje się niemal jak czarny.




A zapach? Cóż, lakier faktycznie pachnie, bardzo mocno zresztą. Na tyle mocno, że wyczuwalny jest nawet po dwóch, trzech dniach. Nieco wywietrzały jest dość przyjemny, ale bezpośrednio w trakcie malowania jest dla mnie nie do zniesienia, mieszanina sztucznego zapachu kwiatów z typowym chemicznym zapachem lakieru po prostu zwala z nóg.

Podsumowując, nie, nie, nie, po trzykroć nie! Szkoda kasy, lepiej trzymać się od tego lakieru z daleka. Znam tysiąc bardziej trafionych sposobów na wydanie dwudziestu złotych.

Zraziłam się do tej serii okrutnie, ale ciekawi mnie, czy podzielacie moje zdanie. Miałyście do czynienia z lakierami Revlon Parfumerie? Jak je oceniacie? Dajcie też znać, czy Wam również zdarzyło się kiedyś aż tak rozczarować się jakimś lakierem. Najgorszy lakier w Waszym życiu to ...? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Zagraj o świecę zapachową
Bridgewater Sweet Grace!



poniedziałek, 8 września 2014

O tym się mówi, czyli oczyszczająca emulsja Alterra Bio-Granat | Nowa seria postów!


Istnieją takie produkty, które od zawsze cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem, odznaczając się niezwykłymi właściwościami bądź uchodząc za wyjątkowo skuteczne i warte każdej złotówki. Zdarza się też, że jakiś produkt wchodząc na rynek szturmem zdobywa blogosferę, z różnych względów szybko zyskując ogromną popularność. Pomyślałam, że warto byłoby od czasu do czasu napisać o którymś z nich, sprawdzając, o co tyle hałasu. Zapraszam więc dziś na pierwszy post z nowej serii O tym się mówi, w którym pod lupę biorę emulsję oczyszczającą Alterra Bio-Granat. Czy jest ktoś, kto jeszcze o niej nie słyszał? :)))




Ile ja się za tą emulsją nachodziłam! Wszędzie rzucały mi się w oczy pochlebne opinie na jej temat, pozytywne recenzje i namowy do zakupu. Najwyraźniej uległam im nie tylko ja, bo przez kilka tygodni we wszystkich Rossmannach w moim mieście była nie do dostania, ciągle odbijałam się od pustych półek. Oczywiście im dłużej nie mogłam jej kupić, tym bardziej jej pragnęłam :DDD W końcu udało się, znalazłam! Kupiłam, choć szczerze mówiąc miałam moment zawahania, w końcu jest to produkt przeznaczony do cery suchej, a moja ma skłonności do przetłuszczania się, ostatecznie jednak ciekawość zwyciężyła. Jak dobrze, że się nie rozmyśliłam!

Cóż, pewnie już się domyślacie, że podzielę wszystkie zachwyty na jej temat. Ale nie będę Wam pisać o tak oczywistych zaletach jak bogaty naturalny skład czy piękny zapach, w końcu to cechy charakterystyczne wszystkich kosmetyków Alterry. Ja po prostu dawno już nie miałam tak przyjemnego preparatu do oczyszczania twarzy!

Emulsja oczyszczająca do skóry bardzo suchej. Zawiera masło shea BIO i aloes BIO. Łagodne substancje pochodzenia roślinnego szczególnie delikatnie oczyszczają skórę. Kombinacja składników takich jak cenny olej z nasion granatu BIO i żel z aloesu BIO nawilża skórę już podczas oczyszczania. Testy dermatologiczne potwierdzają bardzo dobrą tolerancję emulsji oczyszczającej do twarzy Alterra przez skórę. 

Skład: Aqua, Glycine Soja Oil*, Glycerin, Alcohol*, Glyceryl Stearate Citrate, Myristyl Myristate, Myristyl Alcohol, Cetearyl Alcohol, Caprylic/Capric Triglyceride, Coco - Glucoside, Xanthan Gum, Butyrospermum Parkii Butter*, Punica Granatum Seed Oil*, Aloe Barbadensis Leaf Juice*, Bisabolot, Ginko Biloba Leaf Extract, Tocopherol, Helianthus Annuus Seed Oil, Ascorbyl Palmitate, Parfum**, Linalool**, Limonene**, Geraniol**, Citral**, Citronellol**. (*Składniki z upraw ekologicznych,** Z olejków eterycznych).

Cena: 8,50 zł / 125 ml





Formuła tej emulsji to dla mnie nowość (wmasowuje się ją w suchą skórę i dopiero potem spłukuje wodą), ale okazało się, że bardzo mi ona służy, zostawiając cerę nie tylko czystą, ale też przyjemnie gładką, mięciutką i nawilżoną. Niesamowite uczucie! Zero ściągnięcia, zero podrażnień, po prostu komfort.

Żeby nie było wątpliwości: jak tej emulsji używam? Najpierw zmywam makijaż oczu (płynem micelarnym Garnier 3w1), potem ścieram makijaż twarzy chusteczką do demakijażu (Cleanic Grape Vit Formula - swoją drogą świetne chusteczki, na ich rzecz jakiś czas temu całkiem porzuciłam rossmannowe Lilibe), na koniec sięgam właśnie po emulsję. Rozprowadzam ją palcami po twarzy, dokładnie wmasowuję ją w skórę i mniej więcej po minucie spłukuję ciepłą wodą. Piszę o tym, bo sposób użycia na opakowaniu opisany jest dość enigmatycznie.

Obawiałam się, że tego typu demakijaż (emulsję stosuję tylko wieczorem) będzie dla mojej tłustej, skłonnej do zanieczyszczeń cery niewystarczający, ale mijają już dwa tygodnie, odkąd codziennie po nią sięgam i nie zauważyłam absolutnie żadnych niepokojących objawów. Wręcz przeciwnie, codziennie cieszę się skórą nie tylko łagodnie oczyszczoną, ale też ukojoną i odprężoną.




Bardzo tę emulsję polubiłam, ale chcąc zachować obiektywizm, nie mogę nie wspomnieć na koniec o jej kiepskiej wydajności. Po dwóch tygodniach dostrzegam w tubce spory ubytek. Myślę, że gdyby stosować ją regularnie dwa razy dziennie, opakowanie wystarczyłoby na maksymalnie trzy, może cztery tygodnie. Na szczęście jest to niedrogi kosmetyk, także można przymknąć na to oko.

Polecam tę emulsję głównie osobom o cerze suchej, choć jak widać, sprawdza się ona także w przypadku cery takiej jak moja, czyli przetłuszczającej się, ale dojrzałej, skłonnej do odwodnienia, drażnionej kuracjami przeciw wypryskom i przebarwieniom. Także nawet jeśli nie macie cery suchej, ale nie boicie się kosmetycznych eksperymentów, koniecznie ją wypróbujcie. Teraz dostaniecie ją w promocji, za mniej więcej 6 zł. O ile oczywiście znajdziecie ją jeszcze na sklepowych półkach, bo nadal znika z prędkością światła. Ja miałam szczęście, właśnie kupiłam na zapas drugie opakowanie :)))


To tyle, jeśli chodzi o pierwszy wpis z cyklu O tym się mówi. Jak Wam się spodobał? Mam nadzieję, że seria się przyjmie i z zainteresowaniem będziecie czytać o takich przebojowych produktach, jak właśnie emulsja Alterra Bio-Granat. Myślę, że to fajna okazja, żeby czegoś się o nich dowiedzieć przed ewentualnym zakupem albo po prostu porównać doświadczenia. Pomysłów mi w każdym razie nie brakuje, lista produktów, o których "się mówi", jest przecież długa. W następnej kolejności chciałabym wziąć się za balsam do ust Nuxe albo jajeczko Eos, co Wy na to? A może macie inną propozycję? Koniecznie napiszcie. Dajcie też znać, czy miałyście już do czynienia z emulsją Bio-Granat? Co o niej myślicie? Planujecie ulec temu zbiorowemu szałowi, czy jesteście na niego zupełnie odporne? A może już uległyście, tak jak ja? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.

Zagraj o świecę zapachową
Bridgewater Sweet Grace!



piątek, 5 września 2014

Nie ma jak piątkowy wieczór, czyli podsumowanie sierpnia | Popularne posty, rozrywka, fitness, zakupy, nagrody, nowości



Witajcie! Nie ma jak piątkowe wieczory, z tak odległym poniedziałkowym porankiem, co? :DDD Na szczęście jest piątek, do poniedziałku daleko, a ja na dobry początek weekendu zapraszam Was na luźny post podsumowujący sierpień. Mam Wam parę fajnych rzeczy do pokazania!




W zasadzie jeśli chodzi o bloga, to za bardzo nie ma czego podsumowywać, bo w sierpniu, ze względu na urlop i wyjazd, o którym możecie poczytać TUTAJ, pisałam dla Was rzadko i nieregularnie. Pośród tych postów, które udało mi się opublikować, największym zainteresowaniem cieszyło się zdecydowanie zestawienie moich lipcowych lektur ---> KLIK. Przyznam szczerze, że trochę mnie to zaskoczyło, bo zwykle wpisy z tej serii mają raczej stałe grono czytelników, a tymczasem tym razem liczba odsłon poszybowała w górę, sięgając jak nigdy kilku tysięcy! Super, bardzo mnie to cieszy :))) To dla mnie niezbity dowód na to, że seria Książki miesiąca na dobre zadomowiła się na No to pięknie! i nie powinnam z niej rezygnować. 

Co więcej? W sierpniu licznie przyciągnęły Was też zdjęcia obłędnego różu (fioletu?) Golden Rose Rich Color nr 26 ---> KLIK, chętnie czytałyście też o moim sierpniowym kosmetycznym odkryciu w postaci bardzo taniej, a jakże skutecznej maski do włosów Loton Provit ---> KLIK.

Jeśli chodzi o FB, to największy zasięg osiągnął post, w którym chwaliłam się, że udało mi się ukończyć 30 day shred. Wszystkich zainteresowanych relacją z miesiąca z Jillian Michaels uspokajam, że pamiętam o niej i na pewno coś napiszę. Tymczasem walczę z kolejnym trzydziestodniowym programem, tym razem 30 day ripped. Nie będę kryć, że jest trudniej. Ze względu na kontuzję kolana w tamtym tygodniu musiałam co prawda przerwać ćwiczenia, ale od poniedziałku znowu biorę się do roboty!

Ponieważ przez jakiś czas nie ćwiczyłam, wieczorami miałam czas na serial. Po fatalnym zakończeniu Lost (miałam wrażenie, że po tych wszystkich godzinach spędzonych nad kilkoma sezonami ktoś mnie po prostu zrobił w bambuko) byłam jednak sceptycznie nastawiona do kolejnego tasiemca i za Waszą radą zdecydowałam się na coś znacznie krótszego. Tylko trzy sezony, każdy po trzy odcinki. Już wiecie? Tak, Sherlock




Sherlock kradł mi wieczory przez bity tydzień, nie mogłam się od tego serialu oderwać! Genialny. Zaskakujący. Zabawny. Tylko tym razem znowu za krótki! A na kolejny sezon trzeba czekać tak długo ... Kto nie widział, niech ogląda, bo naprawdę warto. Niezorientowanym zdradzę tylko, że historia Sherlocka Holmesa przeniesiona została do współczesnego Londynu, gdzie tytułowy Sherlock, piekielnie inteligentny, a dzięki temu jakże seksowny, rozwiązuje zagadki w towarzystwie oczywiście doktora Watsona, który w tej uwspółcześnionej wersji jest lekarzem wojskowym rannym w Afganistanie. Serialowy majstersztyk! Teraz wzięłam się za The killing, ale jeszcze nie wiem, czy mi się podoba, dam Wam znać za miesiąc.

sierpniowych lekturach jak zwykle zdążyłam już Wam napisać, zainteresowanych odsyłam TUTAJ.

Na koniec słówko o zakupach, nagrodach i współpracowych nowościach. Pewnie wiecie, że na urlopie zaszalałam w DM, bo już Wam o tym wspominałam. Nakupiłam głównie szamponów, odżywek, żeli pod prysznic i kremów do rąk, ale raczej nie ma sensu Wam tego wszystkiego dokładnie pokazywać, jest tego cała torba :)))




W zasadzie nic więcej w sierpniu nie kupowałam, małym wyjątkiem była tylko zyskująca coraz większy rozgłos emulsja do mycia twarzy Alterra Bio Granat




Już za kilka dni będziecie mogły poczytać o niej więcej (mam pomysł na nową, ciekawą serię!), dziś napiszę tylko, że ten rozgłos jest w moim odczuciu jak najbardziej uzasadniony.

Parę tygodni temu uśmiechnęło się do mnie szczęście w konkursie organizowanym przez Manię [KLIK], w którym zdobyłam jedną z trzech nagród, zestaw Essie złożony z letniej mini kostki i wygładzającej bazy Ridge filling.  




Kostka zawiera cztery lakiery o pojemności 5 ml, malinowy Haute in the heat, niebieski Strut your stuff, pomarańczowy Roarrrrange i brązowy Fierce not fear.




Z niektórymi z tych kolorów mam pewien problem i nie wiem, czy będę prezentować je na blogu (czy ja kiedyś oswoję na paznokciach niebieski? ...), dlatego póki kostka jest w sprzedaży, pokażę je Wam po prostu na próbniku.




Jeśli chodzi o współprace, w sierpniu przyjęłam tylko jedną propozycję, godząc się na testy zestawu nieznanych jeszcze u nas kosmetyków Skin Chemists [KLIK], serum rozjaśniającego cerę Lightening i maseczki z kwasem glikolowym Rapid Facial. Oczywiście jest o wiele za wcześnie, żeby mówić o efektach ich działania, ale jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, to było ono bardzo, bardzo obiecujące.




Za jakiś czas napiszę Wam o tych kosmetykach więcej (choć od razu uprzedzam, że na recenzję przyjdzie Wam czekać ładnych kilka tygodni), dziś tylko słowem wstępu wspomnę, że Skin Chemists to luksusowa brytyjska marka, która niebawem pojawi się w Polsce (jej linii profesjonalnej, Skin Pharmacy, wypatrujcie już na dniach na warszawskich targach Beauty Forum). Jej produkty są wąsko wyspecjalizowane, opierając się na wysokiej jakości składnikach i uderzając bezpośrednio w różne problemy skóry. Drżyjcie, moje przebarwienia!


To już chyba wszystko, o czym chciałam Wam wspomnieć. Mam nadzieję, że przyjemnie Wam się czytało. Dajcie znać, czy coś wpadło Wam w oko. Koniecznie zdradźcie też, jak Wam minął sierpień, co porabiałyście, gdzie byłyście, co widziałyście, co fajnego kupiłyście? Bardzo ciekawi mnie też Wasza opinia na temat Sherlocka, czy tylko ja jestem pod takim wrażeniem tego serialu? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.

Zagraj o świecę zapachową
Bridgewater Sweet Grace!

wtorek, 2 września 2014

Taka karma, czyli książki sierpnia


Miesiąc temu zarzekałam się, że mam dość trudnych tematów i sierpień zamierzałam poświęcić lekturom lekkim i przyjemnym. Starałam się, ale cóż, nie wyszło, znowu zniosło mnie w stronę spraw poważnych. Także wybaczcie mi tę niekonsekwencję, ale po prostu stało się. A zatem jeśli ciekawi Was, jakie prądy odpowiadają za ten mój czytelniczy dryf, zapraszam, książki sierpnia!




W sierpniu czytałam dużo, luksus ten zawdzięczam głównie urlopowi i długim godzinom w podróży. Zgodnie z założeniem zaczęłam od czytadła, "Zaklinacza deszczu" Johna Grishama, potem licząc na równie niezobowiązującą lekturę, sięgnęłam po "Witajcie w raju" Jennie Dielemans i "Znaki szczególne" Pauliny Wilk, co okazało się jednak założeniem na wyrost, na koniec pochylając się nad "Cesarzem wszech chorób" Siddhathy Mukherejee, "Oddziałem chorych na raka" Aleksandra Sołżenicyna i "Szeptami" Orlando Figesa, których to książek do lektur łatwych z pewnością już zaliczyć nie można.




John Grisham, "Zaklinacz deszczu"

Rudy Baylor kończy właśnie studia prawnicze. Marzy o praktyce zawodowej w renomowanej firmie, ale w Memphis – mieście, w którym jest zbyt wielu prawników – nie ma chętnych, by zatrudnić nowicjusza nawet za symboliczne wynagrodzenie. Bez pracy, pieniędzy, konta bankowego, ścigany przez wierzycieli, z grożącą mu eksmisją – ma tylko jedno wyjście: otworzyć własną kancelarię. Jego pierwszymi klientami są rodzice chorego na białaczkę chłopca, Donny'ego Raya Blacka. Donny umiera, ponieważ firma ubezpieczeniowa Great Benefit, bez podania prawdziwych przyczyn, odmówiła sfinansowania operacji przeszczepu szpiku kostnego, która mogła uratować mu życie. Świeżo upieczony adwokat, który nigdy nie miał klienta i nie uczestniczył w procesie przed ławą przysięgłych, pozywa ubezpieczyciela o dziesięć milionów dolarów. Pozwanej firmy broni najlepsza kancelaria w Memphis, na czele z legendarnym Leo F. Drummondem, najbardziej aroganckim, najlepiej opłacanym prawnikiem w całym stanie. Baylor kontra Drummond to niczym pojedynek Dawida z Goliatem. Ale cuda zdarzają się nawet na sali sądowej...


Twórczości Grishama chyba nikomu charakteryzować nie muszę, to bardzo znany autor, sukces zawdzięczający kryminałom / thrillerom prawniczym. "Zaklinacz deszczu" oczywiście też mieści się w tym nurcie. Nie jest to lektura szczególnie ambitna, ale tak jak wspominałam, miałam ochotę na coś czysto rozrywkowego i w tej roli powieść się spisała, zwłaszcza że jest dobrze napisana, widać w niej sprawdzony warsztat mistrza gatunku. Polecać tej pozycji jakoś szczególnie nie będę, ale odciągać Was od lektury też nie zamierzam, same wiecie najlepiej, czy lubicie taką literaturę. Historia w każdym razie jest na tyle ciekawa, że książka nie nudzi.


Jennie Dielemans, "Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym"

Czy jadąc na wakacje, możemy „płacić i wymagać”? Za parędziesiąt euro kupić „koloryt lokalny”? Wierzyć, że tygodniowe all-inclusive ma coś wspólnego z podróżą? Czy na egzotycznych wyspach pozostało jeszcze coś do odkrycia, oprócz jednakowych hoteli, zastawionych leżakami plaż, straganów pełnych pamiątek i kontynentalnego menu? Jennie Dielemans przez kilka lat przyglądała się turystom marzącym o nieskażonych cywilizacją, dziewiczych rajach, będących oazą autentyzmu i antidotum na nużącą codzienność zachodniego świata. W czasach, gdy przemysł turystyczny stał się dla wielu krajów główną gałęzią gospodarki i źródłem utrzymania dla mieszkańców, szwedzka dziennikarka sprawdza, jak zmasowany ruch turystyczny wpływa na miejscową ludność i środowisko. Opisuje korupcję, samowolę budowlaną, góry śmieci i dewastację środowiska. Portretuje mieszkańców wiosek, którzy — dostosowując się do oczekiwań żądnych „autentyczności” turystów — godzą się na zaglądanie do garnków. Efektem jej wędrówek i bacznych obserwacji jest fascynujący zbiór reportaży — alternatywny przewodnik o „Zachodzie na wakacjach” i brzemiennej w skutki konfrontacji z lokalnymi kulturami.


Kiedy sięgałam po "Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym", przekonana byłam, że będą to zabawne, anegdotyczne historyjki o biurach podróży i ich klientach, przy których pośmieję się i zrelaksuję. Tymczasem lektura wbrew moim oczekiwaniom okazała się dużo poważniejsza, siłą rzeczy popychając mnie ku refleksjom głębszym niż zakładałam. Ten zbiór reportaży na pewno nie ma na celu bawić, raczej otworzyć czytelnikom oczy na problem dewastacji środowiska i wykorzystywania lokalnej ludności w miejscach atrakcyjnych turystycznie. Pokazuje, jak za fasadą rajskich wakacji, odrealnionego świata wykreowanego na potrzeby bogatych, przyzwyczajonych do luksusu turystów, kryje się bieda, bezmyślna eksploatacja naturalnych zasobów i bezwzględność wielkich graczy tego sektora przemysłu. Warto przeczytać, jak zresztą większość reportaży Wydawnictwa Czarne.


Paulina Wilk, "Znaki szczególne"

Najnowsza książka Pauliny Wilk, autorki nagradzanego debiutu „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii”. „Znaki szczególne” to prywatny zapis dorastania w czasie demokratycznych przemian. Osobista i poruszająca historia do rodzinnego czytania. Współczesna Polska ujęta w autobiograficznej opowieści trzydziestolatki, która razem z rówieśnikami przeżywała zachwyty i rozczarowania nową rzeczywistością. Ukształtowani w okresie gwałtownych przemian i entuzjastycznej atmosferze wolności, stworzyli różnorodne pokolenie. Autorka, jak wszystkie dzieci transformacji, nosi własne znaki szczególne. Od lat osiemdziesiątych XX wieku do dziś. Od socjalistycznych podwórek do open space i przestrzeni wirtualnej. Od pożyczanych rowerów i kapsli do kupionych na kredyt mieszkań i samochodów. Od pomysłowych zabaw na dywanie do schematycznych zadań w koncernach. I od baśniowej wizji demokracji do realnej, gorzkiej polityki. „Znaki szczególne” są zapisem dorastania w wolności, która także dzieciom i nastolatkom postawiła zaskakujące wyzwania. Ostatni obywatele PRL, a jednocześnie pierwsi obywatele wolnej Polski – są generacją szczególną. Przecięci na pół, starzy i nowi zarazem. Wychowani w poczuciu równości i oswojeni z niedostatkiem, ale dorastający w atmosferze rywalizacji i wielkich szans. Nie w pełni nowocześni, bo także nieco staromodni. Urodzona w 1980 roku autorka była jednym z dzieci porwanych przez wir przemian. Teraz ogląda własne dzieciństwo, dorastanie i dorosłość, opisuje też losy rodziny, sąsiadów i bliskich, by zrozumieć, jak głęboka, wszechobecna – i niezakończona – jest transformacja życia w Polsce. Powrót na podwórko to okazja, by z przeszłości zabrać wszystko, co potrzebne teraz w nowym, ale niekoniecznie lepszym świecie: czas wolny, wspólną przestrzeń, zdolność bycia razem i budowania kompromisów.


Kolejna książka, której dałam się zwieść. Naprawdę spodziewałam się lektury lekkiej, przywołującej miłe wspomnienia z dzieciństwa i okresu dorastania, historyjek, przy których można się pośmiać i z rozrzewnieniem wrócić pamięcią do tamtych lat. Tymczasem "Znaki szczególne", choć faktycznie odnoszą się do wspomnień dla mojego pokolenia dość uniwersalnych, mają jednak charakter naprawdę osobisty. Autorka miała najwyraźniej ambicję przez pryzmat własnego przykładu scharakteryzować całą generację dzisiejszych trzydziestolatków i choć zrobiła to ze smakiem, to moim zdaniem nieco nadużyła uproszczeń, kreśląc nas wszystkich jako osoby na straconej pozycji, w symbolicznym rozkroku pomiędzy dawnym i dzisiejszym. Mam wrażenie, że chcąc potwierdzić swoje tezy, uległa pokusie generalizowania. I piszę to, mimo że urodzona w tym samym roku i wychowywana jak ona w rodzinie wojskowej, mam doświadczenia do niej bardzo, bardzo podobne. Ale jeśli uogólniające wszystko i wszystkich zapędy autorki Wam nie przeszkadzają, polecam tę książkę Waszej uwadze, zwłaszcza jeśli należycie do pokolenia wyżu demograficznego przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.


Siddhartha Mukherjee, "Cesarz wszech chorób. Biografia raka"

Siddhartha Mukherjee, amerykański onkolog i pisarz, opowiada historię raka, poczynając od pierwszych odnotowanych przypadków sprzed tysięcy lat, a kończąc na czasach współczesnych, badając ten temat z precyzją biologa molekularnego, wnikliwością historyka i pasją biografa. Łącząc przystępnie przekazaną wiedzę naukową z opisem konkretnych – historycznych i współczesnych – przypadków chorych, pisze fascynującą kronikę choroby, która towarzyszy ludzkości od ponad pięciu tysiącleci, i zarazem demistyfikuje tę najbardziej zdemonizowaną chorobę wszech czasów. Książka spotkała się ze znakomitym przyjęciem środowisk naukowych i literackich. Otrzymała m.in. Nagrodę Pulitzera w kategorii Literatura faktu, Literacką Nagrodę PEN / E.O. Wilson dla Książek Naukowych, nagrodę za najlepszy debiut przyznawana przez dziennik „The Guardian” oraz nagrodę „Książki dla Lepszego Życia”. Cesarz wszech chorób został także uznany za jedną z dziesięciu najlepszych książek 2010 roku przez „The New York Times Book Review”, magazyn „Time” zaliczył go do stu najważniejszych książek stulecia, zaś „The New York Times” do stu najlepszych książek non-fiction wszech czasów.


W tym przypadku nie miałam złudzeń, już tytuł sugerował temat trudny i poważny. Ale skoro i tak zdążyłam już wcześniej zboczyć z kursu lektur lekkich, machnęłam ręką i wzięłam się za tę cegłę, którą postanowiłam przeczytać za namową jednej z Was (dzięki, Jane!). Co tu dużo mówić, ta książka to ogrom wiedzy na temat raka, jego postrzegania na przestrzeni dziejów, jego różnych odmian, historii ich rozpoznania i leczenia, na szczęście podanej w bardzo strawny i zrozumiały dla laika sposób. Przez długi czas bez problemu podążałam za snutą przez autora opowieścią, problemy zaczęły mi stwarzać dopiero końcowe fragmenty odnoszące się do czasów współczesnych, bo tam już roiło się od specjalistycznych pojęć i określeń związanych z genetyką i kuracjami celowanymi. Mimo wszystko lektura była arcyciekawa i otworzyła mi oczy na wiele spraw. Polecam!


Aleksander Sołżenicyn, "Oddział chorych na raka"

Oddział chorych na raka – utwór długo zakazany w ZSRR – po raz pierwszy ukazał się na Zachodzie w 1968 roku. Sportretowany przez Sołżenicyna szpital to alegoria państwa totalitarnego, a dwaj pacjenci: Oleg Kostogłotow i Paweł Rusanow to skrajnie różne przykłady kondycji jego obywateli. Walczący z rakiem bohaterowie tej przejmującej powieści przekonują się, jak bezduszna i obojętna jest instytucja powołana do ratowania życia. W obliczu śmierci rozmyślają nad sensem ludzkiej egzystencji, nad samotnością i naturą świata. Kanwą powieści stały się doświadczenia autora, który po pobycie w łagrze przeszedł operację usunięcia nowotworu, a potem nawrót choroby i jej ostateczne ustąpienie.


Sięgnięcie po "Oddział chorych na raka" było naturalną konsekwencją lektury "Cesarza wszech chorób", gdzie ta powieść Sołżenicyna była bardzo często przywoływana. Jakoś zawstydziłam się, że nie znam takiej klasyki i postanowiłam ten brak nadrobić, przygotowując się na emocje podobne do tych, które towarzyszyły mi kiedyś przy "Archipelagu Gułag" i "Jednym dniu Iwana Denisowicza". Mimo wszystko nie odbierałam tej książki alegorycznie, nie szukałam odniesień do państwa totalitarnego, jak najczęściej jest interpretowane jej przesłanie, odebrałam tę historię wprost. I owszem, wywarła na mnie spore wrażenie. Sądzę, że mimo tylu lat, ile minęło od jej napisania, nie straciła na aktualności, dotykając spraw uniwersalnych, strachu przed bólem i śmiercią, poczucia wykluczenia i wyobcowania, równości wobec choroby. Mocne, przeczytajcie.


Orlando Figes, "Szepty. Życie w stalinowskiej Rosji"

Głośna książka autora "Tańca Nataszy" i "Poślij chociaż słowo". W Szeptach Orlando Figes opisuje historie ludzi, którzy żyli w czasach dyktatury stalinowskiej. Są wśród nich także znane postaci: Anna Achmatowa, Jelena Bonner, Bułat Okudżawa, Konstantin Simonow ... Korzystając z setek rodzinnych archiwów, a także niezliczonych wywiadów, autor odtwarza tamten świat dramatycznych moralnych wyborów i kompromisów. Świat, w którym ludzie mówili szeptem, aby ochronić siebie, rodzinę lub przyjaciół, a życie prywatne w warunkach totalnej kontroli państwa wydawało się niemożliwe.


Ostatnie dni sierpnia poświęciłam lekturze "Szeptów", zatrzymując się jeszcze na chwilę przy stalinowskiej Rosji. Jak możecie się domyślić, ta książka również miała swój ciężar. Skupiała się na życiu prywatnym Rosjan na przestrzeni kilkudziesięciu lat reżimu komunistycznego, z wielkimi czystkami lat trzydziestych, z ideologią wojny ojczyźnianej lat czterdziestych, represjami lat powojennych, aż do lat dziewięćdziesiątych, które po raz pierwszy wielu ofiarom systemu otworzyły ciasno zasznurowane wcześniej usta. Sama w sobie bardzo interesująca, nie była jednak napisana najlżejszym językiem, przez co lektura nieco mi się dłużyła. Ale na pewno w jakimś tam stopniu poszerzyła moje horyzonty, także czasu jej poświęconego nie uważam za stracony.


Jak widzicie, z moich planów nic nie wyszło. Zakładałam, że na urlopie poczytam coś typowo wakacyjnego, lekkiego, zabawnego, niezaprzątającego myśli, ale coś jednak pchało mnie ku poważniejszym pozycjom. Najwyraźniej taka karma :DDD

Zainteresowała Was któraś z moich sierpniowych lektur? A może dobrze je znacie? Koniecznie napiszcie. Zdradźcie też, co ciekawego czytałyście w ostatnim czasie. Sierpień upłynął Wam pod znakiem niezobowiązujących czytadeł, czy jednak pokusiłyście się o coś trudniejszego? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Zanim jednak oddam Wam głos, chciałabym jeszcze serdecznie podziękować za ciepłe przyjęcie poprzedniego posta z serii Książki miesiąca ---> KLIK. Bije rekordy popularności! Tak mnie to cieszy, że dla wszystkich moli książkowych będę miała niedługo niespodziankę, stay tuned!

Buziaki,
Cammie.

Zagraj o świecę zapachową
Bridgewater Sweet Grace!