beauty & lifestyle blog

środa, 31 lipca 2013

Temat zastępczy, czyli zamiast odkryć lipca

W tym miejscu powinien ukazać się post z cyklu Odkrycia miesiąca, ale tak się złożyło, że w lipcu nie mam Wam o czym napisać. Nic mnie nie zachwyciło, nic mnie nie zauroczyło, nic mnie nie porwało. Zamiast więc na siłę szukać ulubieńców, wypunktuję po prostu moje chciejstwa. Tu nie mam najmniejszego problemu, mogę z miejsca wymieniać :DDD



1. PĘSETA TWEEZERMAN






Podobno nie ma lepszej. Jakość sama w sobie plus darmowy serwis i dożywotnia gwarancja. Wydatek rzędu kilkudziesięciu złotych, mniej lub więcej w zależności od modelu.



2. ZALOTKA DO RZĘS SHU UEMURA






Zachwalana wszem wobec, "robi" rzęsy jak marzenie. I nie aż tak droga, jak można by się spodziewać, do upolowania (na przykład na Truskawce) za mniej więcej siedem dych.



3. MUFE AQUA BROW 






Bijąca ostatnio rekordy popularności farbka do brwi. Po tych wszystkich jakże zachęcających recenzjach i tutorialach po prostu muszę ją mieć! Kosztuje około 100 zł.



4. WIELKIE ZAKUPY W MAC






Gdybym mogła, wykupiłabym pewnie z pół asortymentu, no ale nie mogę, głos rozsądku bierze górę. Wielkich zakupów na pewno nie będzie, ale takie podstawowe niebawem planuję. Chcę sprawdzony Blot Powder, korektor Pro Longwear i jakąś pomadkę, jeszcze nie wiem, w jakim odcieniu. Może Wy mi poradzicie, na którą zwrócić uwagę? Interesują mnie jasne, cieliste i różowawe kolory.



Jak widzicie, lista jest krótka, a moje chciejstwa nie są jakoś szczególnie oryginalne. Tak czy inaczej mam nadzieję, że kiedyś pojawią się na No to pięknie! jako odkrycia miesiąca, a nie jako temat zastępczy ;)))


Zdradźcie, proszę, co znajduje się na Waszych wishlistach!


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 30 lipca 2013

Na luzie, czyli moje ostatnie kosmetyczne zakupy

Miałam dziś ogromną ochotę coś dla Was napisać, ale brakowało mi pary, żeby zabrać się za jakiś konkretny temat. Zupełnie więc na luzie wrzucam kilka zdjęć i parę słów komentarza odnośnie moich ostatnich kosmetycznych zakupów. Może być? :DDD


Mój ulubiony jak dotąd BB krem, Lioele Dollish Veil Vita [KLIK, KLIK i KLIK], dokonał niedawno swego żywota i przyznam szczerze, że zachciało mi się już czegoś nowego. Bardzo dobrze wspominałam sampla przeciwzmarszczkowego kremu Missha, dlatego nie zastanawiając się długo kliknęłam Signature Wrinkle Filler BB Cream SPF 37 PA ++.






Świetny zakup, jestem niezwykle zadowolona (klikałam na ebay w niezawodnym sklepie RubyRuby KLIK). Piękny jasny kolor (21), fantastyczny stopień krycia plus widoczne gołym okiem wygładzenie struktury cery, oto Missha Wrinkle Filler! Czuję, że będzie hit.


Ostatnią kroplę wycisnęłam też z kolejnej tubki filtra The Face Shop Natural Sun SPF 45 PA+++ [KLIK i KLIK] i też zachciało mi się odmiany. Zastąpiłam go filtrem L'Oreal UV Perfect SPF 50 PA+++, który choć całkiem fajny, okazał się kompletnie niewydajny (recenzja niebawem), także wiedząc, że za chwilę znowu będę w potrzebie, razem z BB kremem kupiłam od razu Missha All-around Safe BlockWaterproof Sun Milk SPF 50 PA+++.






Jeszcze tego filtra nie używałam, więc do końca nie wiem, czego się spodziewać. Wyboru dokonałam intuicyjnie, mam nadzieję, że nie będę żałować. Recenzje zbiera pozytywne, także jestem dobrej myśli.


Ostatnia nowość to róż do policzków MAC, który trafił do mnie w drodze wymianki. Oddałam frostowy Margin [KLIK] (niestety nie umiałam się z nim dogadać, jednak nie mój kolor), w zamian otrzymując intensywnie różowy Pink Swoon.






Zdecydowanie moje klimaty! Już zdążyłam go polubić. Silna konkurencja (dosłownie i w przenośni, widzicie nasycenie tego koloru?) dla mojego ulubionego dotąd delikatnego Well Dressed. Bardzo udana wymianka, Ania, dziękuję!


To tyle, powściągliwa jestem ostatnio, jeśli chodzi o zakupy kosmetyczne (czego nie mogę powiedzieć o zakupach ciuchowych :DDD). Wpadło Wam coś w oko? A może znacie już te produkty? Napiszcie, co o nich myślicie. I koniecznie zdradźcie, co ostatnio trafiło do Waszych zakupowych koszyków!


Buziaki,
Cammie.




poniedziałek, 29 lipca 2013

Niezawodny pewniak, czyli Maybelline Color Tattoo

Witajcie! Uffff, jak gorąco ... Jak sobie radzicie z tymi tropikalnymi temperaturami? Jeśli o mnie chodzi, jest ciężko. Zanim minie ta fala upałów, postaram się przygotować posta na temat sposobów na przetrwanie dnia pracy w nieklimatyzowanym biurze, a tymczasem zapraszam na recenzję cienia w kremie Maybelline Color Tattoopięknego, metalicznego, brązowo - złotego 35 On and on bronze. Swoją drogą muszę przyznać, że całkiem dobrze się spisuje w tych ekstremalnych warunkach.






DLA KOGO?
Dla kobiet, które oczekują długotrwałego efektu intensywnego koloru na swoich powiekach. Bez względu na to, czy chcesz się wyróżnić, czy pozostać neutralna!

DZIAŁANIE
– nasz najtrwalszy, wyjątkowy cień o konsystencji kremu-żelu;
– niczym atrament, nasza wyjątkowa formuła intensywnie nasyca spojrzenie kolorem do 24H, kremowa konsystencja żelu nie blaknie, dla efektu tatuażu;
– łatwa aplikacja w 2 krokach: nanieś punktowo cień na powiekę, a następnie uzupełnij od wewnętrznego do zewnętrznego kącika oka;
– szeroki wachlarz klasycznych, neutralnych odcieni oraz najmodniejsze kolory, prosto ze światowych wybiegów.

EFEKT
Długotrwały, 24-godzinny efekt koloru, który imituje trwałość tatuażu i intensywność tuszu. Odważ się nosić kolor!



W słoiczku kolor wydaje się dość ciemny, ale po roztarciu znacznie zyskuje na subtelności. Kilkoma ruchami możemy osiągnąć efekt lekko połyskującej tafli. Można go jednak stopniować, także jeśli komuś zależy na mocnym akcencie na oku, wystarczy nałożyć kolejną warstwę, podbijając nasycenie.












Color Tattoo to hit ostatnich miesięcy, nie mylę się, prawda? Wcale mnie to nie dziwi. Po pierwsze te cienie są bajecznie łatwe w aplikacji, nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek sobie z tym nie poradził. Nie trzeba nawet pędzla, wystarczy palec. Po drugie metaliczne wykończenie sprawia, że jeden cień wystarczy za cały makijaż, bo pod każdym kątem wygląda inaczej, dając złudzenie głębi. A po trzecie, i chyba najważniejsze, kremowo - żelowa formuła jest niezwykle trwała, makijaż trwa nienaruszony przez wiele godzin, nawet bez bazy. Color Tattoo nie ściera się, nie blaknie i nie roluje w załamaniach powieki. Czego chcieć więcej? Chyba tylko rozszerzenia dostępnej w Polsce gamy kolorów :DDD O ile się nie mylę, u nas można kupić zaledwie dziewięć odcieni, tymczasem oferta Maybelline jest o wiele szersza i ciągle pojawiają się nowe kolekcje.

Nie widzę w tych cieniach wad, a przynajmniej w On and on bronze, bo to w zasadzie na jego podstawie wydaję swoją opinię. Są stosunkowo niedrogie (około 25 zł w regularnej cenie), niezwykle wydajne, ładnie i solidnie opakowane (szklany słoiczek), w dodatku łatwo się z nimi pracuje, zawsze osiągając pożądany efekt. Trwałość oczywiście nie jest trwałością tatuażu, ale rzeczywiście pod tym względem Color Tattoo pozytywnie wyróżniają się na tle innych cieni. Są po prostu niezawodne. To pewniaki, po które warto sięgnąć, kiedy rano na makijaż brakuje czasu albo pomysłu.


Macie już Color Tattoo w swoich kuferkach i kosmetyczkach? Biorąc pod uwagę, z jakim impetem te cienie zdobywają popularność, część z Was na pewno doskonale je zna. Co o nich myślicie? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.




czwartek, 25 lipca 2013

Kawa wymiata, czyli peeling do ciała JOIK

Jeśli chodzi o JOIK, staję się powoli nudna, wiem. Chwalę, chwalę, chwalę. I znowu zamierzam to zrobić! Liftingujący peeling do ciała z mieloną kawą i brązowym cukrem zdecydowanie zasługuje na pochwały. To chyba najlepszy kosmetyk tego typu, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. 



Zdjęcie: materiały promocyjne JOIK



Liftingujący peeling do ciała JOIK z mieloną kawą i brązowym cukrem to kosmetyk naturalny. Ten orzeźwiający scrub do ciała jest jak filiżanka dobrej, mocnej kawy! Zmielone ziarna kawy w połączeniu z brązowym cukrem wpływają korzystnie na krążenie krwi i skutecznie usuwają martwe komórki skóry. Poprzez pobudzenie cyrkulacji krwi, uzyskujemy efekt odmładzający i rewitalizujący. Kombinacja właśnie tych dwóch składników kosmetyku daje mu najsilniejsze właściwości złuszczające spośród wszystkich peelingów marki JOIK. Dodatkowym atutem skrubu jest to, iż dzięki kofeinie zawartej w zmielonych ziarnach kawy, pomaga on w walce z uciążliwym cellulitem. Aromatyczny zapach ożywia zmysły, zaś bogaty zestaw olejków: z dojrzałych oliwek, rycynowego, z prażonych nasion kakao oraz masła shea doskonale odżywia i nawilża skórę po zabiegu oczyszczającym. 

Cena: około 50 zł za 200 ml


Składniki: 

ground coffee, sucrose, olea europea fruit oil, ricinus commuunis seed oil, ceteareth-15 (and) glyceryl stearate, stearic acid, the obroma cacao seed butter, butyrospermum parkii fruit butter, sodium benzoate (and) potassium sorbate;



Ten peeling jest po prostu świetny. Ostry i porządnie wygładzający skórę, czyli spełniający swoją podstawową funkcję, ale to nie jego moc tak mnie urzekła. Zapach! To jest to. Boski, intensywny, aromatyczny. Zapach czarnej jak diabeł, gęstej, smolistej kawy doprawionej odrobiną cukru. Genialny. Sam w sobie pobudzający, a w połączeniu z masażem przy peelingowaniu ciała, daje takiego kopa, że z łazienki wychodzę po prostu jak nowo narodzona, odświeżona i pełna energii. W dodatku gładziutka :DDD I to rzeczywiście dzięki starciu starego naskórka, a nie żadnym imitującym wygładzenie półśrodkom jak parafina. Pomimo obecności olejków, konsystencja peelingu jest dość krucha i zupełnie nietłusta, także po zabiegu na ciele nie zostaje żadna nieprzyjemna warstwa. Niestety kawa jak to kawa, brudzi wszystko dookoła i to w zasadzie jedyna wada tego peelingu, łazienka po jego użyciu wymaga sprzątania. Poza tym widzę same zalety.

No chyba żeby przyczepić się do ceny, około 50 zł za słoik. Wiem, że peeling kawowy to jeden z najłatwiejszych do wykonania i najtańszych peelingów domowych, także nieprzekonanych do takiego wydatku przekonywać na siłę nie będę. Ale wszystkich stawiających jednak na gotowe kosmetyki zachęcam, dajcie mu szansę! Zwłaszcza że to produkt w pełni naturalny, bezpieczny i bogaty w dobroczynne składniki.






Na zdjęciu obok peelingu kawowego widzicie jeszcze delikatny peeling z płatkami owsianymi i brązowym cukrem, ale nie ma go na stronie dystrybutora [KLIK] i szczerze mówiąc nie wiem, czy to jakaś nowość, czy przeoczenie. W każdym razie też okazał się skuteczny i przyjemny w stosowaniu (choć tłusty), jednak nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia jak jego kawowy brat. Kawa wymiata!


Jakie są Wasze ulubione produkty do peelingowania ciała? Co myślicie o peelingu kawowym? Domowy czy może jednak sklepowy?


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 23 lipca 2013

Wielkie lakierowe rozczarowanie, czyli Maybelline Colo(d)rama(t) Neon ...

Maybelline Colorama Neon - moje wielkie lakierowe rozczarowanie ... Kolory kolekcji co prawda mnie urzekły, ale ładny odcień to nie wszystko, oczekiwania mam zdecydowanie większe. Tymczasem dramat. Jakość tych lakierów po prostu kompletnie mi nie odpowiada. Nie lubię przejrzystego stopnia krycia, nie lubię też półmatowego (nazywanego przez niektórych satynowym) wykończenia, które kojarzy mi się wyłącznie z kilkudniowym mani w charakterystyczny sposób pozbawionym blasku. Z tym jednak można sobie poradzić, wystarczy zastosować nabłyszczający top coat, co zresztą zawsze robiłam. Gorzej jednak z próbą nasycenia koloru i poprawienia stopnia krycia.

Tak jak Wam wspominałam TUTAJ, zdecydowałam się dać maybellinowym neonom jeszcze jedną szansę i zainwestowałam w biały lakier, który miał stanowić kryjącą bazę i wzmocnić kolor. I chyba zrobiłam błąd, że kupiłam białaska ... Maybelline Colorama. Okazał się rzadki i w gruncie rzeczy słabo kryjący (a to ci niespodzianka ...). Patrzcie, co wyszło z tego eksperymentu. Tylko się nie przestraszcie! Wybaczcie niedoczyszczone skórki, nie miałam już do tego serca, wiedziałam, że za chwilę i tak to wszystko zmyję w pioruny.









Dwie warstwy białego lakieru i ... trzy (tak, trzy!) fioletu Colorama Neon nr 186. Efekt opłakany. Kolor może i się wzmocnił, ale krycie nadal pozostawia wiele do życzenia (widzicie te jaśniejsze partie przy nasadzie paznokci?), a lakiery, choć rzadkie i cienko nakładane, przy tylu warstwach oczywiście nie miały szans porządnie stwardnieć, bąbelkując, że hej. 

Odechciało mi się eksperymentów, neonów i w ogóle jakichkolwiek lakierów od Maybelline, tyle Wam powiem! 


Co myślicie o tych lakierach? I w ogóle o serii Colorama?


Buziaki,
Cammie.





sobota, 20 lipca 2013

Subtelne złotko, czyli China Glaze Fast Track

Zgodnie z zapowiedzią sprzed paru dni pokażę Wam dziś kolejny lakier China Glaze z zeszłorocznej kolekcji The Hunger Games Capitol Colors, beżowo - złoty Fast Track. Zgadywałam, że bardziej przypadnie Wam do gustu niż smolisty Stone Cold [prezentowałam go TUTAJ] i nadal to podtrzymuję, podejrzewam, że ten piękniś skradnie Wasze serca.












Fast Track to beżowa baza w neutralnym odcieniu z połyskującym złotym pyłkiem. Całość prezentuje się bardzo ciekawie, dając nienachalny i wbrew pozorom dość skromny, elegancki efekt, nie rzucając się w oczy, a jednak pięknie zdobiąc paznokcie. Lubię go zwłaszcza w dziennym świetle, wydobywającym urok złotych drobin. Podoba mi się też, że tak dobrze komponuje się ze złotą biżuterią.


1. Dostępność - 0 (trzeba polować w sieci).
2. Cena - 1 (akceptowalna, około 20 zł).
3. Kolor - 1 (subtelny, ale bardzo ozdobny).
4. Aplikacja - 1 (bardzo łatwa, życzyłabym sobie, żeby wszystkie lakiery tak łatwo się nakładały).
5. Pędzelek - 1 (charakterystyczny dla China Glaze, dość długi i raczej wąski, wygodny i precyzyjny).
6. Krycie - 1 (już jedna warstwa daje ładny efekt, ale warto dodać drugą dla wzmocnienia koloru).
7. Wysychanie - 1 (szybkie i nieuciążliwe).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Golden Rose All in One, Golden Rose Gel Look Top Coat) - 1 (wzorowa).
9. Trwałość - 1 (nawet do pięciu dni w stanie idealnym).
10. Zmywanie - 1 (bezproblemowe, mimo drobinek).

Moja ocena: 9/10.



I co, miałam rację? Wpadło Wam w oko to subtelne złotko? :)))

Przy najbliższej okazji pokażę Wam kolejny neon Maybelline i już nie będzie tak ładnie, oj nie.


Tymczasem całuję,
Cammie.




Wybierz podkład dla siebie!
Yves Rocher Pure Light
czy Maybelline Dream Satin Liquid?





piątek, 19 lipca 2013

Letnia pielęgnacja stóp, czyli Organique SPA & Wellness Foot Cream

Zatrzymując się jeszcze w temacie ShinyBox, pozwólcie, że wrócę na chwilę do edycji sprzed miesiąca. To idealny moment, że napisać kilka słów o moim ulubieńcu z czerwcowego, jubileuszowego pudełka, odświeżającym kremie do stóp SPA & Wellness Organique.






Bogaty w naturalne wyciągi krem do stóp wykazuje działanie antyseptyczne, przeciwpotne i odświeżające. Długotrwale nawilża, wygładza i odżywia skórę, bez uczucia lepkości. Zapobiega pękaniu pięt. 
Odświeżający krem do stóp doskonale nawilża i pielęgnuje skórę stóp. Zawiera kompleks Hydramax – kombinację fosfolipidów i polisaharydów o działaniu silnie nawilżającym. Kompleks ten zapobiega utracie wody przez skórę, oraz wpływa na jej uelastycznienie. Mentol działa odświeżająco i delikatnie chłodzi zmęczone stopy. Krem bogaty jest w naturalne wyciągi z tymianku i szałwii, które działają antyseptycznie, przeciwzapalnie i wzmacniająco. Zioła te posiadają także właściwości zmniejszające potliwość stóp, co w połączeniu z talkiem zapobiega przykremu zapachowi, zapewniając uczucie długotrwałego komfortu. Dodatek oleju kukurydzianego odżywia, regeneruje i uelastycznia skórę, zapobiegając jej pękaniu. Pachnący świeżą lawendą krem do stóp Organique pielęgnuje i nawilża skórę, nie pozostawia tłustej powłoki oraz posiada właściwości kojące, antyseptyczne i relaksujące.

Cena: 27 zł / 75 ml.



Ten krem to zdecydowanie najmocniejszy punkt czerwcowego pudełka. Lekki, błyskawicznie wchłaniający się i odczuwalnie pielęgnujący. Dzięki zawartości mentolu przyjemnie chłodzi, idealnie sprawdzając się w gorące letnie dni, dając wytchnienie zmęczonym, często opuchniętym stopom. Polubiłam wieczorny relaksujący rytuał wcierania go przed snem, po pierwsze dlatego, że rzeczywiście daje sobie radę z nawilżeniem skóry (podobno dzięki enigmatycznemu kompleksowi Hydramax), która na stopach potrzebuje zwykle naprawdę mocnej pielęgnacji, ale też dlatego, że wchłania się bez śladu, co jest po prostu wygodne. Producent zapewnia też o właściwościach antyseptycznych tego kremu (dzięki zawartości naturalnych wyciągów z tymianku i szałwii), co postrzegam jako istotną wartość dodaną.


Słabo znam asortyment Organique, bo mam ograniczony dostęp do produktów tej marki i muszę przyznać, że bardzo tego żałuję. Przemawia do mnie ich jakość, a ten krem tylko to potwierdził. Apeluję o sklep online! Mam ochotę na mydełka z serii Botanic Garden i jakieś fikuśne bajery kąpielowe :DDD


Stopy latem są zwykle eksponowane i potrzebują szczególnej uwagi. Cieszę się, że dzięki ShinyBox trafiłam na tak fajny produkt. Korciło mnie, żeby wypróbować jakże zachwalany krem Lirene z mocznikiem, ale w tej sytuacji jeszcze się wstrzymam :DDD


A jak wygląda letnia pielęgnacja Waszych stóp? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.



Wybierz podkład dla siebie!
Yves Rocher Pure Light
czy Maybelline Dream Satin Liquid?





czwartek, 18 lipca 2013

Mogło być lepiej, czyli lipcowy ShinyBox

No i jest, lipcowy ShinyBox. Letnia edycja szumnie zapowiadana była jako niezwykle bogata, nic dziwnego, że apetyt miałam wyostrzony. Owszem, w pudełku znalazłam aż osiem produktów, ale mimo tej obfitości wygląda na to, że uczta dla konesera niestety to nie jest. Choć muszę przyznać, że stonowana estetyka lipcowego pudełka naprawdę do mnie przemawia. Podoba mi się ten dekoracyjny i kolorystyczny minimalizm.






A w środku? Hmmmm, cóż ... Raz lepiej, raz gorzej.



BAZA POD CIENIE I DO UST ORAZ PERŁOWY CIEŃ DO POWIEK GRASHKA






Baza bardzo mnie zainteresowała, myślę, że to jeden z ciekawszych produktów w pudełku, w dodatku pełnowymiarowy. Cieszę się, że będę miała okazję bliżej ją poznać. Ciekawią mnie zwłaszcza jej właściwości utrwalające produkty do ust, jeszcze nigdy nie miałam czegoś takiego. 

Cień do powiek zupełnie nie trafiony niestety, kolor kompletnie do mnie nie przemawia, poza tym sugeruje się, żeby używać go na mokro, a ja nie lubię takich formuł. Szkoda, bo to jeden z dwóch produktów pełnowymiarowych, a ja na pewno nie będę miała z niego użytku.



ŻEL POD PRYSZNIC I MLECZKO DO CIAŁA WERBENA L'OCCITANE






Generalnie L'Occitane lubię i w innych okolicznościach cieszyłabym się z tych dwóch produktów, ale tak się składa, że nie jest to dla mnie żadna nowość, tę samą serię proponował bowiem w którejś z zeszłorocznych edycji konkurencyjny Glossybox. Nie zmienia to oczywiście faktu, że i żel, i mleczko z przyjemnością zużyję, nie będzie to miało dla mnie po prostu posmaku nowości.



WODA TERMALNA I KREM DO MYCIA CREME LAVANTE URIAGE






Analogiczna sytuacja - świetna marka, ale doskonale mi znana. Wodę termalną Uriage kupuję od dawna, więc miniatura na pewno się przyda, szkoda jedynie, że znowu znalazłam w pudełku produkt, który nie ma już przede mną tajemnic. Dobrze, że chociaż krem będzie dla mnie nowością, aczkolwiek zwykle podejrzliwa jestem w stosunku do kosmetyków tak uniwersalnych, że przeznaczonych jednocześnie i do ciała, i do twarzy. Ufam jednak marce Uriage, więc na pewno sprawdzę, co to za cudo.



No i na koniec kuriozalne "prezenty specjalne", jak określone zostały dwa ostatnie produkty.



LAKIER DO PAZNOKCI EXTREME NAILS I CIEŃ DO POWIEK WIBO






Zdecydowanie najsłabszy punkt tego pudełka. Lakier w kolorze zupełnie spoza "mojej" palety i cienie, których na bank nigdy nie użyję. Z pewnością nie zawiesiłabym na nich oka w sklepie. Już pomijam nawet fakt, jak tania i popularna to marka, nie mogę zrozumieć po prostu, po co umieszczać w pudełku tak nieciekawe kolorystycznie produkty? Zwłaszcza że marka Wibo, choć reprezentuje niską półkę, nadąża za trendami i na pewno mogłaby pokazać się z dużo lepszej strony.



Nie porwało mnie to pudełko jakoś szczególnie, ale przyznaję, że w dużej mierze też dlatego, że sporo produktów, które w nim znalazłam, już od dawna znam. Wrażenie popsuł ten nieszczęsny prezent specjalny, choć nie wykluczam, są osoby, dla których miałby on jakąś wartość estetyczną i praktyczną. Dla mnie nie ma. Cieszę się natomiast z bazy i wody termalnej, na pewno pójdą w ruch. 


Co myślicie o lipcowym Shiny? Mogło być lepiej, prawda? Ale na pewno dostrzegacie jakieś mocne punkty. Co wpadło Wam w oko?


Buziaki,
Cammie.




Wybierz podkład dla siebie!
Yves Rocher Pure Light
czy Maybelline Dream Satin Liquid?





środa, 17 lipca 2013

Sześć tygodni z kwasem azelainowym, czyli moje spostrzeżenia na temat Acne-Derm

Półśrodki nie wystarczyły, w wojnie z moimi przebarwieniami musiałam sięgnąć po cięższy oręż. Po rozważeniu plusów i minusów kuracji, zdecydowałam się postawić na Acne-Derm, czyli krem z kwasem azelainowym 20%. Właśnie mija sześć tygodni, odkąd go stosuję, tubka jest w zasadzie pusta.






Acne-Derm przeznaczony jest do walki z trądzikiem i przebarwieniami skóry. Ponieważ oba te problemy nie są mi obce, pomyślałam, że upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu i przy okazji walki z przebarwieniami, poprawię od razu ogólny stan cery.

Substancja czynna kremu, czyli kwas azelainowy, uznawana jest za bezpieczną, jeśli chodzi o ekspozycję na słońce, także pora roku nie odgrywa aż tak ważnej roli w przebiegu kuracji, ale uwaga!, skóra mimo wszystko staje się pod jej wpływem mocno uwrażliwiona i regularne stosowanie wysokiego filtra jest absolutną koniecznością (ochrona przeciwsłoneczna to temat na odrębnego posta i myślę, że już niedługo napiszę coś więcej o specyfiku, który aktualnie stosuję). W każdym razie nie miałam oporów, żeby sięgnąć po Acne-Derm w czerwcu, a przez sześć tygodni, które minęły od tamtej pory, zdążyłam przekonać się, że nic złego z moją skórą się nie dzieje. 

Co zatem zaobserwowałam? 

Spodziewałam się stopniowego, ale widocznego złuszczania naskórka, jednak w moim przypadku okazało się ono symboliczne. W zasadzie tylko na nosie nasiliło się na tyle, że do pewnego stopnia stało się problemem estetycznym. Na pozostałych partiach twarzy nie zauważyłam nic niepokojącego.

Liczyłam się z przesuszeniem się cery i rzeczywiście, po każdej aplikacji skóra stawała się dziwnie matowa, tępa i mocno ściągnięta. Z biegiem czasu zrobiła się też odczuwalnie cieńsza, wymagając mocno nawilżającej pielęgnacji. Nie było to jednak nic, nad czym nie dałoby się zapanować kremem o bogatszym składzie. Pozostałam wierna Serum Vegetal 3 od Yver Rocher, o którym pisałam TUTAJ, spisał się bez zarzutu.

Obawiałam się w początkowej fazie kuracji nasilenia problemu z wypryskami, czyli tzw. oczyszczania się cery. Nic takiego na szczęście się nie stało, wręcz przeciwnie, Acne-Derm od samego początku wykazywał silne działanie antytrądzikowe, trzymając skórę w ryzach. Łagodził wszelkie stany zapalne, przyspieszał gojenie, generalnie wyciszał i uspokajał cerę.

Miałam nadzieję na rozjaśnienie przebarwień, to był mój główny i podstawowy cel tej kuracji, jednak niestety efekty nie są dla mnie zadowalające. Przebarwienia jak były, tak są. Zakładam, że sześć tygodni w moim przypadku to po prostu za mało, dlatego planuję kurację kontynuować (zgodnie z zaleceniami producenta, powinna trwać nieprzerwanie co najmniej od czterech tygodni do maksymalnie sześciu miesięcy). Bardzo też możliwe, że szybciej zauważyłabym jakieś zmiany na lepsze, gdybym stosowała preparat dwa razy dziennie, ja jednak nakładałam go tylko na noc. Rano najzwyczajniej w świecie nie mam czasu na dość skomplikowany proces aplikacji, wymagający wcierania kremu w idealnie wysuszoną skórę (serio! nawet najmniejsza ilość wilgoci skutkuje mocnym pieczeniem skóry) i odczekania chwili przed kolejnymi krokami pielęgnacji i makijażu.

Wiem, że aplikacja dwa razy dziennie miałaby szansę znacznie przyspieszyć kurację, dlatego w kolejnym kroku stawiam na postać żelową preparatu. Liczę na to, że będzie wygodniejsza. Zdecydowałam się tym razem na Skinoren, również na bazie kwasu azelainowego, zobaczymy, jak zmieni się komfort stosowania. 






Na pewno niezaprzeczalną zaletą kwasu azelainowego jest jego łagodność, dzięki której łatwo stosować go w warunkach domowych. Nie działa może z największą mocą i prędkością światła, ale pomaga zapanować nad cerą dotkniętą trądzikiem, wiele osób chwali go też za skuteczność w walce z przebarwieniami. Mam nadzieję, że za jakiś czas ja też będę mogła go za to pochwalić. Na razie stawiam na cierpliwość i systematyczność. Jeśli okaże się, że żelowa formuła Skinorenu jednak mi nie odpowiada, na pewno wrócę do kremowego Acne-Dermu.

Jeśli i Wy rozważacie podobną kurację, pamiętajcie, że Acne-Derm, mimo że dostępny w aptekach bez recepty (koszt to około 20 zł), jest lekiem i nie należy sięgać po niego pochopnie. Koniecznie zapoznajcie się ze wszystkimi wskazówkami producenta [KLIK] i nie zapominajcie w razie czego o ochronie przeciwsłonecznej! To naprawdę ważne.


Podzielcie się, proszę, swoimi doświadczeniami z preparatami na bazie kwasu azelainowego. Co możecie dodać do tego, co sama napisałam?


Buziaki,
Cammie.



Wybierz podkład dla siebie!
Yves Rocher Pure Light
czy Maybelline Dream Satin Liquid?





piątek, 12 lipca 2013

Niebo w gębie, czyli aromatyczne risotto z kurkami

Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio dzieliłam się z Wami jakimś ciekawym przepisem. Moja dieta ze względu na alergię córeczki przez długi czas była tak ograniczona, że naprawdę z kuchni wiało nudą. Za to teraz nadrabiam, rozszerzam swoje menu, znowu stawiając głównie na dania wegetariańskie. Wznawiając cykl Kulinaria, na dobry początek serwuję risotto z kurkami!






Przepis wygrzebałam na niezawodnej Kwestii Smaku [KLIK]. Pozwólcie, że przytoczę go w całości, gotując nic w nim bowiem nie zmieniałam, trzymałam się wskazówek od początku do końca.




• 100 g kurek
• około 1 i 1/2 - 2 szklanki bulionu jarzynowego
• 4 łyżka masła
• 3 łyżki drobno posiekanej cebuli
• 100 g ryżu na risotto (arborio, carnaroli)
• 1/2 szklanki białego wytrawnego wina
• miąższ (bez soku i pestek) z 1 dojrzałego pomidora
• 4 łyżki tartego parmezanu + do podania
• 2 ząbki czosnku
• listki z 1 gałązki rozmarynu
• 1 łyżka oliwy extra vergine

Kurki opłukać i dokładnie osuszyć. Odłożyć połowę kurek (najmniejsze), resztę posiekać w 0,5 cm kosteczkę. Bulion zagotować i cały czas trzymać na malutkim ogniu. 

W szerokim garnku rozgrzać 1 łyżkę masła i zeszklić cebulkę nie rumieniąc, dodać posiekane kurki i smażyć jeszcze przez pół minuty. Dodać ryż i smażyć mieszając aż wszystkie ziarenka pokryją się masłem przez około 1 minutę. Wlać wino i odparować.

Wlać porcję bulionu (około 1/2 szklanki) i gotować na umiarkowanym ogniu mieszając od czasu do czasu aż ryż wchłonie cały płyn. Stopniowo dolewać bulion w miarę jak ryż będzie go wchłaniał, gotować tak risotto przez około 20 minut. Wraz z ostatnią porcją bulionu dodać pomidory.

Zdjąć z ognia, dodać parmezan i 2 łyżki masła, wymieszać, przykryć i odstawić na 3 minuty. Na 1 łyżce masła podsmażyć przez pół minuty pokrojony na plasterki czosnek wraz z rozmarynem, dodać resztę kurek i smażyć mieszając przez około 2 minuty, na koniec dodać 1 łyżkę oliwy extra vergine. Risotto wyłożyć na talerze, dodać kurki z patelni, posypać ekstra parmezanem.



Niebo w gębie! Zwłaszcza dla takich amatorów ryżu jak ja. Śmieję się czasami, że ryż jadam w takich ilościach, że pewnego dnia obudzę się ze skośnymi oczami :DDD

A tak na serio, gorąco polecam Wam to danie, takie aromatyczne, kremowe risotto powinno zadowolić każde podniebienie. Sezon na kurki trwa w najlepsze, aż żal tego nie wykorzystać!


Smacznego!
Cammie.



środa, 10 lipca 2013

Jaki piękny asfalt, czyli China Glaze Stone Cold

Z tym lakierem niezłe jaja były. Najpierw przyszedł do mnie przez pomyłkę w paczce z Transdesign, nie wiem, jak to się stało, nie zamawiałam go. Potem chciałam go sprzedać, bo pooglądałam zdjęcia w sieci i doszłam do wniosku, że choć lubię czernie i szarości, nie podoba mi się jego matowe wykończenie. No ale nie znalazł się kupiec, więc tak sobie ładnych parę miesięcy leżał. Aż w końcu coś mnie naszło i pomyślałam, że jednak wygląda obiecująco :DDD I jak już raz pomalowałam nim paznokcie, przepadłam! Teraz w życiu bym się go nie pozbyła. Przedstawiam Jego Piękną Asfaltowość, China Glaze Stone Cold :DDD






Przypominający mi asfalt Stone Cold pochodzi z The Hunger Games Capitol Colors Collection z marca 2012 roku. Ze swoją mroczną prezencją świetnie się wpisuje w atmosferę Igrzysk śmierci, myślę, że stanowi mocny punkt tej kolekcji. Mnie absolutnie urzekł nietypowym wykończeniem, niby matowym (czego w innych lakierach nie lubię), a jednak przełamanym (na szczęście) dyskretnym błyskiem srebrnej mgiełki. Faktura wydaje się być trójwymiarowa, ale to złudzenie, Stone Cold po wyschnięciu staje się zupełnie gładki.


1. Dostępność - 0 (trzeba polować w sieci).
2. Cena - 1 (akceptowalna, około 15 - 20 zł).
3. Kolor - 1 (bardzo ciekawy, smolisty, ale przełamany srebrem).
4. Aplikacja - 0 (nad nieco gumowatą formułą łatwo stracić kontrolę, zwłaszcza że trzeba nakładać ten lakier dość grubą warstwą, bo błyskawicznie zasycha, naprawdę w oczach i nakładany zbyt oszczędnie  ma tendencję do smużenia, po prostu zastygając szybciej niż jesteśmy w stanie pomalować paznokieć do końca - przy aplikacji grubszą warstwą problem znika).
5. Pędzelek - 1 (bardzo wygodny).
6. Krycie - 1 (genialne, jedna grubsza, umiejętnie nałożona warstwa załatwia sprawę).
7. Wysychanie - 1 (torpeda! wysycha aż za szybko).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: tylko baza Golden Rose All in One, nałożenie topcoatu oznaczałoby zmianę wykończenia z matowego na błyszczący) - 1 (zupełnie bezproblemowa).
9. Trwałość - 0 (taka sobie, o ile zależy nam na matowym wykończeniu i nie zabezpieczymy mani żadnym topcoatem, końcówki ścierają się już po mniej więcej dwóch dniach).
10. Zmywanie - 1 (łatwe).

Moja ocena: 8/10.



Jak Wam się podoba ten asfaltowy lakier? Nie da się o nim powiedzieć co prawda, że jest uroczy, słodki czy śliczny, ale charakteru nie można mu odmówić. Wygląda trochę mrocznie, trochę drapieżnie i na pewno oryginalnie. Lubię go!

Z kolekcji Hunger Games mam jeszcze jeden lakier i pewnie niebawem Wam go pokażę. Myślę, że ma szanse wpaść Wam w oko :)))

A jeśli już o "Igrzyskach śmierci" mowa, to bardzo dziękuję Alicji, która niedawno uświadomiła mi, że trylogia nie jest tak oryginalna, jak mogłoby się wydawać. Jak się dowiedziałam, już w 1998 roku wydana została zaskakująco podobna w zamyśle japońska powieść "Battle Royale" Koushun Takami. Oczywiście wiedziona ciekawością od razu zaczęłam grzebać i znalazłam ją w odmętach internetu, w wydaniu anglojęzycznym, bo po polsku nigdy się nie ukazała. Powiem tylko tyle, od kilku dni nie ma mnie dla nikogo, bo czytam! Wciąga :DDD Szczegóły za kilka tygodni w poście z serii Książki miesiąca.


Tymczasem całuję,
Cammie.






poniedziałek, 8 lipca 2013

Moja lwia zmarszczka, czyli czas robi swoje

Patrzę dziś w lustro i oczom nie wierzę, nowa zmarszczka! Tak znikąd, z dnia na dzień wylazła, przecinając lwim grymasem moje gładkie dotąd czoło. Franca jedna! :DDD Ehhh, życie. Filtry, kremy, maski, a czas i tak robi swoje ... Pozostaje tylko wierzyć, że bez tych wszystkich mazideł byłoby gorzej.

Zmarszczki same w sobie nie są złe, mówią coś o nas, dodają nam charakteru, są śladami po naszych emocjach. Nienaturalnie wyprasowane, naciągnięte twarze są pozbawione wszelkiego wyrazu i wyglądają raczej dziwnie niż pięknie. No ale tak już jesteśmy, my kobiety, skonstruowane, że staramy się oszukać czas i zachować gładką cerę jak najdłużej.

Wybaczcie mi ten przydługi wstęp. Zmarszczka nie pierwsza i na pewno nie ostatnia, ale nad moim kremem przeciwzmarszczkowym to chyba w tym miejscu wypada się pochylić, co? :DDD


Po ponad trzech miesiącach pielęgnacji opartej na Yves Rocher Serum Vegetal 3, kremie przeciwzmarszczkowym przywracającym blask, chciałabym Wam w końcu coś o nim napisać. Wspomnę też o Sebo Specific Ultra Mat, kremie nawilżająco - matującym, który jednak zupełnie się u mnie nie sprawdził i nie zagrzał tym samym przy mnie miejsca na dłużej.






Serum Vegetal 3 krem przeciwzmarszczkowy przywracający blask na dzień

Krem przeciwzmarszczkowy na dzień odbudowuje spójność skóry, już pod zastosowaniu skóra jest wygładzona i promienna. Znacznie zmniejsza głębokość zmarszczek i przywraca skórze blask, chroni skórę przed szkodliwymi czynnikami zewnętrznymi dzięki Mangiferynie (wyciąg roślinny chroniący skórę, opatentowany przez Laboratoria Yves Rocher). Delikatna, nawilżająca konsystencja zapewnia aksamitne wykończenie. Każdego ranka zmarszczki są coraz bardziej wygładzone. Skóra jest promienna i pełna blasku przez długi czas.

Składniki pochodzenia roślinnego: woda z bławatka, oligosacharydy z jabłka, wyciąg z aphoii, masło karite bio, wosk carnauba. Nie zawiera składników pochodzenia zwierzęcego.

Cena: 89 zł / 50 ml


Sebo Specific Ultra Mat krem nawilżająco - matujący na dzień

Krem o żelowo - kremowej konsystencji, który nawilża i matuje, zapewniając komfort skóry przez cały dzień.

Cena: 39 / 50 ml



Teoretycznie oba kremy wydawały się doskonale dobrane do potrzeb mojej przetłuszczającej się, skłonnej do odwodnienia i coraz dojrzalszej cery, ale w praktyce okazało się, że jedynie Serum Vegetal 3 mi służy, Sebo Specific Ultra Mat okazał się niestety zdecydowanie za słaby. Sam w sobie całkiem dobry, lekki, łagodnie pielęgnujący i świetnie nadający się pod makijaż, nie sprawdził się w starciu z moimi nieco już wygórowanymi wymaganiami (powtórzyła się historia podobnego kremu z TBS ---> KLIK). Jeszcze kilka lat temu pewnie byłabym nim zachwycona, dziś potrzebuję po prostu czegoś mocniejszego. Nie krytykuję tego kremu, polecam go po prostu młodszym osobom. 

A Serum Vegetal 3? Mam do niego pewne niewielkie zastrzeżenia, ale generalnie bardzo go polubiłam. Bogaty, treściwy, przyjemnie otula twarz łagodząc wszelkie podrażnienia, odczuwalnie nawilżając, a przy tym nie obciążając cery i nie przykrywając jej tłustą warstwą. Owszem, krem pozostawia film, ale zupełnie nietłusty, tylko taki miękki, ochronny, bardzo przyjemny. Zmarszczek oczywiście nie spłyca, nie liczę na to, że jakikolwiek krem jest w stanie wyraźnie to zrobić, ale rzeczywiście wygładza skórę, pozostawiając ją odprężoną i gładką. Za to duży plus. Gorzej, że nie dopatrzyłam się też obiecywanego blasku, a w tym punkcie już akurat miałam pewne nadzieje i oczekiwania. Serum Vegetal 3 nie daje ani rozświetlenia natychmiastowego (charakterystycznego dla kremów z drobinkami), ani nie pracuje na efekt odsunięty w czasie (jak chociażby w przypadku preparatów opartych na witaminie C). Nie wiem, co producent miał na myśli, obiecując promienność i pełnię blasku, ja uznaję te obietnice za niespełnione. A! Jeszcze do słoiczka muszę się przyczepić. Jest co prawda szklany i solidny, ale przy tym tak nieforemny, że trudno wydobyć z niego resztki kremu. No ale to sumie drobnostka, dla chcącego nic trudnego.

Nie wiem, czy po Serum Vegetal jeszcze sięgnę, bo dopiero odkrywam pielęgnację przeciwzmarszczkową i interesuje mnie wiele innych rzeczy, ale uznaję ten krem za sprawdzonego pewniaka, do którego w razie czego mogę bezpiecznie wrócić.


Póki co idę przyjrzeć się z bliska mojej nowej zmarszczce. Może cudownie zniknęła? ;)))


Buziaki,
Cammie.




piątek, 5 lipca 2013

Cała para w gwizdek, czyli Maybelline Colorama Neons

Kiedy zobaczyłam neonową kolekcję Colorama Maybelline, byłam oczarowana. Te kolory! Mocne, intensywne i nasycone. Z miejsca wyobraziłam sobie, jak pięknie wyglądać będą na paznokciach. Tymczasem psikus! Miłości z tego nie będzie ...

Maybelline Colorama Neons mają przedziwną dla mnie formułę. Nieco żelową, bo dość przejrzystą, nie kryjącą idealnie płytki paznokcia, jednocześnie wysychającą przy tym do półmatu! Daje to moim zdaniem nieciekawy efekt, dlatego na wierzch zawsze aplikuję nadający połysk top coat. Tak jak na zdjęciu poniżej, na którym prezentuję wściekły róż nr 188.






Mani wygląda całkiem przyzwoicie, prawda? Musiałam jednak znaleźć na to sposób. Po kilku nieudanych aplikacjach nauczyłam się, że neony najlepiej nakładać w dwóch naprawdę grubych warstwach, wtedy udaje mi się osiągnąć satysfakcjonujący poziom krycia. Cienkie warstwy, nawet trzy, ciągle pozostawiają prześwity, a kolor na paznokciach jakoś traci na intensywności, z pewnością ze względu na tę nietypową przejrzystą formułę, o której wspominałam. Ehhhh, skomplikowane to wszystko ...


1. Dostępność - 1 (bezproblemowa, wszelkie drogerie z szafą Maybelline).
2. Cena - 1 (niewygórowana, około 10 zł).
3. Kolor - 0 (w butelce świetny, prawdziwie neonowy, na paznokciach niestety traci charakter, zwłaszcza bez odpowiedniego topcoata).
4. Aplikacja -1 (bardzo łatwa, słaba pigmentacja lakieru ułatwia malowanie).
5. Pędzelek - 1 (charakterystyczny dla całej serii, dość krótki, ale poręczny).
6. Krycie - 0 (fatalne, do zaakceptowania co prawda, gdyby formuła była prawdziwie żelowa, no ale nie jest).
7. Wysychanie - 1 (błyskawiczne, co łatwo zaobserwować gołym okiem, lakier wysychając traci na połysku, zastygając ostatecznie w półmacie).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Golden Rose All in One, Golden Rose Gel Look Top Coat) - 1 (wzorowa, przynajmniej tyle).
9. Trwałość - 1 (średnia, ale przyzwoita, około 4 dni).
10. Zmywanie - 1 (bardzo łatwe).

Moja ocena: 8/10.


Ocena niby wysoka, ale punkty odjęłam za kluczowe cechy. Bo co to ma być, no! Gdzie ten neonowy kolor, ja się pytam? Cała para w gwizdek ... Żeby wydobyć coś z tego lakieru, trzeba się naprawdę napracować, sięgając po wspomagacze. No chyba że ktoś lubi półprzejrzyste, półmatowe wykończenie ... Ja nie lubię. 

Ale jeszcze się nie poddaję. Kupiłam biały kremowy lakier z myślą o stosowaniu go jako podbijającą kolor bazę i będę eksperymentować. Mam nadzieję, że kolejny neon zaprezentuję Wam w pełni jego jaskrawych możliwości :DDD


Miałyście do czynienia z tą neonową kolekcją? Co o niej myślicie? Czepiam się, czy faktycznie coś z nią nie tak?


Buziaki,
Cammie.




czwartek, 4 lipca 2013

Kupując nadzieję, czyli "Wstydliwa historia piękna"

Pisząc ostatnio o książkach czerwca [KLIK], wspominałam, że wśród moich czerwcowych lektur znalazł się tytuł, który zrecenzuję osobno. Rzecz dotyczy świata kosmetyków, także odrębny post jest w pełni uzasadniony :))) A mowa o "Wstydliwej historii piękna" Ruth Brandon, historii koncernów Helena Rubinstein i L'Oreal.






Opowieść o dwóch krańcowo różnych osobowościach, które stały się potentatami przemysłu kosmetycznego i zbiły niewyobrażalną wprost fortunę, a także o kulisach wojny o kobiecą duszę...

Na pierwszy rzut oka „Wstydliwa historia piękna” opowiada o narodzinach gigantów przemysłu kosmetycznego – Heleny Rubinstein i L’Oréal. Jakim cudem niewykształcona Żydówka polskiego pochodzenia stała się najbogatszą kobietą swoich czasów? Co sprawiło, że syn piekarza Eugène Schueller zbudował jedną z największych korporacji świata? Na tym podobieństwa między bohaterami tej książki się kończą, a zaczynają się fundamentalne różnice. Helena swoim przykładem manifestowała wiarę w emancypację kobiet, Schueller uważał, że rolą żony jest siedzenie w domu. On kolaborował z nazistami, ona z okupowanego Krakowa ratowała kolejnych żydowskich krewnych. 
Nie jest to jednak opowieść w dwóch tonacjach – o dobrej Helenie i złym Eugènie. Nic z tych rzeczy. Ruth Brandon pokazuje nie tylko, jak nieprawdopodobnie zawiłe są ścieżki ludzkich losów, ale także jak te dwie postacie sprzed dekad wciąż na nas oddziałują. Tak naprawdę jest to jednak opowieść o kulisach wojny o kobiecą duszę. Złudzeniach, które czasem są ważniejsze niż fakty.



Do lektury "Wstydliwej historii piękna" popchnęła mnie ciekawość. Wyobrażałam sobie, że będzie to książka lekka i przyjemna, pełna anegdot z życia twórców dwóch jakże znanych marek. Okazało się jednak, że nie była ani lekka w obliczu zawiłości losów obu koncernów, ani szczególnie przyjemna w świetle pewnych prawd o przemyśle kosmetycznym wyłożonych jak kawa na ławę.

Pomijam w swojej recenzji wszelkie kwestie związane z licznymi nie do końca uczciwymi intrygami, z niechlubnymi wątkami związanymi z kolaboracją z okupantem w czasie II wojny światowej, z nie do końca jasnymi sprawami majątkowymi i rozgrywkami personalnymi. Chcecie znać szczegóły tych historii, odsyłam Was do książki. Ale koniecznie chcę zwrócić Waszą uwagę na wątki związane z etyką w przemyśle kosmetycznym. Pod tym względem "Wstydliwa historia piękna" jest tyleż ciekawa, co i smutna ...

Wiadomo, w biznesie nie ma sentymentów. Chodzi o to, żeby sprzedać, a sprzedając zarobić. I niezależnie od tego, jaką rzekomą misją dana marka się szczyci, w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do pieniędzy. W świecie kosmetyków też. Ale co innego wiedzieć o tym, ale nie łączyć tego w bezpośredni sposób z wszelkimi obietnicami składanymi przez producentów wszystkich cudownych specyfików, a co innego przeczytać o tym czarno na białym, bez owijania w bawełnę. 

"Wstydliwa historia piękna" udowadnia, że nasze potrzeby w dużej mierze są po prostu kreowane. Jak zwiększyć sprzedaż? Wyprodukować całą linię kremów do wszelkich możliwych rodzajów cer zamiast jednego kremu uniwersalnego. Proponować ogromne ilości wąsko wyspecjalizowanych produktów przeznaczonych do walki z wieloma rozmaitymi problemami. Podpierać się siłą obco brzmiących słów, skomplikowanych nazw i autorytetem wzbudzających zaufanie nazwisk. Rozbić zwykłą pielęgnację na pielęgnację dzienną i nocną. Nie sprzedaje się? Podnieść ceny! Okazuje się, że ten prosty trik działa. Wierzymy, że produkt drogi jest produktem luksusowym, a co za tym idzie skutecznym. Kupimy go, wydając kupę kasy, choćby niczym nie różnił się od swojego tańszego odpowiednika. Staniemy też na głowie, żeby zdobyć produkt trudno dostępny, wierząc, że skoro jest tylko dla wybrańców, musi wyróżniać się czymś szczególnym. I biznes się kręci. Wszystkie chwyty dozwolone.

Prawda jest taka, że większość kobiet (tak, makijaż i pielęgnacja to ciągle głównie kobieca domena) doskonale zdaje sobie z tych wszystkich sztuczek sprawę, ale jakże trafne jest zdanie, że kupując kosmetyki, kupujemy przede wszystkim nadzieję. A chyba nie ma takich pieniędzy, których nie zapłaciłybyśmy za marzenie :)))


Zostawiam Was z tą refleksją.

Buziaki,
Cammie.




wtorek, 2 lipca 2013

Z polecenia, czyli książki czerwca

Tak się złożyło, że większość książek, po które sięgnęłam w czerwcu, to lektury z polecenia. Jeśli ciekawi jesteście, czy mi się spodobały, serdecznie zapraszam na post z cyklu Książki miesiąca :)))


Już na początku koniecznie wspomnieć muszę o nowej akcji serwisu publio.pl, dzięki której przez całe wakacje mamy możliwość zakupu książek polecanych przez osoby związane z literaturą w atrakcyjnej, promocyjnej cenie (zaledwie 9,90 zł). W ramach kampanii Wakacyjna lista osobista co tydzień książki wybiera ktoś inny, codziennie proponując lekturę, która danego dnia dostępna jest w promocji (szczegóły TUTAJ). Warto śledzić rekomendacje i polować na ciekawe tytuły. Ja skusiłam się w czerwcu na "Opowiadania wszystkie" Leopolda Tyrmanda, do lektury których zachęcał Remigiusz Grzela. Zanim jednak siadłam do czytania, postanowiłam odświeżyć sobie najgłośniejszą bodaj z  powieści Tyrmanda, "Złego".







Książka legenda. Podejrzane spelunki, warszawski półświatek, nieudolna milicja i on – mściciel bez twarzy, którego nie powstydziłby się nawet Hollywood.

Najpoczytniejszy kryminał napisany w czasach PRL-u. A tak naprawdę niezwykle inteligentny opis Polski Ludowej, przebrany w strój ni to kryminału, ni to romansu, ni to westernu. Zaczyna się od tajemniczych napadów. Z tym że wszyscy atakowani – to bandziory. Milicja staje na głowie, by dostać jedynego sprawiedliwego, szeryfa bez twarzy, który sprawia, że ludzie zaczynają się czuć bezpieczni. Podziemny światek Warszawy rusza na wojnę. Bohater ma tylko jeden znak rozpoznawczy – niezwykłe, świetliste spojrzenie. Dodatkowo w tle rozgrywa się historia miłosna, której osią jest Marta Majewska, niechcący wciągnięta w przestępcze życie Warszawy.



"Zły" Leopolda Tyrmanda to historia rodem z warszawskiego półświatka lat 50-tych XX wieku, pełna postaci różnego autoramentu. Powieść trochę sensacyjna, trochę detektywistyczna, trochę obyczajowa, a przy tym wszystkim zabawna, napisana w starym dobrym stylu, bogatym, kwiecistym językiem. Czy Zły naprawdę jest zły? Przekonajcie się sami! Gorąco Wam tę pozycję polecam, kawał dobrej, trzymającej w napięciu, choć nieco trącącej myszką literatury. Przeczytałam już dwa razy i niewykluczone, że jeszcze kiedyś po nią sięgnę.


Zaprawiona "Złym", sięgnęłam po zachwalane przez publio "Opowiadania wszystkie". Cóż, muszę przyznać, że nieco mnie rozczarowały.






Jak wyglądał świat z perspektywy niepokornego autora „Złego”, jednego z najpopularniejszych twórców Polski Ludowej – Leopolda Tyrmanda? Jego opowiadania przynoszą zaskakujące odpowiedzi na to pytanie.


W opowiadaniach Tyrmanda znajdziemy mozaikę, z której można poskładać całe jego życie. Mozaikę barwną i niezwykłą. Jak cała jego twórczość. Jak cały Tyrmand.
Opisywał w nich swoje przeżycia wojenne, fascynację sportem oraz rozważania nad naturą ludzką. Ale przede wszystkim Leopold Tyrmand pisał o sobie, a pisząc o sobie – opowiadał o otaczającym go świecie. A miał Tyrmand z czego czerpać. W czasie wojny aresztowany przez NKWD za przynależność do organizacji antyradzieckiej, uciekł z więzienia po ataku nazistów na Wilno. Potem trafił do Niemiec na roboty. Pracował tam jako tłumacz, kelner, robotnik kolejowy i marynarz. W tej ostatniej roli próbował przedostać się w 1944 r. do neutralnej Szwecji, został jednak schwytany i osadzony w obozie koncentracyjnym Grini. Po wojnie wyrzucany z kolejnych gazet, w końcu znalazł pracę w „Tygodniku Powszechnym”. A kiedy w marcu 1953 r., TP został zamknięty po odmowie druku oficjalnego nekrologu Stalina, Tyrmand został obłożony nieoficjalnym zakazem publikowania. W 1955 r. na chwilę coś się zmieniło i pisarz wydał w Czytelniku „Złego”, który natychmiast stał się bestsellerem...


"Opowiadania" okazały się o tyle ciekawe, że odnalazłam w nich sporo wątków autobiograficznych, mogłam więc dowiedzieć się czegoś o autorze, ale mimo wszystko czytałam to jakoś tak z boku, bez zaangażowania charakterystycznego dla lektur, które porywają. Zwłaszcza historie ze sportem w tle, z wyraźnym podtekstem wychowawczym, jakoś do mnie nie przemawiały. Opowieści o morzu też mnie w sumie nudziły. Jedynie wątki związane z ruchem oporu pod niemiecką okupacją, awanturnicze i brawurowe, zdołały mnie nieco wciągnąć. Opowiadania same w sobie są świetnie napisane i doskonale skomponowane, zamykając się w spójną całość, ale nie jest to chyba po prostu moja ulubiona forma literacka, zdecydowanie wolę opasłe powieści :)))


Dwie kolejne rekomendacje miały charakter już zupełnie osobisty, książki polecił mi ktoś bliski. Na pierwszy ogień poszli "Bracia Sisters" Patricka DeWitt.






Twardzi jak Butch Cassidy i Sundance Kid, komiczni jak Flip i Flap, z melancholią Don Kichota i Sancho Pansy. Nominowana do Bookera powieść to western z humorem czarnym jak serca braci Sisters.

Akcja powieści rozgrywa się w czasie gorączki złota w latach 50. XIX w. Słynący ze swojej brutalności bracia Eli i Charlie Sisters zostają wysłani z Oregon City do Kalifornii ze zleceniem zabicia wroga swojego szefa. 
DeWitt z literacką nonszalancją przywraca do życia saloony, rozpadające się miasteczka zachodnich stanów i cały Dziki Zachód, kreśląc przy tym galerię barwnych, pełnokrwistych postaci i z wyczuciem dawkując napięcie, absurd, groteskę i śmiech. 
„Bracia Sisters” to mistrzowski hołd złożony czarnym westernom i ukłon w stronę Cormaca McCarthy’ego oraz Joela i Ethana Coenów. Książka znalazła się na listach bestsellerów, była nominowana m.in. do Nagrody Bookera i Nagrody im. Waltera Scotta dla najlepszej powieści historycznej, została także wyróżniona Nagrodą Kanadyjskiego Stowarzyszenia Pisarzy, Nagrodą Literacką Gubernatora Generalnego oraz Rogers Writers’ Trust Fiction Prize.


I znowu klapa ... Niby bestseller, niby literatura światowej klasy, książka szeroko komentowana i licznie nagradzana, a jednak najwyraźniej nie dla mnie. Owszem, przeczytałam, ale bez głębszych emocji. Nie przemówiła do mnie ani konwencja westernu i odpowiadający jej styl narracji, ani ten typ czarnego humoru, jakoś dla mnie mało śmiesznego. Nie moja bajka!



Za to "Obfite piersi, pełne biodra" Mo Yan, kolejna z polecanych mi książek, to pozycja, która okazała się dla mnie prawdziwą ucztą czytelniczą. Wielowątkową, wielowarstwową i wielowymiarową. Wielka powieść, na miarę noblisty.






Wyprawa w przeszłość bohaterską i plugawą. Obraz zepsutej teraźniejszości chińskiego imperium, a w tle ciche życie rodziny Shangguan i jej walka o przetrwanie. Powieść laureata Nagrody Nobla 2012!

Obfitymi piersiami i pełnymi biodrami natura obdarza kobiety z rodziny Shangguan mieszkającej w małej chińskiej wiosce, w prowincji Shandong. Od obfitych piersi i matczynego mleka uzależniony jest narrator powieści, długo wyczekiwany syn, brat ośmiu starszych sióstr. Ich losy ukazane są na tle wydarzeń historycznych, począwszy od powstania bokserów w 1900 r., poprzez upadek dynastii Qing, inwazję japońską, walki Kuomintangu z komunistami, „rewolucję kulturalną”, aż do reform gospodarczych. Na prowincji jednak wielkie przemiany są zaledwie tłem dla zwykłego życia, gdzie rządzą najprostsze instynkty, a podstawową wartością jest przetrwanie. W powieści „Obfite piersi, pełne biodra” wszystko jest trochę oderwane od rzeczywistości, pełne makabrycznych zdarzeń i wynaturzonych postaci, ocierające się o magię – a jednocześnie opisane prostym, niezwykle obrazowym językiem, przesycone ironią i czarnym humorem. Zręczność stylistyczna i wybujała fantazja Mo Yana powodują, że lektura wciąga na długo – jest to jedna z tych książek, które czyta się zachłannie, mimo że ogłuszają i wyprowadzają z równowagi.


Rzadko zdarzają się książki, które są w stanie obudzić w czytelniku cały świat emocji. Poruszenie, wzruszenie, żal, współczucie, złość, niedowierzanie, sympatie i antypatie. "Obfite piersi, pełne biodra" właśnie taka jest, pełna życia, nie pozwalająca czytać bezrefleksyjnie. Nie napiszę nic więcej, nie popsuję Wam przyjemności odkrywania tej jakości, jeśli jeszcze tej powieści nie czytaliście. W każdym razie cieszę się, że dałam się namówić na lekturę!



Końcem czerwca przeczytałam jeszcze jedną książkę, ale ponieważ dotyczy świata kosmetyków, napiszę o niej w odrębnym poście. Tymczasem ciekawi mnie, co ciekawego wpadło w czerwcu w Wasze ręce. Piszcie, jestem otwarta na Wasze sugestie, może skorzystam z polecenia? Jak widzicie, podatna jestem :DDD


Buziaki,
Cammie.