beauty & lifestyle blog

piątek, 31 sierpnia 2012

31/08

Idea świętowania przypadającego na 31 sierpnia Blog Day bardzo mi się spodobała, postanowiłam więc dołączyć do inicjatywy i zgodnie z regułami wskazać pięć blogów, które w szczególny sposób mnie inspirują, licząc na to, że Was też zainteresują. O ile już ich nie znacie!



Green Canoe [KLIK], jakość sama w sobie. 






Piękny język i piękne zdjęcia.
Pochwała codzienności.
Celebrowanie życia.
Dbałość o detale.
Uwielbiam!



Babie Lato, czyli Z potrzeby piękna [KLIK], o wnętrzach.





Niebanalnie.
W umiłowaniu prostoty.
Prawdziwa uczta dla oka.
Kopalnia inspiracji.
Polecam!



Paula, czyli Just My Delicious [KLIK], o pasji gotowania.






Pysznie. 
Smakowicie.
Apetycznie.
Morze kulinarnych pomysłów.
Zajrzyjcie!



Na koniec moje dwa ostatnie odkrycia, zdecydowanie warte polecenia. 



Magda, czyli My Pink Plum [KLIK], uwaga, talent!






Zmysł estetyki.
Piękna grafika.
Przyjazna atmosfera.
Bliski mi lifestyle.
Same sprawdźcie!



Kasia vel Xkeylimex, czyli Keep calm and be beautiful [KLIK], beauty blog z duszą.





Dobry język.
Dystans do siebie.
Poczucie humoru.
Rzeczowość, kiedy trzeba.
Nie przegapcie!



To moje typy. Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu. Ciekawa też jestem niezmiernie Waszych ulubionych stron. A może same blogujecie? Koniecznie zostawcie linki, z chęcią sobie poprzeglądam :)))

czwartek, 30 sierpnia 2012

Skoro ...

... mamy już te nasze usta gładkie i powabne niczym różane płatki ;))) [jeśli przegapiłyście mój ostatni post o peelingowaniu ust, zapraszam TUTAJ], to warto je jakoś podkreślić, prawda? Co wolicie, błyszczyk czy szminkę? Ja ostatnio ześwirowałam na punkcie kremowych pomadek. Może dlatego serca nie miałam do Virtual Juicy Explosion, błyszczyka, którego recenzję wiszę Wam już od długiego czasu. 

Kiedy pokazywałam Wam go w kwietniu [KLIK], najwięcej emocji wzbudziło jego opakowanie. Określałyście je jako, cytuję, "fajne", "fikuśne", "urocze". Fakt, jest dość nietypowe jak na błyszczyk, takie pękate. Oryginalne w kształcie, ale bardzo, bardzo plastikowe, jeśli wiecie, co mam na myśli ;)))

A jak tam zawartość? Oceniam na podstawie odcienia nr 31 Rich Watermelon (kolekcja składa się z dziewięciu letnich kolorów nawiązujących do soczystych owoców). 






Owocowa eksplozja. Nowy błyszczyk Virtual w 9 soczystych kolorach. Podaruj swoim ustom pielęgnację pełną przyjemności!

Najnowsza kolekcja błyszczyków Virtual Juicy Explosion urzeka soczystością koloru i kusząco słodkim zapachem. Juicy Explosion to zestaw 9 propozycji w tonacji różu i beżu. Eksplodują świeżością najlepszych smaków lata Soczystego Arbuza, Słodkiej Brzoskwini, Aromatycznej Wisienki oraz Dzikiej Maliny.

Nawilżający, kremowy błyszczyk Virtual Juicy Explosion jest idealny dla suchych i spierzchniętych ust. Nadaje ustom lśniący połysk oraz delikatny kolor. Doskonałe połączenie pigmentów z subtelną perłą sprawia, że usta nabierają pełnego kształtu i blasku. Błyszczyk Juicy Explosion pozostawia usta przyjemnie gładkie i miękkie. Lekka konsystencja nie skleja ust. Błyszczyk posiada świeży, owocowy zapach Tutti Frutti.

Bezparabenowa formuła została wzbogacona w kompleks witamin A, E, F oraz olej makadamia o silnym działaniu regenerującym, odżywczym oraz nawilżającym. Zapobiega pękaniu i pierzchnięciu delikatnej skóry – usta są zadbane i piękne!

Pojemność: 9 ml
Cena: około 13 zł






Mimo całej sympatii dla marki Virtual i większości jej produktów, z którymi wcześniej miałam do czynienia, błyszczyk Juicy Explosion mojego serca nie podbił. Owszem, ładnie pachnie (jakby gumą balonową?), ma wygodny aplikator (gąbeczka w fajnym rozmiarze), wygląda na ustach dość naturalnie (bez nachalnych drobin brokatu), a nazwa dobrze oddaje kolor, to jednak ma słabą pigmentację (mimo sporego nasycenia w opakowaniu), nieco się klei (czego nie cierpię) i niestety dość chemicznie smakuje (komu nie zdarza się bezwiednie oblizywać ust?). Kwestionowałabym również jego rzekome właściwości nawilżające. Prawda, nie ściąga ust, ale żeby je jakoś szczególnie pielęgnował? Też nie. Ot, taki zwyklaczek. W sam raz na wakacje, wrzucić gdzieś w kieszeń i od czasu do czasu pociągnąć usta owocowym kolorkiem. A jak się zgubi, zapodzieje, tragedii nie będzie. 







(Zdjęcia: materiały promocyjne Virtual)



Ale dziewczyny, tak jak wspominałam, ja ostatnio w zasadzie sięgam tylko po pomadki. Żadnemu błyszczykowi nie byłoby łatwo w tej chwili mnie zachwycić. Jeśli macie inne preferencje, to może Juicy Explosion jednak by do Was przemówił. To co, wisienkę? A może malinkę? :)))


wtorek, 28 sierpnia 2012

Co kto lubi :)))

Nadal jesteście zainteresowane moją opinią o peelingu do ust Sugar Lips Lemon Meringue Lip Scrub "Cytrynowa beza"? Swojego czasu bardzo mnie ponaglałyście, żebym coś o nim napisała. Zwlekałam, bo moje ciągle w czasie ciąży przesuszone usta po porodzie nagle znowu stały się pełne i gładkie, więc tak naprawdę sięgałam po ten specyfik sporadycznie. Ale jest ze mną na tyle długo, że już doskonale wiem, co o nim myśleć.






Naturalny, cukrowy peeling do ust o smaku bezy cytrynowej i doskonałym działaniu. Nałóż odrobinę pachnącego scrubu na wargi i masuj intensywnie przez chwilę, by złuszczyć stary naskórek, wygładzić suchą skórę oraz uzyskać efekt jedwabistych ust!


Scrub zawiera drobinki cukru, które są naturalnym i skutecznym środkiem peelingującym. Zamknięty w ślicznym słoiczku i pachnący owocowymi wypiekami, ten scrub będzie wkrótce Twoim ulubionym kosmetykiem!

Pojemność: 16g




Kosmetyk bajer. Kosmetyk gadżet. Kosmetyk zachcianka. Tak, moje drogie, możecie się bez niego doskonale obyć! Jest fantastyczny, jest skuteczny, jest śliczniutki i pachnący, ale także zupełnie niepotrzebny ;)))

Scrub pakowany jest w uroczy maleńki słoiczek. Jego intensywnie żółty kolor rzeczywiście kojarzy się z cytryną, a słodki smak i apetyczny zapach nie pozostawiają wątpliwości, że mamy do czynienia z cytrynową bezą. Formuła, zaskakująco sypka, zawiera mnóstwo cukru, którego kryształki pełnią właśnie funkcję peelingującą, dodatkowo osładzając nam zabieg. Bardzo przyjemny zabieg, dodajmy. I skuteczny, bo peeling jest ostry i wyraźnie wygładza usta.

To dlaczego się czepiam? Dlatego, że ten maleńki słoiczek kosztuje 21 zł (zamawiałam na aromatella.pl). Do tej ceny doliczyć trzeba koszty przesyłki. To już daje nam kwotę moim zdaniem nieadekwatną do tak nieskomplikowanego składu. Dziewczyny, taki peeling każda z nas może sobie zrobić sama w domu z tego, co ma pod ręką! Wystarczy chociażby odrobina cukru i miodu. Gwarantuję Wam, że efekt będzie identyczny.

Moje uwagi nie oznaczają, że mam coś Sugar Lips do zarzucenia. Wręcz przeciwnie. Jeśli nie lubicie domowych mazideł albo po prostu kochacie kosmetyczne gadżety, to taki scrub powinien wylądować na Waszej liście "must have". Z mojej listy wylatuje, myślę, że więcej go nie kupię (zwłaszcza że ciotka dziś mi przywiozła wielgachny słój miodu z własnej pasieki :DDD). Ale Wy, jeśli tylko macie ochotę, oczywiście możecie! Niekoniecznie w wersji cytrynowej, do wyboru macie jeszcze agrest, ciasto z truskawkami, ciasto z wiśniami oraz malinowy mus. Co kto lubi :)))

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Nareszcie!

Nareszcie! Po kilku miesiącach (nie po dwóch, czy trzech, tylko raczej po czterech, pięciu) dotarło do mnie zza oceanu moje lakierowe zamówienie. Trwało to tyle, bo zakupy były zbiorowe i bardzo duże, organizowałyśmy się więc jak najtaniej, decydując się na przesyłkę drogą morską. Już zaczynałam się martwić, czy ta paczka w ogóle do nas trafi, ale w końcu odnalazła drogę do domu ;)))



Jesteście ciekawe, co kupiłam?



ESSIE Big Spender, intensywny fuksjowy róż.

ESSIE California Coral, delikatna koralowa czerwień.

ESSIE Da Bush, trudny do opisania bardzo jasny kolor khaki.






Wypatrzony wieki temu róż ze złotym shimmerem,

CHINA GLAZE Strawberry Fields.






Zdecydowałam się też na słynny top coat POSHE,
który podobno wysusza i utwardza lakiery z prędkością światła. 






Czekałam długo, ale warto było, bo ceny zza oceanem są dużo atrakcyjniejsze niż u nas, nawet jeśli doliczyć koszty przesyłki. Zresztą, co Wam będę tłumaczyć, sporo z Was na pewno też decyduje się na zakupy za granicą, prawda?

piątek, 24 sierpnia 2012

Czarna Emma ;)))

Lato powoli ma się ku końcowi, wakacyjne dodatki i akcesoria dostać można w związku z tym w coraz atrakcyjniejszych cenach. Dziś w ramach postu z serii Łap okazję! Waszej uwadze chciałabym polecić sieć Twoje soczewki [KLIK], gdzie do końca sierpnia trwa wyprzedaż markowych okularów przeciwsłonecznych (Ray Ban, Dolce&Gabbana, DKNY, Vogue, Guess i innych). Do 70% taniej!

Moje dotychczasowe okulary (stare dobre Solano, pokazywałam się w nich TUTAJ) były już bardzo, bardzo wysłużone i od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem ich wymiany, także nie mogłam przejść obojętnie obok takiej oferty. Tym sposobem czarna Emma jest moja :DDD Kupiłam ze zniżką rzędu 30%.






Mam poczucie ubicia dobrego interesu. I cieszę się jak wariatka :)))

A co ciekawego Wam udało się upolować na letnich wyprzedażach? Pochwalcie się!

czwartek, 23 sierpnia 2012

Boski! :)))

Wszelkie olejki zyskują ostatnio coraz większą popularność, na jej fali jakiś czas temu seria olejków do ciała i włosów pojawiła się także w asortymencie The Body Shop. Do wyboru mamy aż jedenaście ich wariantów zapachowych, między innymi kokos, czekoladę, truskawkę, mango czy słodką cytrynę. Do mnie trafiła wersja z masłem kakaowym, Cocoa Butter Beautifying Oil, a że katuję ten olejek bez przerwy już od dwóch miesięcy, myślę, że to najwyższa pora, żeby coś o nim napisać.






Olejek do ciała The Body Shop to uniwersalny kosmetyk, który natychmiast rozwiąże problem suchej skóry i przesuszonych włosów. Specjalnie dobrana mieszanka lekkich olejków orzechowych gwarantuje maksymalne odżywianie i przywrócenie miękkości. 
  • Olejek kukui z orzechów hawajskiego drzewa tungowca olukańskiego jest pełen kwasów tłuszczowych omega 3, 6 oraz 9.
  • Słodki olejek migdałowy zawiera witaminę E.
  • Olejek marula, pozyskiwany z Namibii w ramach programu Wspólnoty Uczciwego Handlu, pielęgnuje i nawilża.
Olejki wspaniale wchłaniają się w skórę, nie pozostawiając tłustej ani lepkiej warstwy.



Boski! Jeśli tak jak ja lubicie pielęgnację ciała opartą na oliwkach, pokochacie ten olejek od pierwszego użycia. Ma wszystko, co według mnie powinien mieć - świetną konsystencję (formuła suchego olejku), piękny zapach, doskonałą wydajność, no i przede wszystkim odczuwalne właściwości pielęgnacyjne. Od razu zaznaczam, że odnoszę się w tym miejscu do pielęgnacji ciała. Co prawda nakładałam go na włosy parę razy, ale szczerze mówiąc nie miałam do tego zacięcia. Fakt, włosy były po nim bardzo ładne, odżywione, nieobciążone, ale przy maleńkim dziecku regularne olejowanie to za dużo zachodu.

Jak więc go stosuję? Nakładam na wilgotne jeszcze ciało zaraz po prysznicu, delikatnie osuszając się po takim zabiegu ręcznikiem, bądź też bezpośrednio na suche ciało, porządnie go wcierając. W obu wariantach skóra pozostaje miękka, elastyczna, lekko natłuszczona, ale bez nieprzyjemnego uczucia lepkości. Ja uwielbiam ten efekt i cieszę się, że mogłam po ciąży wrócić do tego typu pielęgnacji, bo jeszcze niedawno żadna oliwka nie dawała sobie z moim przesuszonym ciałem rady i w grę wchodziły wyłącznie bardzo treściwe masła. Teraz na szczęście wszystko najwyraźniej wraca do normy, bo olejek TBS stosuję już od wielu tygodni, a moja skóra jest w świetnym stanie.

Gdybym miała porównać go do łatwiej dostępnych i tańszych olejków z Alterry, to na pierwszy plan, pomijając kompozycje zapachowe, wysunęłaby się kwestia formuły. Olejki Alterra są rzadsze, jakby mniej skoncentrowane, ale i pozostawiające na skórze bardziej tłustą warstwę. Też je lubię i na pewno zrobię spory zapas, jeśli faktycznie na dobre zostaną wycofane ze sprzedaży, ale jednak TBS przyjemniej mi się stosuje. Choćby z tego powodu, że mają świetne opakowania, lekkie, z malutkim ujściem, wygodnie dozujące produkt. Alterra, jak wiecie, ładuje olejki w szklane butelki z wielkim otworem, które co rusz wyślizgują się z rąk.

Cena? 39 zł za 100 ml. Nie tak mało, ale też nie dużo, zwłaszcza że wydajność jest na piątkę. Smaruję tym olejkiem całe ciało codziennie od dwóch miesięcy i zużyłam dopiero około połowę opakowania. 

Mam co prawda utrudniony dostęp do The Body Shop, ale na pewno znajdę sposób, żeby do tych olejków wracać. Myślę, że na następny ogień pójdzie wersja kokosowa. Albo czekoladowa :)))

Miałyście z tymi olejkami do czynienia? Co w ogóle myślicie o tego typu pielęgnacji? Lubicie, czy stawiacie jednak na tradycyjne mleczka i balsamy?



Na koniec chciałabym jeszcze zwrócić Waszą uwagę na najnowszą kampanię TBS. Nie chcę pisać o tym osobnego posta, a tylko w kilku słowach dać znać, że przy okazji promowania nowego intensywnie nawilżającego masła do ust, Dragon Fruit, trwa charytatywna akcja "Twoje usta, twój głos, twój wybór". 



(Zdjęcie: materiały promocyjne The Body Shop)



Przy zakupie tej kosmetycznej nowinki część pieniędzy przekazywana jest jednej z trzech dowolnie przez nas wybranej fundacji (Dzieci Niczyje, Nasza Ziemia, Międzynarodowy Ruch na rzecz Zwierząt Viva!). Pomyślałam, że chciałybyście wiedzieć :)))

Do zobaczenia wkrótce!


środa, 22 sierpnia 2012

Jak zwał, tak zwał :DDD

Niekonsekwentna jestem. Psy wieszam na tych wszystkich pseudo BB kremach, które zalewają  ostatnio nasze rodzime drogerie, a jednak kupiłam jeden z nich! Nie wiem, zamroczyło mnie na chwilę, czy co, fakt jest faktem, że Maybelline Dream Fresh BB Cream wylądował w moim koszyku ... Dobra, możecie się śmiać :DDD

Mnie natomiast wcale nie jest do śmiechu. Całkiem poważna jestem. Bo choć Dream Fresh z azjatyckimi BB kremami niewiele ma wspólnego, to jednak bardzo go polubiłam. Dziewczyny, to doskonały na upały, naprawdę dobry krem tonujący jest! W dodatku z ochroną przeciwsłoneczną na poziomie SPF 30.






Natychmiastowy efekt świeżości i rozświetlenia.
8 w 1 dla natychmiastowego efektu "wow":
- efekt naturalnego rozświetlenia,
- wyrównanie kolorytu,
- SPF 30,
- nawilżenie przez cały dzień,
- koryguje niedoskonałości,
- nietłusta formuła,
- widoczne wygładzenie,
- uczucie swieżości. 



To się doczekałyśmy, osiem w jednym :DDD Mam wrażenie, że trwa jakiś wyścig, tylko patrzeć, jak na rynku pojawią się konkurencyjne wersje typu tysiącpięćsetstodziewięćset w jednym ;))) No ale przyjrzyjmy się. 

Naturalne rozświetlenie? Moim zdaniem tak, zwłaszcza jeśli aplikować go pędzlem, pod palcami potrafi smużyć. Równomiernie nałożona warstwa rzeczywiście ma lekko satynowe wykończenie.

Wyrównanie kolorytu skóry? Bardzo, bardzo delikatnie. Zachowuje się pod tym względem jak typowy krem koloryzujący, leciutko zaledwie nadając skórze kolor. 

SPF 30? Wierzę, że jest.

Całodniowe nawilżenie? Dream Fresh rzeczywiście ma konsystencję kremu, sprawia wrażenie, że się wchłania w skórę, pozostawiając po sobie ślad w postaci koloru. Ale żeby dawał całodniowe nawilżenie? Nie. Bez prawdziwego kremu pod spód ani rusz.

Korygowanie niedoskonałości? Żart. Poziom krycia określiłabym jako słaby. Korektor jest niezbędny.

Nietłusta formuła? Prawda. Jest bardzo lekki.

Widoczne wygładzenie? Coś w tym jest, choć to raczej złudzenie optyczne osiągnięte dzięki rozświetleniu.

Uczucie świeżości? Cóż, kwestia względna. Dla mnie Dream Fresh na skórze naprawdę wygląda świeżo i zdrowo. Myślę, że na bezproblemowych cerach będzie prezentować się świetnie. Na tych, które mają co nieco do ukrycia (na przykład na mojej), trzeba się dodatkowo napracować korektorem, ale warto.



Także można powiedzieć, że nie jest najgorzej. Co prawda Dream Fresh nie ma żadnych właściwości odżywczych czy leczniczych, ale jako lekki krem koloryzujący sprawdza się bardzo dobrze. Spójrzcie, jak się prezentuje. 

Nie wystraszcie się. To fair, najjaśniejszy odcień z palety, serio :DDD Nie wygląda, no nie? Sporo w nim pomarańczowego pigmentu, który jednak po roztarciu ładnie się wtapia, dając przyjemne, nienachalne rozświetlenie. Wydaje mi się, że dość dobrze to widać na ostatnim zdjęciu.













Jeśli miałybyście na niego ochotę, warto polować na promocje, bo choć Dream Fresh sam z siebie jest niedrogi, to można go dostać naprawdę tanio, za mniej więcej 16 zł. Za taką cenę nawet tę tandetną tubkę można mu wybaczyć ;)))

Znacie Dream Fresh? Co myślicie o nim i jemu podobnych produktach? BB krem, czy po prostu krem tonujący? Jak zwał, tak zwał, lubię go :DDD

wtorek, 21 sierpnia 2012

Zdobyczny ;)))

Słyszałyście o Peach Sake Silky Finish Powder od SkinFood? Na pewno słyszałyście, jak wszystkie azjatyckie kosmetyki zyskał ostatnio sporą popularność. Miałam go na oku od dawna, a odkąd udało mi się go przetestować, nie opuszczała mnie myśl o jego zakupie. Ale nadarzyła się okazja i zdobyłam go w drodze wymianki :))) Jestem bardzo, bardzo, bardzo zadowolona, bo ten puder świetnie mi służy!






Puder pozostawia skórę gładką i czystą dzięki zawartości pudru z silicy oraz technice produkcji. Zawiera ekstrakty z sake i brzoskwini, które matują skórę. Idealnie matuje i nie zapycha porów. Puder jest transparentny, co daje możliwość używania go każdemu.


Peach Sake jest bardzo miałki, jedwabisty, jak każdy zresztą puder na bazie krzemionki. Otula twarz, dobrze przylegając do skóry, wygładzając ją i świetnie matując. Delikatnie zmiękcza rysy, co osobiście bardzo lubię. Nie bieli, choć na pierwszy rzut oka można by się tego spodziewać. Jest zupełnie transparentny, dzięki czemu pasować będzie każdej karnacji. No i wspaniale pachnie! Wyraźnie wyczuwam brzoskwinkę :)))

Wydajność na piątkę (próbka, którą dostałam w małym strunowym woreczku, wystarczyła mi na sześć tygodni codziennego stosowania!). Cena też jest zachęcająca, bo na ebay można go kupić już za około 40 zł. Opakowanie (bardzo ładne, tak na marginesie) mieści 15 g pudru, co powinno starczyć na całe wieki. Można by się przyczepić chyba tylko do jego funkcjonalności, bo puder jednak należy do tych mocno pylących i trudno go dozować przez te wielkie dziury.

Oryginalnie do Peach Sake dołączony jest puszek, podobno całkiem sensowny, ale osobiście nic na jego temat nie wiem, bo go nie dostałam. Puder aplikuję gęstym kabuki o dość elastycznym włosiu, otrzepując pędzel z nadmiaru i delikatnie stemplując skórę miejsce przy miejscu, bez rozcierania. Tym sposobem nie rozmazuję makijażu i zapewniam sobie na wiele godzin satynowy, miękki mat.

Uwielbiam ten puder, cieszę się, że wpadł w moje ręce i że obyło się bez zakupów. Prędzej czy później i tak bym go kupiła, ale fajnie, że trafił się zdobyczny ;)))

Macie za sobą jakieś wyjątkowo udane wymianki? Pochwalcie się, jaka wymiankowa zdobycz przyniosła Wam najwięcej radości :)))

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Moja radosna twórczość ;)))

Witajcie! Jak Wam minął weekend? Mnie bardzo uroczyście i rodzinnie :))) To dlatego tu nie zaglądałam. Ale dziś już jestem i koniecznie muszę Wam coś pokazać! Zainspirowana tutorialem Pastereczki [KLIK] oraz postem Noli [KLIK], oddałam się wczoraj eksperymentom :)))

Spodobała mi się podpatrzona u Pastereczki technika "sandwich nails", dzięki której brokat, nałożony pod warstwę jasnego, mlecznego lakieru, zyskuje na subtelności. Jako lakier bazowy i nawierzchniowy zastosowałam O.P.I. At First Sight, za wypełnienie "kanapki" posłużył Special Effect Topper z Essence, a wszystko to utwardziłam Kiko Gel Look Ultra Glossy Effect Top Coat.






Po tym, co zobaczyłam u Noli, postanowiłam brokat nałożyć tylko na końcówki paznokci. Patrzcie, co mi wyszło. Jak dla mnie bomba! Wiem, że to nieskromne, ale jestem pod ogromnym wrażeniem uzyskanego efektu. Delikatnego, a jednocześnie ozdobnego. W dodatku tak łatwego do osiągnięcia!






Blask brokatu zdecydowanie osłabł, jednak jego drobiny nadal są wyraźnie widoczne. Uważam, że wygląda to ślicznie. A Wam jak się podoba ta moja radosna twórczość? :)))

czwartek, 16 sierpnia 2012

Jak to jest?

Lubicie gratisy? Wiem, głupie pytanie, kto ich nie lubi! Z założenia przecież powinny być miłym akcentem zakupów, ale czy zawsze tak jest? 

Tak się jakoś złożyło, że w ostatnim czasie otrzymałam kilka gratisowych gadżetów w kilku różnych sklepach. Porównując ich wartość i okoliczności, w jakich je dostałam, nasunęło mi się kilka refleksji.

Najprzyjemniej jest, kiedy gratis nawiązuje do tego, co sami właśnie kupiliśmy, posiada wartość adekwatną do sumy, którą zostawiamy w sklepie i nie jest zagracającym magazyn odpadem sprzed stu wcześniejszych kolekcji. Nie dostajemy więc na przykład niemal przeterminowanej czekolady, kupując preparat wspomagający odchudzanie, jednej biednej saszetki z kremem nieprzeznaczonym do naszej cery płacąc słony rachunek w perfumerii, czy chusteczki samoopalającej w środku zimy. To oczywiście zmyślone przykłady, ale na pewno wiecie, o co mi chodzi.

Miło więc zaskoczył mnie Yves Rocher, gdzie wydałam jakiś czas temu okrągłą sumkę, kompletując kosmetyczny zestaw komuś na prezent. Do zakupów dołączono pięknie zapakowaną (!) gratisową niespodziankę, która okazała się miniaturą błyszczyka Sexy Pulp. I to nie w jakimś kosmicznym, nieschodzącym im kolorze, tylko w bardzo uniwersalnym i raczej każdemu pasującym odcieniu delikatnego różu.









Nie ukrywam, że jako klientka zostałam mile połechtana. Dzięki ozdobnemu opakowaniu odniosłam wrażenie, że ktoś się postarał, a dzięki zawartości, że prezent był w jakimś tam stopniu przemyślany.


W sieci Rossmann sprawa jest jasna - wydasz co najmniej 100 zł, dostaniesz gratis. Ale konia z rzędem temu, kto ustali, na jakich zasadach cała ta akcja się opiera. Dlaczego raz dostaję pierdolety, które zaraz lądują w koszu (ostatnio składające się z trzech elementów kartonowe puzzle ewidentnie będące darmowym gadżetem reklamowym pewnej marki), a innym razem pełnowartościowy, pełnowymiarowy kosmetyk (dostawałam już na przykład pomadki ochronne czy pędzle)? W rezultacie wkurzam się dostając jakiś śmieć, bo mam przykre wrażenie, że ktoś mnie w konia robi. Zwłaszcza kiedy przy poprzednich zakupach, płacąc wcale nie więcej, otrzymałam coś naprawdę fajnego. Trafił mi się wtedy peeling Neutrogena Foot Scrub.






Całkiem udany produkt, z przyjemnością włączyłam go do rutynowej pielęgnacji stóp. Nie jest może jakimś super ostrym zdzierakiem, ale stosowany regularnie pomaga utrzymać stopy w dobrej kondycji.



Na koniec fenomen perfumerii typu Douglas, czy Sephora, gdzie jak by nie patrzeć zostawiamy najwięcej kasy, a asortyment jest najbardziej luksusowy. Cóż, gratisy to najwyraźniej też luksus, bo wydrzeć coś w tych miejscach to sztuka ;))) Pojąć tego nie mogę, bo regulując spory rachunek mam chyba prawo oczekiwać interesujących mnie próbek. Tym bardziej, że wiem, że te próbki są, istnieją, ekskluzywne marki dbają o to. Ale najwyraźniej nie są przeznaczone dla zwykłych śmiertelników. Chyba że śmiertelnik się domaga, poprosi, wtedy jakimś cudem się materializują, najczęściej na zapleczu. Kiedyś mnie to krępowało, teraz nie mam skrupułów, zawsze proszę o miniaturę tego, czego zakup rozważam w przyszłości, żeby po prostu nie naciąć się na drogiego bubla. Ostatnio tym sposobem poznałam możliwości maskary Chanel Sublime de Chanel. I już wiem, że jej nie kupię.






Cieszę się, że miniatura uchroniła mnie przed wywaleniem w błoto sporej sumki. Okazuje się, że Sublime nie sprawdza się na moich rzęsach, sklejając je i nadając zbyt dramatycznego wyglądu.



Jakie są Wasze doświadczenia w tym względzie? Które sklepy naprawdę o nas, klientki, dbają, a które traktują gratisy jako zło konieczne, marketingowy przymus? Zdarzało się, że dostawałyście w prezencie jakiś kompletny szajs? Czy łatwo o próbki czy miniatury produktów z górnej półki? Czy Waszym prośbom o nie towarzyszy poczucie skrępowania, czy uważacie, że słusznie się Wam należą?  Jak to jest? Pogadajmy :)))

wtorek, 14 sierpnia 2012

Blue jeans :)))

Dziś proponuję zbliżenie na lakier, którego nazwa idealnie oddaje jego kolor, Bella Oggi nr 100 Jeans z serii One Week. Niebieski dżins, nic dodać, nic ująć :)))









Mało tego, lakier nie tylko imituje dżins kolorem, ale także fakturą. Na zdjęciu tego nie widać, bo nałożyłam top coat, ale oryginalnie ma wykończenie niemal całkowicie matowe i naprawdę przypomina strukturę dżinsu. Ja jednak matu na paznokciach nie lubię, dlatego sięgnęłam po lakier nawierzchniowy. Dzięki temu paznokcie nabrały połysku, podkreślonego dodatkowo przez jasne mikro drobinki zanurzone w błękitnej bazie.

Nie będę poddawała tego lakieru ocenie, bo zachowuje się identycznie, jak opisywany przeze mnie wcześniej odcień nr 31 Sandal [zapraszam do lektury TUTAJ]. Oba pochodzą z tej samej serii i właściwości mają bardzo podobne, różnią się w zasadzie tylko wykończeniem, Sandal jest kremowy, Jeans, jak już wspomniałam, to mat.

A mat to nie moja bajka. W związku z tym pomyślałam, że Bella Oggi Jeans trafi do aktualnej top komentatorki :)))





Kamiluśka, dziękuję za aktywność! Szykuj się na przesyłkę :)))

Przemawia do Was idea dżinsu na paznokciach? Napiszcie, co o tym myślicie!


niedziela, 12 sierpnia 2012

Szczyt masochizmu ;)))

Szczyt masochizmu? Przygotować przepyszny, przesłodki, puszysty mus czekoladowy i nie móc przy tym nawet łyżki oblizać :DDD






Nigdy Wam o tym nie wspominałam, ale przez ostatnie miesiące ciąży zdana byłam tylko na siebie, bo mojego męża wezwały obowiązki służbowe i musiał wyjechać. Oczywiście planował wrócić "na czas", ale plany planami, a życie życiem. Zuzia, jak wiecie, przyszła na świat sześć tygodni za wcześnie. W tamtym trudnym dla mnie okresie ktoś bardzo mi pomógł, opiekując się mną i zajmując się moimi sprawami, kiedy byłam w szpitalu. Wczoraj nareszcie mieliśmy okazję się spotkać :)

Na deser podałam wspomniany już mus czekoladowy. Robiłam go kiedyś wielokrotnie, więc wiem, jaki jest pyszny, ze względu jednak na dietę matki karmiącej tym razem musiałam obejść się smakiem. Było ciężko, ale dałam radę ;))) 

Ale Wy, moje drogie, nie musicie się ograniczać! Oto przepis, zapożyczony dawno temu od Pascala :)))

Potrzebujecie:

- 4 jajek;
- 4 łyżek cukru pudru;
- 100 g masła;
- 4 łyżek bardzo mocnej kawy (już zaparzonej);
- 200 g gorzkiej czekolady.

Z żółtek i cukru pudru utrzyjcie kogel mogel, a białka ubijcie na sztywną pianę. Połamcie czekoladę na kostki i rozpuśćcie ją z kawą w kąpieli wodnej. Dorzucajcie powoli kawałeczki masła, mieszajcie, aż wszystko się rozpuści i połączy. Zdejmijcie masę z ognia i delikatnie wymieszajcie ją z koglem moglem, a następnie z pianą. To tyle! Teraz wystarczy tylko przełożyć mus do pucharków i schłodzić go w lodówce. Smacznego!

Nie ważcie się liczyć kalorii! Czekolada jest niezbędna do życia, przecież to naukowo udowodnione ;)))

sobota, 11 sierpnia 2012

Lepsze czasy ;)))

Muszę przyznać, że ostatnio miałam opory przed prezentowaniem Wam lakierów, bo moje dłonie były niestety w opłakanym stanie. Winowajcą jest wielkiej sławy odżywka do paznokci Eveline 8w1, która bije rekordy popularności i której skuteczność oceniana jest bardzo wysoko. W obliczu  zalewu pozytywnych recenzji ja również się jej nie oparłam, czego teraz gorzko żałuję. A chciałam tylko wzmocnić paznokcie ... 






W zasadzie mogłabym nic nie pisać, odsyłając Was po prostu do posta Mamy Stelli i Livii KLIK, bo generalnie mam bardzo podobne odczucia. Na początku wszystko pięknie, kuracja wydawała się przynosić pożądane efekty, ale z biegiem czasu to już tylko równia pochyła. Paznokcie nieoczekiwanie zaczęły się rozdwajać, łamać (co przy minimalnej ich długości, którą zwykle noszę, to naprawdę wyczyn!), a stan skórek wołał o pomstę do nieba, tak były powysuszane i pozadzierane. Odstawiłam więc i doprowadzam się do porządku. Bez odżywek. Na jakiś czas mam dość.

Jeśli macie z odżywką 8w1 jakieś doświadczenia, napiszcie, co o niej sądzicie.

Jako tako udało mi się te moje biedne dłonie wygładzić (choć poprzeczne bruzdy, jakich dorobiłam się na uwrażliwionych tą nieszczęsną odżywką paznokciach po rutynowym odsuwaniu skórek, zostały, widoczne są nawet na zdjęciu ...), dlatego dziś pokażę Wam mojego aktualnego ulubieńca. Misa nr PU04 Smokescreen, delikatny frostowy beż. Właśnie czegoś takiego potrzebowałam, nie chcąc eksponować zniszczonych rąk i podkreślać tego jakimś intensywnym kolorem (choć kikusie czekają niecierpliwie i kuszą, kuszą, kuszą :DDD).









Mam ten lakier już chyba ze dwa lata, kupiłam go na transdesign.com korzystając z czyjegoś uprzejmego pośrednictwa. Obiektywnie jest bardzo ładny, ale miał pecha dotrzeć do mnie w okresie, kiedy popadłam w zachwyt nad kolorami mocnymi, zdecydowanymi. I tak sobie leżał, czekając na lepsze czasy. Aż się doczekał :)))


1. Dostępność - 0 (słaba, jak wspominałam konieczne zakupy za granicą, poprawcie mnie, jeśli się mylę).
2. Cena - 1 (aktualnie 3,75$, czyli około 12 zł, niewiele jak za 15 ml).
3. Kolor - 1 (Smokescreen określany jest jako shimmer champagne i jest to słuszne określenie).
4. Aplikacja - 0 (bardzo, bardzo wygodna, konsystencja lakieru jest rzadka i płynna, dzięki czemu można nanosić go na paznokcie cieniutkimi warstwami, ale frostowe wykończenie powoduje, że łatwo o widoczne pociągnięcia pędzelka, do malowania trzeba się więc przyłożyć).
5. Pędzelek - 1 (taki, jak lubię najbardziej, długi i wąski, precyzyjny i wygodny do manipulowania).
6. Krycie - 1 (ładnie wygląda już jedna warstwa, dająca jedynie subtelną poświatę, druga w pełni kryje).
7. Wysychanie - 1 (błyskawiczne).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Kiko Gel Look Ultra Glossy Effect Top Coat) - 1 (ten duet jest genialny!).
9. Trwałość - 0 (cóż, taka sobie, znowu charakterystyczna cecha frostów, łatwo o otarcia końcówek i zarysowania).
10. Zmywanie - 1 (bajecznie proste).

Moja ocena: 7/10.



Moje kolejne zamówienie z transdesign jest właśnie w drodze (już chyba ze dwa miesiące ...) i w sumie żałuję, że tym razem nie zdecydowałam się na żaden kolor tej marki. Chociaż, zanim to pechowe zamówienie do mnie dotrze (bo dotrze, prawda? ...), może znowu gust mi się zmieni i taki lakierowy nabytek leżałby dwa lata, czekając na lepsze czasy ;)))


piątek, 10 sierpnia 2012

Na półmetku :)

Czy tego chcemy, czy nie, to już półmetek lata i najwyższa pora, żebym dała Wam znać, jak sprawdziły się u mnie różne letnie specyfiki. Część z Was na pewno jeszcze odpoczywa, część urlopy i wyjazdy ciągle ma przed sobą, mam więc nadzieję, że z zainteresowaniem przyjmiecie post o serum wyszczuplająco - modelującym Miraculum Ultra Slim, emulsji do opalania Miraculum Mirasol oraz plastrach i kremach do depilacji Tanita.

Z Ultra Slim wiązałam spore nadzieje, bo jak wiecie, walczę o powrót do formy po ciąży. I właśnie dlatego, choć preparat wydaje mi się świetny, nie za bardzo wiem, jak zabrać się do tej recenzji. Dlaczego? Bo choć serum wyraźnie działa, to pojęcia nie mam, na ile utrata centymetrów w obwodach bioder i ud to jego zasługa, a na ile to po prostu fizjologia i naturalny spadek wagi spowodowany przebiegiem połogu i karmieniem piersią. Niezbite fakty są jednak takie, że w stosunku do pierwszego pomiaru, jakiego dokonałam mniej więcej miesiąc po porodzie, na dzień dzisiejszy, po kolejnym miesiącu, w udach w najszerszym miejscu straciłam po trzy centymetry, a w biodrach pięć! Uprzedzając Wasze gratulacje dodam tylko, że i tak mam jeszcze tych centymetrów w nadmiarze ;)))






Serum pobudza spalanie zbędnej tkanki tłuszczowej oraz zapobiega jej gromadzeniu, aktywizując przemianę materii oraz ułatwiając eliminację toksyn. Zawiera modelujące skórę składniki, które błyskawicznie rzeźbią sylwetkę, spłaszczając kontur brzucha oraz zmniejszając obwód bioder i ud. Regularnie stosowany przywraca skórze spójność i elastyczność chroniąc przed rozluźnieniem, które może być wywołane utratą zbędnych kilogramów. Preparat pomaga w modelowaniu sylwetki, ujędrnia oraz uelastycznia skórę. Lekka, nietłusta konsystencja gwarantuje szybkie wchłanianie i wysoki komfort użycia.

POTWIERDZONA SKUTECZNOŚĆ DZIAŁANIA*:
Zmniejszenie obwodu talii, bioder i ud do 8 cm – 95 %
Poprawa jędrności i elastyczności skóry – 90 %
Wzrost nawilżenia – 89 %
Wyczuwalne wyszczuplenie i wymodelowanie sylwetki – 95 %

*badanie poziomu satysfakcji , przeprowadzone w grupie klientek przez 4 tyg.

Pojemność: 200 ml.



Z czystym sercem mogę to serum polecić, bo czuję, że działa. Momentalnie napina skórę, odczuwalnie i na długo ją wygładza. Przestrzegam tylko przed aplikacją tuż po gorącej kąpieli. Raz tak zrobiłam i skóra płonęła żywym ogniem. A to tylko imbir pokazał, co potrafi ;))) Warto dodać, że oprócz ekstraktu z rozgrzewającego i pobudzającego imbiru, substancją czynną serum jest także ekstrakt z ujędrniającej, antycellulitowej guarany oraz redukująca tłuszcz opatentowana substancja Provislim.



Mirasol niestety nie miałam okazji przetestować w jakichś ekstremalnych warunkach, dobrze wiecie, że nigdzie nie wyjeżdżałam, całkowicie oddając się życiu rodzinnemu i mojemu nowo narodzonemu dziecku. Ale w upały i w mieście nie można biegać bez ochrony przeciwsłonecznej, więc emulsja SPF 30 była jak znalazł. 






Nowoczesna emulsja do opalania, dzięki zawartości filtrów UVA i UVB, gwarantuje wysoką ochronę przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych. Polecana jest szczególnie do skóry wrażliwej, nieopalonej oraz przed pierwszą ekspozycją na słońce. Dzięki bogatej recepturze, preparat wpływa korzystnie na wygląd i kondycję skóry.Kompleks zabezpieczający DNA komórek skóry oraz witamina E neutralizują działanie wolnych rodników, skutecznie opóźniając proces fotostarzenia się skóry. Masło Shea posiada właściwości intensywnie nawilżające i regenerujące, natomiast olej bawełniany doskonale odżywia, zmiękcza i wygładza naskórek. Emulsja idealnie się rozprowadza i dobrze wchłania.

Pojemność: 150 ml.



Nie będę Wam ściemniać, że każda inna emulsja jest be, a ta jedna jedyna jest cacy, bo tego typu produkty generalnie są podobne. Mają działać. Mirasol działa. Chroni przed słońcem, oparzeniami i podrażnieniami. Świetnie się aplikuje, dobrze wchłania, nie pozostawiając tłustego filmu, co w mieście momentalnie oznaczałoby warstwę kurzu na ciele. Co więcej, pięknie pachnie! Całkiem fajny produkt, spokojnie można po niego sięgać, wybierając spośród całej masy podobnych specyfików.



Last but not the least, depilacja. W okresie wakacyjnym gładkie ciało to po prostu przymus. Wspominałam Wam, że i do plastrów, i do kremów mam mieszane uczucia, bo zwykle okazywały się nieskuteczne, nie radząc sobie z moim ciemnym, mocnym owłosieniem. Ale muszę oddać sprawiedliwość i przyznać, że plastry Tanita (testowałam wersję z miodem) nawet dają radę. 






Plastry z miodowym woskiem doskonale przylegają do ciała, dzięki czemu usuwają zbędne owłosienie szybko i dokładnie. Systematycznie stosowane osłabiają włosy i spowalniają ich odrost. Zawartość składników aktywnych, dodatkowo pielęgnuje skórę podrażnioną zabiegiem. Miód wygładza i odżywia naskórek oraz łagodzi podrażnienia. Wykazuje też wyjątkowe działanie odkażające i oczyszczające. Dzięki cudownym właściwościom miodu, plastry idealnie odpowiadają potrzebom skóry wrażliwej. W zestawie znajduje się również oliwka.

Opakowanie zawiera: 12 pojedynczych plastrów, oliwkę po depilacji 10 ml.




Depilowałam za ich pomocą łydki. Żeby nie było, nie usunęłam włosków w 100%, udało się to może tak na 80%. Ale skóra i tak zyskała na gładkości. Cóż, zaznaczyć jednak trzeba, że zabieg był czasochłonny i trochę bolesny. Pojawiły się podrażnienia, które co prawda ukoiły się nieco po zastosowaniu dołączonej do opakowania oliwki, ale i tak jeszcze przez parę godzin na skórze utrzymywały się czerwone kropki. Na koniec dodam, że na obie nogi zużyłam całe opakowanie, wszystkie 12 plastrów. Włoski zaczęły odrastać po mniej więcej tygodniu, co jest całkiem dobrym wynikiem. 

W porównaniu z plastrami innych marek, które miałam okazję stosować, Tanita wydaje się skuteczna i przyjemna w stosowaniu. Wosk łatwo rozgrzać w dłoniach, a plastry dobrze się rozdzielają, co wcale nie jest takie oczywiste. Myślę, że gdybym regularnie stosowała tę metodę depilacji, włoski stopniowo odrastałyby słabsze, łatwiej poddając się wyrywaniu, a skóra miałaby szansę zyskać 100% gładkość.


Krem błyskawiczny zastosowałam na uda, krem do miejsc wrażliwych na okolice bikini. 






Wyjątkowy produkt opracowany specjalnie do depilacji miejsc wrażliwych, który zawiera wyselekcjonowane składniki aktywne, skutecznie chroniące skórę podczas depilacji. Wyciąg z płatków rumianku działa kojąco i ochronnie, wygładza i uelastycznia skórę. Ekstrakt z aloesu intensywnie nawilża, dodatkowo przyśpieszając regenerację naskórka. Natomiast Alantoina i D-Panthenol mają działanie regenerujące, intensywnie nawilżające oraz łagodzące. Krem działa szybko i skutecznie, pozostawiając skórę jedwabiście gładka, doskonale nawilżona i miękka w dotyku

Pojemność: 100 ml + 25 ml gratis.

Nowoczesny krem do depilacji skutecznie i bezboleśnie usuwa zbędne owłosienie już po 3 minutach od momentu aplikacji, zawiera specjalnie wyselekcjonowane składniki aktywne, które zapobiegają powstawaniu podrażnień.Alantoina ma właściwości nawilżające, łagodzące oraz regenerujące. Mocznik działa nawilżająco oraz zmiękczająco, dodatkowo zapobiega powstawaniu podrażnień. Kolagen i elastyna wygładza i odżywia skórę. Po zastosowaniu kremu skóra jest odpowiednio nawilżona, elastyczna i miękka w dotyku.

Pojemność: 100 ml + 25 ml gratis




Od razu powiem, że w przypadku kremu błyskawicznego obiecywane przez producenta 3 minuty to mit. Po tym czasie nie drgnął z miejsca nawet jeden włosek. Potrzymałam więc krem na skórze kolejnych kilka minut i dopiero wtedy dołączoną do zestawu szpatułką zaczęłam usuwać włoski. Wszystko ładnie schodziło, stopień gładkości oceniłabym na około 95%. Już przy wieczornym prysznicu starły się także pozostałe włoski. Także depilacja kremem okazała się dokładniejsza niż woskiem, ALE. Ta metoda wydaje mi się wyjątkowo niewygodna. Nie jest niczym przyjemnym stać w łazience na golasa ze śmierdzącym kremem na ciele, czekając, aż zacznie działać ... Zaznaczyć jednak trzeba, że włoski zaczęły odrastać dopiero po około czterech dniach :)

Krem do miejsc wrażliwych okazał się słabszy. Zastosowałam się do zaleceń producenta, ale nie udało mi się wydepilować zgodnie z oczekiwaniami. Z wiadomych względów wolałam nie ryzykować i nie trzymać go na skórze dłużej. 

Podsumowując, jeśli zapach Wam nie przeszkadza, sięgnijcie po krem błyskawiczny, przetrzymany nieco na skórze jest naprawdę skuteczny. Jeśli jesteście wrażliwsze, postawcie na plastry, nastawiając się jednak na systematyczne ich stosowanie, wydaje mi się, że tylko wtedy można wykorzystać ich potencjał.


Matko jedyna, ale mi wyszedł tasiemiec! Jest tu jeszcze ktoś, czy wszystkie wymiękłyście? :DDD

czwartek, 9 sierpnia 2012

Jaram się :)))

Wspominałam Wam, że byłam w MACu? Wspominałam :PPP Wybaczcie, że się tak jaram, ale dostęp do tej marki mam utrudniony, a korci i nęci mnie niezmiernie. Także jak już udało mi się dotrzeć do salonu we wrocławskiej Magnolii, to oczywiście nie mogłam wyjść z pustymi rękami :)))






Zmrożoną brzoskwinkę, czyli róż Margin w formule frost, pokazywałam Wam już TUTAJ. Taki odcień to dla mnie zupełna nowość, zdecydowałam się na ten zakup pod wpływem mojej rodzącej się miłości do złota :)))






Jednak co klasyka, to klasyka. A dla mnie klasyka to zdecydowanie jasny, chłodny róż, dobrze współgrający z moją karnacją. Taki "codzienniak". Wybór padł na Well Dressed w lekko połyskującej formule satin.






Biłam się z myślami, czy potrzebuję kolejnej paletki, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że co MAC, to MAC. Postanowiłam wziąć pustą piętnastkę Pro Colour Palette i powoli wypełniać ją upatrzonymi cieniami. Na dobry początek do środka trafił Naked Lunch






Celuję raczej w sprawdzone, cieszące się uznaniem kolory, dlatego też zdecydowałam się na cień bardzo popularny i niezwykle uniwersalny. Idąc tym tropem w przyszłości kupię też na pewno Satin Taupe, Shroom, Brule, Vanilla, może Shale i All That Glitters. Tylko że to zaledwie parę odcieni, a w palecie jest miejsce aż na piętnaście! Może Wy mi podpowiecie, na jakie jeszcze warto zwrócić uwagę? Co polecacie zielonookiej szatynce? :)))