beauty & lifestyle blog
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Inglot. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Inglot. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 5 lipca 2015

Kryjąc się przed słońcem, czyli podsumowanie maja i czerwca | Popularne posty, ciekawe linki, rozrywka, zakupy


Witajcie! Jak Wam mija ten upalny weekend? Strasznie jest gorąco. Ale nie narzekam, lato ma swoje prawa, a ja, kryjąc się przed słońcem, przynajmniej znalazłam czas, żeby w końcu nadrobić spowodowane urlopem blogowe zaległości. Zapraszam na podsumowanie maja i czerwca!




Wśród majowych i czerwcowych wpisów największym zainteresowaniem cieszył się ten, w którym ostrzegałam Was przed #KylieJennerChallenge ---> KLIK. Niemal równie chętnie czytałyście też o efektach mojej zimowej kuracji Locacidem ---> KLIK. Z ciekawością zaglądałyście również do mojej wakacyjnej kosmetyczki z kolorówką ---> KLIK. Jeśli jeszcze tych postów nie widziałyście, macie teraz dobrą okazję, żeby to zrobić :)))

Na dobrą sprawę mogłybyście z łatwością przejrzeć w zasadzie wszystkie moje majowe i czerwcowe wpisy, bo było ich niewiele. Miałam co prawda ambitne plany odzywać się do Was w czasie urlopu, ale zbiegiem okoliczności w czasie wyjazdu na dwa tygodnie zostałam odcięta od telefonu i internetu, więc nic z tego nie wyszło. Ale dzięki temu, co wypoczęłam, to moje! Krótką relację  z wyjazdu przygotowałam za to dla Was po powrocie, spójrzcie, jeśli macie ochotę ---> KLIK.




Jeśli macie już dość przeglądania No to pięknie! (żartuję, mam nadzieję, że nigdy Wam się to nie znudzi!), to może zainteresują Was blogi, na które zwróciłam ostatnio uwagę? Gorąco polecam Wam Kocie Uszy ---> KLIK, kopalnię wiedzy dla osób unikających składników zwierzęcych w żywności i kosmetykach. Natomiast wszystkie fanki pysznych szejków zachęcam do odwiedzenia bloga Zielone koktajle ---> KLIK. Ogromny bank inspiracji, same sprawdźcie. Ja jestem od tej strony już chyba uzależniona, otworzyła przede mną cały świat smaków, niektórych połączeń sama w życiu bym nie wymyśliła! Wpadłam też przez nią w nową obsesję, wszędzie wypatruję jakichś oryginalnych słomek do napojów :DDD Chyba niedługo przygotuję na ten temat post z serii Ładne rzeczy, chcecie? :)))

Brak internetu w czasie urlopu oznaczał mnóstwo czasu na czytanie. Obszernego posta na temat moich majowych i czerwcowych lektur znajdziecie TUTAJ, dziś jedynie chciałabym rekomendować Wam raz jeszcze najmocniejsze według mnie pozycje, trylogię "Wayward Pines" Blake'a Croucha i "Jeść przyzwoicie" Karen Duve.




A seriale? Tak jak przypuszczałyście, wciągnął mnie "Grey's Anatomy", oglądam już piąty sezon. To zadziwiające, że przez tyle odcinków trzyma poziom. Lubię przy nim odpoczywać i poświęciłam mu najwięcej czasu, ale nie zaniedbywałam też nowości. Ostatnie tygodnie to powroty do serialowych ulubieńców, najpierw wystartował kolejny sezon "Gry o tron", później "Orange is the new black" i "Suits". Co prawda finał "GoT" już za nami, ale dwa pozostałe seriale dopiero się rozkręcają. Oglądacie? :)))




Co do zakupów, to część zdążyłam już Wam pokazać, opowiadając o swoich wakacjach, miałyście wtedy okazję sprawdzić, co ciekawego kupiłam w budapesztańskim salonie LUSH ---> KLIK. Dziś koniecznie chcę Wam jeszcze wspomnieć o dwóch innych nabytkach, pewnie niebawem będziecie mogły poczytać o nich na No to pięknie! szerzej. Na myśli mam po pierwsze nowość od Inglota, pomadę do brwi, która błyskawicznie zyskała ogromną popularność, a po drugie niedrogi, łatwo dostępny odpowiednik beauty blendera, białe jajeczko do makijażu Elite, które znalazłam w Rossmannie.






Gąbeczki jeszcze nie wypróbowałam, wszystko przede mną, ale pomadę już teraz mogę pochwalić, naprawdę świetny produkt! Więcej innym razem.

Chyba na tym zakończę, po ostatnim dużo za długim poście nie mam sumienia znowu Was męczyć ;))) Przerywam więc w tym miejscu i jak zwykle czekam na Wasze komentarze. Jak minęły Wam ostatnie tygodnie? Gdzie byłyście, co widziałyście, co wypełniało Wam czas? Czym się zachwycałyście, czym chciałybyście się pochwalić, o czym wspomnieć? Nie krępujcie się, zachęcam do zabrania głosu :))) Koniecznie odnieście się też do tego, o czym dziś pisałam, coś szczególnie Was zainteresowało? Piszcie!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 22 kwietnia 2014

Na rozruch, czyli moje "Stylowe zakupy" | Zapowiedź nadchodzących zniżek


Od weekendu "Stylowych zakupów" minął już ponad tydzień, zdążyły dotrzeć do mnie wszystkie przesyłki, postanowiłam więc pokazać Wam, co skusiło mnie w tym gąszczu rabatów. Myślę, że to dobry temat na pierwszy poświąteczny post, ot, taki luźny, na rozruch. Mało słów (postaram się!), dużo zdjęć, a na koniec dobre wieści, zapowiedź kolejnych zniżek. Zapraszam!


Najważniejsze dla mnie zamówienie złożyłam na stronie Bandi. Oferta marki interesowała mnie od dawna, przed większymi zakupami powstrzymywały mnie jedynie dość wysokie ceny. Zniżka rzędu 25% wydała mi się na tyle atrakcyjna, że w końcu się zdecydowałam. Postawiłam na krem pod oczy z serii Gold Philosophy, krem na noc z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym z serii Professional Line oraz krem na dzień z witaminą C z serii C-White.




Krem pod oczy jest ogromny, ma aż 30 ml, pewnie starczy mi na wieki. W sumie miła odmiana po przyjemnym skądinąd kolagenowym kremie Baikal Herbals ---> KLIK, który skończył mi się nie wiadomo kiedy. Co do kremu z kwasami, wiem, że na złuszczanie jest już trochę późno, ale postanowiłam dać mu kilka tygodni, zwłaszcza że tak naprawdę jest to preparat wielofunkcyjny, którego działanie eksfoliujące na pewno nie będzie mocne. W każdym razie jestem dobrej myśli, stosuję go wyłącznie na noc, na dzień zawsze pamiętając o ochronie przeciwsłonecznej rzędu SPF 50 / PA +++. Krem z witaminą C z kolei to zupełna nowość marki, pochodzi rozjaśniającej cerę serii C-White, która ciekawiła mnie jeszcze przed premierą. Jeśli się sprawdzi, pewnie za jakiś czas skuszę się na całą linię.

Zdradzę Wam, że przynajmniej jeden z tych kremów ma szansę stać się odkryciem miesiąca! Jestem zachwycona pierwszymi efektami. Ale na razie nic więcej nie napiszę.


Do zakupów zachęciła mnie też 20% zniżka w Golden Rose. Dostęp do tej marki mam utrudniony, także jak już nadarzyła się dobra okazja, skorzystałam i zamówiłam kilka drobiazgów w sieci. 

Golden Rose słynie z ogromnego wyboru lakierów do paznokci i muszę przyznać, że jest to sława zasłużona, naprawdę miałam problem, żeby się zdecydować. Ostatecznie wzięłam piękny śliwkowy odcień z serii Rich Color i topper z białymi płatkami z serii Carnival.




Fiolet jest obłędny, właśnie o taki kolor mi chodziło. Topper natomiast wzięłam głównie z ciekawości, jak wypadnie w porównaniu z bardzo lubianym przeze mnie Lynnderella Snow Angel ---> KLIK. Na pewno zrobię Wam porównanie, dołączając też do zestawienia Wibo WOW Effect Matte Glitters 02 ---> KLIK.

Nie mogłam też oprzeć się pomadkom Velvet Matte, o których ostatnio tak głośno. Wzięłam dwie sztuki, długo zastanawiając się, na które odcienie postawić.




Serio, niby wybór duży, ale jak przyszło co do czego, nie mogłam się zdecydować, jakieś te kolory nie moje. Ale naoglądałam się zdjęć, naczytałam recenzji i w końcu do koszyka wrzuciłam 02, czyli przybrudzony, ciemny róż z kroplą beżu i 07, czyli zgaszony róż.





O ile ten ciemniejszy odcień muszę jeszcze oswoić, o tyle jaśniejszy spodobał mi się od pierwszej chwili.




Nic więcej na temat tych szminek póki co Wam nie napiszę, ale pewnie za jakiś czas przygotuję ich szerszą recenzję. Teraz naprawdę nie mam jeszcze na ich temat zdania.

Do koszyka wrzuciłam też czarny precyzyjny liner. Kreski maluję codziennie, także to jeden z tych kosmetyków, które kupuję bardzo często, chętnie testując nowości.




Kilka razy zdążyłam już po niego sięgnąć i szczerze mówiąc mam mieszane uczucia. Flamaster jest bardzo cieniutki i ostry, do czego nie jestem przyzwyczajona, pewnie stąd mój brak entuzjazmu. Czerń w każdym razie jest głęboka i trwała, a to najważniejsze.

Nie byłabym sobą, gdybym nie skusiła się róż. Owszem, mam ich dużo za dużo, ale to jakoś nie powstrzymuje mnie przed kolejnymi zakupami :D Róże to po prostu moja największa makijażowa słabość. Tym razem wybrałam Terracotta Blush-On 07.




Jak mogłabym go opisać? To jaśniutki, blady róż podbity złotą poświatą, idealny dla naprawdę bladych cer i kobiet szukających bezpiecznego odcienia, którym nie można zrobić sobie krzywdy. Jest przepiękny!


Na koniec malutkie zakupy z Inglota, średnio udane niestety. Szukałam zamiennika dla szarego cienia z paletki Sleek Au Naturel, który zużyłam do spodu i mój wybór padł na matowe kółko nr 387. W domu, w naturalnym świetle, zorientowałam się, że nie jest to ten odcień szarości, o jaki mi chodziło, ten sleekowy był cieplejszy, ale machnęłam ręką, nie będę się czepiać niuansów. 




Gorzej z lakierem do paznokci. Koniecznie chciałam wypróbować w końcu serię oddychającą,  z którą nigdy wcześniej nie miałam do czynienia, pomyślałam więc, że to doskonała okazja na zakup czerni. W mojej kilkumililitrowej buteleczce Max Factor widać już dno, także potrzebowałam czegoś nowego. Na pierwszy rzut oka wszystko ok, prawda?




W świetle dziennym znowu niespodzianka ... Okazało się, że moja czerń wcale nie jest czernią, tylko czarną bazą dla masy ciemnofioletowych drobin. 




Ręce mi opadły, zwłaszcza że w czasie zakupów kilkakrotnie podkreślałam ekspedientce, że chodzi mi o zwykły, kremowy czarny lakier. Powiem Wam jedno, odechciało mi się zakupów w Inglocie na dobre. Powinni zadbać o oświetlenie i jakość obsługi. Dobrze, że korzystałam akurat ze zniżki (-20%), dzięki temu pigułka nie jest aż tak gorzka.


Mimo tej lakierowej wpadki, ogólnie jestem ze swoich zakupów bardzo zadowolona, szczególnie z kremów Bandi. Czuję, że mają moc! Mam nadzieję, że Wam także udało się kupić coś ciekawego. A jeśli nie, to jeszcze nie wszystko stracone. Słyszałyście o szalonych zniżkach w drogeriach Rossmann?

  • w dniach 22.04.-27.04. -49% na produkty do makijażu twarzy (podkłady, pudry, róże, korektory) 
  • w dniach 28.04.-04.05. -49% na produkty do makijażu oczu (tusze, cienie, kredki, linery) 
  • w dniach 05.05.-11.05.-49% na produkty do makijażu ust i produkty do paznokci (pomadki, konturówki, lakiery, odżywki)

Nieźle, co? A jakby tego było mało, w dniach 29.04.-05.05. wszelkie produkty do makijażu kupić będziemy mogły z 40% zniżką w drogeriach Natura. Rabat niby mniejszy, ale warto pamiętać, że w Naturach znaleźć można marki, których na próżno szukać w Rossmannach, chociażby Catrice czy Kobo. Także, dziewczyny, warto się zastanowić nad zakupami!


Zostawiam Was z tą myślą i kończę, bo miało być krótko i znowu się nie udało. Jestem niepoprawna! Najwyższa pora oddać głos Wam, dziewczyny. Skorzystałyście już ze zniżek, czy dopiero zamierzacie? A może w ogóle nie w głowie Wam zakupy? Piszcie!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 1 kwietnia 2014

Krótko i na temat, czyli odkrycia marca


Planowałam napisać dziś długaśnego posta okraszonego mnóstwem zdjęć, tymczasem rozkłada mnie paskudne przeziębienie, będzie więc na miarę moich dzisiejszych możliwości, krótko i na temat. A zatem, odkrycia marca! Wpis w całości poświęcony moim nowym nabytkom z Inglota, cieniom do brwi i konturówce w pisaku.

Na punkcie brwi mam niezłego fioła, dbam o nie z gorliwością neofity. Pomyśleć, że jeszcze rok temu prawie nigdy ich nie podkreślałam! Dziś to dla mnie podstawa każdego makijażu. W ostatnich miesiącach wypełniałam je kremowym cieniem Maybelline Permanent Taupe, ale zauważyłam, że z biegiem czasu lekko wysechł, tracąc swoją masełkowatą konsystencję, przez co na brwiach zaczął zbijać się w maleńkie grudki. Zdecydowałam się więc na zmianę i wybór padł na cienie Inglota.






Wykorzystałam swoją starą paletkę i wypełniłam ją trzema odcieniami, 567, czyli ciemnym szarym brązem, 560, czyli neutralnym beżem i 373, czyli bielą. Dwa pierwsze cienie przeznaczone są typowo do brwi, biel to zwykły matowy cień z normalnej oferty.






Jestem niezwykle zadowolona z tego zakupu. Ciemnym brązem wypełniam wszystkie ubytki i podkreślam linię brwi, beżem delikatnie poprawiam ich kształt u nasady, biel służy mi do nienachalnego rozjaśnienia łuków brwiowych. Et voila! Na koniec utrwalam jeszcze wszystko bezbarwnym żelem.

Najciemniejszy z cieni to mój absolutny hit. To przepiękny chłodny kolor, niby brązowy, a jednak z taką domieszką szarości, że mimo mocnego nasycenia na brwiach wygląda bardzo naturalnie. Jest też dość miękki, dzięki czemu łatwo daje się wyczesywać. Dobrze wydane 10 zł! Przyjrzyjcie mu się przy okazji, będzie pasował każdej osobie o ciemnej oprawie oczu. Uwadze blondynek polecam z kolei beż. Dla mnie samodzielnie jest zdecydowanie za jasny, na pewno jednak pięknie podkreśli brwi kobiet o subtelniejszej urodzie. Zwłaszcza że też ma przyjemnie chłodny odcień, bez rudych czy pomarańczowych tonów.


Nie oparłam się też nowości marki, czyli czarnej konturówce do oczu w pisaku. Miałam co prawda pewne wątpliwości, bo kosztowała 35 zł, czyli niewiele mniej niż mój ulubiony liner L'Oreal Blackbuster, ale ostatecznie skusiłam się i nie żałuję.






Pisak Inglota jest bardzo poręczny, bardzo łatwy w obsłudze i bardzo, bardzo czarny! Daje dużo mocniejszą czerń niż L'Oreal [pisałam o nim TUTAJ, możecie też zobaczyć tam Maybelline Permanent Taupe na brwiach], dzięki czemu zyskuje nad nim przewagę. Kreski malują się niemal same, w dodatku trzymają się cały dzień. Precyzyjna końcówka pozwala na wyrysowanie linii zarówno cienkich, jak i wyrazistych, grubych, co czyni z tego pisaczka narzędzie bardzo uniwersalne. Polubiłam go od pierwszego użycia. Naprawdę wart jest polecenia! Do kompletu z tym linerem w nowej ofercie marki znalazł się też tusz do rzęs, zastanawiam się, czy jest równie dobry. Przy okazji sprawdzę.


W tym miejscu powinno znaleźć się zdjęcie, na którym pokazałabym moje odkrycia w akcji, ale uwierzcie mi, z opuchniętym od kataru nosem i zaczerwienionymi, łzawiącymi oczami nie chcecie mnie oglądać ;))) Także wybaczcie, ale innym razem. Tymczasem może pochwalicie się, co ciekawego same odkryłyście w marcu? Piszcie! Dajcie też znać, czym podkreślacie swoje brwi, jakie produkty polecacie? Ten temat ciągle niezmiernie mnie interesuje. No mam fioła, mam ...


Całuję!
Albo nie, bo jeszcze Was pozarażam :DDD
Cammie.




piątek, 14 marca 2014

Nude & neutral, czyli najsubtelniejszy trend na wiosnę 2014 | Cztery lakiery w odcieniu peachy nude


Wygląda na to, że po szaleństwach ostatnich miesięcy, tych wszystkich piaskach, matach i innych duochromach, do łask wraca stary dobry manicure typu nude & neutral. Oczywiście wiosenne trendy bogate są też w odważniejsze propozycje, jednak subtelna, bezpieczna klasyka wyraźnie się na ich tle wyróżnia. Jasne lakiery w naturalnych kolorach dopełniają w tym sezonie kolekcje największych  domów mody (na przykład Tom Ford czy Oscar de la Renta), a to oznacza, że za moment staną się pewnie absolutnym must have!



Źródła KLIK i KLIK



W grupie nude & neutral mieszczą się różne odcienie, od mlecznej bieli, przez pastelowy róż, aż po cielisty beż, ja proponuję Wam dziś natomiast kolor określany jako peachy nude, czyli pastelową, rozbieloną brzoskwinkę. To zdecydowanie mój ulubieniec wśród nudziaków. Oczywiście to nie jest tak, że ślepo podążam za modą, po prostu czasem zdarza się, że mój gust wpisuje się w trend. I w tym przypadku właśnie tak jest. Dzięki mojej słabości do brzoskwiniowych odcieni mogę pokazać Wam porównanie czterech lakierów z tą charakterystyczną nutą, Essie A Crewed Interest, P2 Lovely Madness, Inglot 355 i Wibo Peaches and Cream.






Essie i P2 są niemal bliźniaczo podobne, ten drugi jest tylko odrobinę jaśniejszy. Inglot jest najciemniejszy i najmocniej wpada w tony beżowe. Wibo natomiast (swoją drogą już chyba niedostępny? umieściłam go jednak w tym zestawieniu, bo swojego czasu był bardzo popularny i być może stanowi dla Was dobry punkt odniesienia) jest zdecydowanie najcieplejszy.






Wszystkie te lakiery są niestety dość kłopotliwe w aplikacji, jak to pastele. Wymagają trzech warstw, ale wysiłek się opłaca, na paznokciach prezentują się pięknie. Gdybym miała oceniać pod kątem jakości i trwałości, na pierwszym miejscu postawiłabym ex aequo Essie i P2, na drugim Inglota, na trzecim Wibo. 


Jak widzicie, na nadchodzący sezon jestem przygotowana. Co prawda przypadkowo, ale kto by się przejmował :D Wiosno, przybywaj!


Którą brzoskwinkę wybieracie? I w ogóle jak Wam się podoba trend nude & neutral? Koniecznie dajcie znać, bo jeśli będzie zainteresowanie, z chęcią przygotuję podobne zestawienie z odcieniami różu.


Buziaki,
Cammie.

Ostatnia szansa
na kurację kolagenową
Gesha Beauty, zagraj!



wtorek, 11 lutego 2014

Skok w bok, czyli Inglot Pro Blending Sponge w porównaniu z Beautyblenderem


Oryginalnemu Beautyblenderowi wierna jestem od kilku lat, nigdy nie skusiły mnie żadne tańsze odpowiedniki. Aż do zeszłego miesiąca. Zawsze jest ten pierwszy raz, prawda? Zrobiłam skok w bok, kupując Inglot Pro Blending Sponge, różowe jajo kształtem i kolorem do złudzenia przypominające słynny oryginał. Podobieństwo to, jak się okazało, jest jednak złudne. Ale po kolei.

Gąbeczka Inglota pojawiła się w sprzedaży kilka tygodni temu, od masy innych odpowiedników, zamienników i podróbek różniąc się głównie ceną, aplikator kosztuje bowiem aż 42 zł. Na pierwszy rzut oka sprawia dość profesjonalne wrażenie. Kuszący wygląd, w zestawieniu z ceną sugerującą jakość, spowodował, że spontanicznie zdecydowałam się na zakup.












Czar prysł bardzo szybko. Mając kilkuletnie doświadczenie z Beautyblenderem, błyskawicznie wychwyciłam różnice. Tym bardziej, że traf chciał, że w tamtym czasie kupiłam też dla mamy oryginał, miałam więc pod ręką nówkę sztukę, która pozwoliła mi upewnić się w swojej opinii. Przy okazji zrobiłam mnóstwo zdjęć porównawczych.












Gąbki, pozornie identyczne, w rzeczywistości bardzo się od siebie różnią. Jajo Inglota odbiega od Beautyblendera zarówno fakturą, jak i elastycznością. Powiedzieć o nim, że jest twarde, to za mało! Z trudem poddaje się naciskowi palców, w przeciwieństwie do oryginalnego jajka, które jest miękkie i plastyczne.






Jeśli chodzi o wspominaną wyżej fakturę, to Beautyblender przy niesamowicie gładkim Inglocie wydaje się niemal chropowaty. Ale to ta charakterystyczna struktura zapewnia tak doskonałe dopasowanie się do powierzchni skóry, która też naturalnie nie jest przecież idealnie gładka! Gładziutka gąbka Inglota nie jest natomiast w stanie wypełnić podkładem porów i zmarszczek. Co więcej, nie wiem, z jakiego tworzywa jest zrobiona, ale wyraźnie widać, że jest to materiał odporny, dający się precyzyjnie profilować. Spójrzcie na wyostrzony czubek jajka! Beautyblender sprawia natomiast wrażenie w tym miejscu zaokrąglonego, delikatniejszego.












Mogłoby się wydawać, że opisane przeze mnie różnice wizualne są nieistotne, ale niestety tak nie jest, bo w znacznym, ogromnym wręcz stopniu przekładają się na komfort używania. W praktyce okazało się, że wydałam 42 zł na gąbkę okropnie, nieprzyjemnie twardą, nie dopasowującą się przez to do kształtów twarzy, nie radzącą sobie również z blendowaniem. Co więcej, jajko Inglota namoczone w wodzie tak bardzo zwiększa swoją objętość, że niezmiernie trudno się nim operuje, co czyni z niego narzędzie po prostu niewygodne. Jest twarde, duże i bardzo wilgotne, bo nie sposób odcisnąć z niego całego nadmiaru wody.

Nie jest też łatwo inglotowe jajko doprać. Nie czyniłabym z tego zarzutu, bo z Beautyblenderem w tym punkcie też bywają problemy, jednak z gąbki Inglota trudno usunąć nie tylko resztki podkładu, ale też detergentu, który posłużył do prania. Ile by się jej nie płukało i tak się pieni. Poza tym schnie niewiarygodnie długo, doba to za mało. W sumie nic dziwnego, skoro tak trudno odcisnąć z niego wodę. Nie wraca też do swoich pierwotnych rozmiarów. Spójrzcie na Inglota i mój roczny, wysłużony już Beautyblender, prany pewnie ze 100 razy. Owszem, jest wyblakły, ale kształtu nie stracił, zachowując też swój niewielki rozmiar.









Gąbka Inglota naprawdę jest duża. I naprawdę bardzo, bardzo twarda. Aplikacja podkładu nie jest przyjemnością, przypomina oklepywanie twarzy. Trudno mówić też o tym charakterystycznym, subtelnym efekcie, jaki daje Beautyblender, który miękko dociska podkład do skóry, czyniąc go niemal niewidocznym. Inglot tej sztuczki nie potrafi.


Krótko mówiąc, porażka. Jeśli szkoda Wam pieniędzy na Beautyblender, kupcie raczej jakiś jego tani odpowiednik na ebay, nie ładujcie kasy w Inglota. Już lepiej odżałować, dołożyć drugie tyle i mieć oryginał.


Mój skok w bok kompletnie się nie udał. Skruszona wracam do Beautyblendera. Zdrada nie wyszła mi na dobre!


Co myślicie o aplikatorach tego typu? Miałyście do czynienia z Beautyblenderem? A może z jakimiś jego zamiennikami? Naprawdę uważacie, że są w stanie dorównać oryginałowi?


Buziaki,
Cammie.




piątek, 25 października 2013

Dojrzała brzoskwinia, czyli Inglot nr 355

Brzoskwiniowe odcienie to jedne z niewielu pasteli, które toleruję na swoich paznokciach. Inne, z nielicznymi wyjątkami (mięta!), wydają mi się jakieś mdłe i mało konkretne. Ale brzoskwinkę naprawdę lubię, dlatego skakałam do góry, kiedy niedawno trafił w moje ręce lakier Inglot nr 355 [pamiętacie? KLIK]. Daleko mu co prawda do mojego kolorystycznego ideału w tej kategorii, czyli Essie A Crewed Interest ---> KLIK, ale i tak cieszy oko. To ciepły odcień dojrzałej, słodkiej brzoskwini z domieszką złotego pyłku, na paznokciach niestety zupełnie niewidocznego. 






Pomimo wspomnianej złotej mgiełki, lakier wykończenie ma zupełnie kremowe, złoto kompletnie gdzieś się gubi. Prezentuje się grzecznie i schludnie. 






Początkowo denerwowały mnie łososiowe tony, które w nim dostrzegałam, ale ostatecznie oswoiłam się i nosiłam go z dużą przyjemnością, zwłaszcza od kiedy okazało się, że wręcz idealnie pasuje do mojego ulubionego ostatnio naszyjnika.






Kolor ładny, uroku nie mogę mu odmówić, ale zachwalać tego lakieru szczególnie nie będę, bo jednak jego aplikacja do najprzyjemniejszych nie należy. Smuży, a pełne krycie daje dopiero przy trzeciej warstwie. Tak to już jest z pastelami, zwykle sprawiają takie kłopoty. Dobrze, że przynajmniej trwałość jest przyzwoita (cztery, pięć dni), w innym przypadku mogłoby mi się nie chcieć męczyć z malowaniem.


A Wy? Pomęczyłybyście się dla takiej słodkiej brzoskwinki? :)))


Buziaki,
udanego weekendu!
Cammie.


wtorek, 15 października 2013

Dobrana para, czyli nudziakowy zestaw Inglot

Jeśli chodzi o konkursy, nie miałam ostatnio dobrej passy, ale w końcu szczęście uśmiechnęło się i do mnie. W rozdaniu u Beaaatki (znacie jej My Beauty World?) udało mi się zgarnąć nudziakowy zestaw Inglot :))) Śliczności!






Lakier, nr 355, to jasny brzoskwiniowy odcień ze złotym shimmerowym pyłkiem. Pomadka z kolei, nr 844, to coś pomiędzy beżem a zgaszonym różem. 






Dobrana para, pasują do siebie idealnie! Ogromnie się cieszę, że wygrana trafiła się akurat mnie.






Lakiery Inglota dobrze znam i wiem, czego mogę się spodziewać, ciekawi mnie raczej ta pomadka, bo przyznam, że po rozczarowaniu szminkami matowymi tej marki, inne omijałam szerokim łukiem. I chyba niesłusznie, bo pierwsze testy wypadły bardzo obiecująco i czuję, że miękkie satynowe wykończenie zatrze złe wspomnienie o wysuszających usta matach.


Zostawiam Was z tymi kilkoma zdjęciami, za jakiś czas i lakier, i pomadkę postaram się pokazać w akcji.


Tymczasem całuję,
Cammie.





czwartek, 29 marca 2012

Jak milion dolarów :)))

Znacie to powiedzenie: "Wyglądać jak milion dolarów"? Otóż czuję, że dziś prezentuję się najwyżej jak pięć dolców i to w klepakach ;))) Spadek formy. Mam nadzieję, że chwilowy. Nastrój próbuję poprawić sobie pięknym, energetycznym kolorem na paznokciach, podpatrzonym jakiś czas temu u Violl. Nie jest chyba tajemnicą, że znamy się prywatnie i bywamy dla siebie inspiracją :))) Zainspirowałam się więc i tak oto w moje ręce trafił mocny, nasycony róż Inglot nr 939.









To pierwszy od niepamiętnych czasów lakier z Inglota, jaki kupiłam. Rozczarowana ich spadającą jakością i wprost proporcjonalnie rosnącą ceną, bez żalu na długo zrezygnowałam z zakupów. Teraz zdecydowałam się dać im jeszcze jedną szansę. Wyłącznie ze względu na kolor :)))

1. Dostępność - 1 (bezproblemowa, salony i wyspy firmowe).
2. Cena  - 0 (20 zł, owszem, znam sporo droższe lakiery, ale z drugiej strony znam też tańsze o lepszej jakości).
3. Kolor - 1 (wyróżniający się, widoczny, bardzo nasycony).
4. Aplikacja - 1 (lakier jest rzadki, dzięki czemu łatwo i równo rozprowadza się po płytce).
5. Pędzelek - 1 (długi i wąski, precyzyjny).
6. Krycie - 1 (standardowe, konieczne dwie warstwy).
7. Wysychanie - 1 (bez zastrzeżeń).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Sally Hansen Nail Quencher Hydrating Base Coat oraz Nail Tek Hydration Therapy Moisture Balancing Topcoat) - 0 (niestety lakier w towarzystwie innych preparatów ma tendencję do bąbelkowania).
9. Trwałość - 0 (otarcia na końcówkach pojawiają się już po trzech dniach, na moich paznokciach lakiery zwykle wytrzymują dłużej).
10. Zmywanie - 1 (łatwe, bez przebarwień).

Moja ocena: 7/10.


Nie jest najgorzej, kolor rekompensuje mi drobne niedoskonałości. Cóż, może ja sama jak pięć dolców w klepakach, ale moje paznokcie warte dziś cały milion :)))

środa, 5 stycznia 2011

Wylało się ;)))

Nauczyciel, który w liceum uczył mnie historii, zwykł mawiać do dziewcząt, które pojawiały się na lekcjach z jaskrawo pomalowanymi paznokciami, że coś im się na dłonie wylało ;))) Przypomniała mi się ta anegdotka w związku z intensywnym odcieniem granatu, na jaki, jak już dobrze wiecie KLIK, ostatnio sobie pozwoliłam. W czasach licealnych pewnie nie zdecydowałabym się na tak odważny manicure, ale dziś na szczęście cudzych kąśliwych uwag słuchać nie muszę i wylewam sobie na dłonie, co mi się żywnie podoba ;)))

A podoba mi się Inglot nr 112 :) To głęboki, ciemny, chłodny odcień granatu, przypominający atrament.


(Zdjęcie: www.inspirander.pl)

Nie jest zupełnie kremowy, rozświetlają go maleńkie połyskliwe drobiny, dzięki którym ostateczny efekt jest lekko satynowy. Mam nadzieję, że dostrzeżecie jego urok na zdjęciu.



Inglot nr 112

1. Dostępność - 1 (salony firmowe albo wyspy w galeriach handlowych)
2. Cena - 1 (20 zł, nieco wyższa od popularnych drogeryjnych marek, ale do przyjęcia jak za tak dużą pojemność -16 ml)
3. Kolor - 1 (nasycony, oryginalny, właśnie takiego szukałam)
4. Aplikacja - 1 (dość łatwa, lakier ma rzadką konsystencję, ułatwiającą malowanie)
5. Pędzelek - 1 (charakterystyczny dla wszystkich serii lakierów tej marki, długi i wąski, dzięki czemu precyzyjny)
6. Krycie - 0 (zaskakująco słabe, jak na tak ciemny kolor - konieczne nałożenie trzech warstw)
7. Wysychanie - 1 (szybkie, zwłaszcza ze wspomaganiem w postaci Inglot Dry&Shine)
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Orly Top2Bottom oraz Inglot Dry&Shine - 0 (nakładanie top coatu powodowało pojawianie się miejscowo jaśniejszych smug - mam ten problem ze wszystkimi lakierami tej marki, niezależnie od top coata)
9. Trwałość - 1 (satysfakcjonująca, około 5 dni)
10. Zmywanie - 0 (utrudnione, ciężko było pozbyć się lakieru wokół skórek)

Moja ocena: 7/10

Siedem punktów, dobrze. Nie rewelacyjnie, ale dobrze. Na tyle dobrze, że można zaryzykować i wylać sobie na dłonie ;)))

wtorek, 14 grudnia 2010

Trafiony zatopiony :)

Zniechęcona do zakupów przez internet ostatnią przygodą, jaką zafundowała mi Barbra, tym razem poszłam prosto do Inglota. Wiedziałam, że tam znajdę to, czego potrzebuję. Ok, można dyskutować na temat jakości lakierów tej marki, ale bogata gama kolorystyczna przynajmniej gwarantuje, że jest w czym wybierać. No to wybrałam :)))

Inglot, nr 112







Nie było łatwo, bo jak zwykle od tych wszystkich kolorów oczopląsu dostałam ;))) Wśród dziesiątek buteleczek w końcu udało mi się ustrzelić czysty, głęboki, atramentowy granat. Trafiony zatopiony :)))

środa, 19 maja 2010

My preciouss ... ;)))

Przyznajcie, opakowanie ma znaczenie, prawda?

Lubię kosmetyki, które wyróżniają się nie tylko swoimi świetnymi właściwościami, ale po prostu cieszą też oko i ładnie się prezentują na półce czy w kuferku.

Podobają mi się różne opakowania. Zwykle zachwycam się dyskretną elegancją, ale potrafię też docenić pomysłowość i funkcjonalność, nawet jeśli idzie to w parze z krzykliwością.

Dzisiaj pokażę Wam wyróżniające się opakowaniem produkty z moich kosmetycznych zbiorów.

Meteoryty Guerlain (na zdjęciach Midnight butterflies, White pastels oraz Mythic):





Pudełeczka przyciągają uwagę. Stwarzają wrażenie ciężkich puzdereczek, w rzeczywistości są jednak lekkie, bo tekturowe. Stylizowane "na bogato" ;)

Rosebud Salve (na zdjęciach Rosebud Salve oraz Brambleberry Rose):





Opakowania tych balsamów do ust są niezwykle urokliwe. Ich stylistyka nieco trąci myszką, ale właśnie to jest fajne. Wykonane z metalu, dzięki czemu trwałe.

Pomadki Inglot:





To coś w moim stylu. Czarne, minimalistyczne, eleganckie. Dopracowane w najmniejszym detalu.

Benefit, Dandelion:





Opakowania firmy Benefit są charakterystyczne, po prostu ładne. Niestety niezbyt trwałe, bo tekturowe, ale funkcjonalne i wygodne.

Lush, Dark Angels:





Na zdjęciach peeling Dark Angels, ale wszystkie opakowania produktów Lush są utrzymane w podobnej, skromnej, czarnej kolorystyce. Cenię je za praktyczność i solidność.

A Wy? Czym kierujecie się w swoich wyborach? Stawiacie na piękny design, czy raczej na funkcjonalność i trwałość? Podawajcie swoje typy!