beauty & lifestyle blog

czwartek, 30 stycznia 2014

Sama nie wybrałabym lepiej, czyli miła niespodzianka od Pachnącej Wanny


Pachnącą Wannę ---> KLIK na pewno dobrze już kojarzycie, kilkakrotnie pisałam Wam o jej kuszącym asortymencie. Pozwólcie, że raz jeszcze o niej wspomnę, bo jestem pod takim wrażeniem niezobowiązującego prezentu, jaki otrzymałam w podziękowaniu za pomoc w wypromowaniu tego stosunkowo nowego sklepu, że po prostu muszę podzielić się z Wami swoją radością.

W paczce znalazłam produkty ulubionych marek w swoich ulubionych nutach zapachowych. Od razu widać, że zadano sobie trud, żeby jej zawartość skomponować zgodnie z moimi preferencjami, co nie tylko świadczy o szczerej chęci sprawienia mi przyjemności, ale także pokazuje, że Pachnąca Wanna sporo o mnie wie, z pewnością regularnie śledząc No to pięknie!. Sama nie wybrałabym lepiej!



ŚWIECA ZAPACHOWA BOMB COSMETICS
CZEKOLADOWA POMARAŃCZA









MASŁO POD PRYSZNIC BOMB COSMETICS
MALINOWA ROZKOSZ









KREMOWA BABECZKA DO KĄPIELI BOMB COSMETICS
BUDYŃ Z RABARBAREM 
I
KREMOWA KULECZKA DO KĄPIELI BOMB COSMETICS
MANDARYNKOWA KRÓLOWA






KREM DO RĄK Z 20% MASŁA SHEA THE SECRET SOAP STORE
PORZECZKA






W paczce był też kosmetyczny drobiazg dla mojej córeczki, co dodatkowo mnie wzruszyło. 


Pachnąca Wanno, serdeczne dzięki! Gest tym bardziej znaczący, że niespodziewany. 


Zdarzyło Wam się ostatnio dostać jakiś miły prezent? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 28 stycznia 2014

Kuracja kolagenowa, czyli miesiąc z nutridrinkiem Gesha Beauty


W sumie nie wiem, czy była to bardziej ciekawość, czy nadzieja na poprawę kondycji skóry, grunt, że zgodziłam się na eksperyment i przez najbliższy miesiąc poddawać się będę kuracji Gesha Beauty, codziennie wypijając 50-mililitrową porcję hydrolizowanego kolagenu.






Nutridrink Geasha Beauty to najkrócej mówiąc suplement diety dostarczający organizmowi skoncentrowaną dawkę kolagenu morskiego oraz dodatkowo witaminy A, C i E, który przyjmowany regularnie przez co najmniej kilka tygodni pozytywnie wpływa na całe ciało, zwłaszcza na skórę, włosy i paznokcie.






Kolagen zawarty w środkach do pielęgnacji skóry jest stosowany tylko na powierzchni, ale to nie wystarcza. Aby zapobiec procesowi starzenia się skóry, należy działać u źródła, a mianowicie, w jej głębokich warstwach. Drobne kreseczki, zmarszczki i utrata elastyczności są symptomami powszechnie kojarzonymi ze starzejącą się skórą. Intensywnie działające czynniki środowiskowe i naturalne obniżanie się zdolności regeneracyjnych komórek, przyczyniają się do powstawania innych oznak, rzadziej kojarzonych ze starzeniem: matowej, szorstkiej lub suchej skóry. Składniki aktywne Gesha Beauty® Collagen Drink wnikają docelowo do głębokiej warstwy skóry (skóry właściwej) i działają od wewnątrz. Przez to wytwarzanie kolagenu jest stymulowane. Rezultatem jest młodszy i zdrowszy wygląd skóry. Pozostałe składniki Gesha Beauty® Collagen Drink to witamina A, która utrzymuje prawidłowy stan skóry, włosów i paznokci, witamina E, która bierze udział w dostarczaniu składników odżywczych do komórek i zapobiega przedwczesnemu starzeniu się skóry, oraz witamina C, która jest istotna przy produkcji kolagenu.






Trzydzieści dni, trzydzieści buteleczek. Zaczynam od jutra. Za miesiąc zdam Wam relację z przebiegu i efektów tej kuracji, mam nadzieję adekwatnych do obietnic producenta i słonej ceny, jaką trzeba za nią zapłacić. Tymczasem zachęcam Was do odwiedzin strony gesha.pl ---> KLIK, gdzie znajdziecie szczegółowe informacje na temat Gesha Collagen Drink.


Co myślicie o tej kuracji? Wiem, że zdania odnośnie przyjmowania kolagenu w takiej formie są różne, ciekawa jestem Waszej opinii. Dałybyście drinkom Gesha szansę? Przemyślcie sprawę, bo za miesiąc będziecie miały okazję powalczyć o taki sam trzydziestodniowy zestaw!


Buziaki,
Cammie.




niedziela, 26 stycznia 2014

Szminka prawdę ci powie, czyli psychotest z przymrużeniem oka

Trochę to zabawne, co zaraz napiszę, ale śmiech to zdrowie, więc sobie go nie żałujmy. Otóż podobno można określić cechy naszej osobowości na podstawie kształtu naszych szminek! Prawdy w tym pewnie za wiele nie ma, ale potraktujcie to z przymrużeniem oka i spróbujcie odnaleźć się wśród sześciu najbardziej charakterystycznych typów. Jak wyglądają używane przez Was szminki?







Sprawdźcie, co kształt Waszych szminek o Was mówi. Cytuję za serwisami astromagia.pl oraz ofeminin.pl:

  1. Szminka o ostrym końcu, używana z dwóch stron: jesteś śmiała, pomysłowa i bardzo zmysłowa. Jesteś twórczym typem z żywym temperamentem i silną osobowością, lubisz niespodzianki i kochasz urozmaicone życie. Nie dbasz o konwencje i często działasz przewrotnie. Jesteś ambitna i przebojowa. Chętnie pomagasz innym.
  2. Szminka o zupełnie płaskim końcu: jesteś łatwa we współżyciu, zawsze można się z tobą dogadać, masz łagodny temperament, jesteś urodzoną dyplomatką. Znajomi często pytają cię o radę, bo jesteś dobrym słuchaczem i zawsze potrafisz udzielać dobrych rad. W życiu kierujesz się prostotą. Jesteś zrównoważona i godna zaufania, do tego troskliwa i pełna empatii. 
  3. Szminka ścięta ukośnie z jednej strony: jesteś ambitna, zawsze myślisz pozytywnie. Jesteś przekonana o własnej wartości, a jednocześnie masz wiele wątpliwości dotyczących samej siebie. Zawsze jesteś otoczona kręgiem przyjaciół i adoratorów. Jesteś twarda, uparta i niezwykle silna, ale z drugiej strony impulsywna i wybuchowa. Kochasz ploteczki.
  4. Szminka z wgłębieniem pośrodku: jesteś czuła, troskliwa i powściągliwa. Twoją pasją nie jest życie w blasku fleszy, ale w świecie marzeń, bo on jest piękniejszy niż cokolwiek w rzeczywistości. Szukasz zrozumienia, przyjaźni i intymności, ale także z tego powodu często czujesz się rozczarowana. Potrafisz być nieprawdopodobnie oddana i lojalna.
  5. Szminka zaokrąglona: jesteś delikatna, kobieca i masz silną potrzebę harmonii. W twoim towarzystwie wszyscy czują się dobrze. Jesteś wspaniałą kochanką, doskonałą kucharką i kochającą żoną. W twoim życiu wszystko idzie zgodnie z planem, niczego nie zostawiasz przypadkowi. Jesteś perfekcjonistką i kochasz porządek.
  6. Szminka z wgłębieniem w kształcie krzesełka: jesteś świetnie zorganizowana, przyjacielska i pomysłowa, przez co bardzo lubiana przez otoczenie. Masz mnóstwo zainteresowań, jesteś kreatywna, masz artystyczną duszę. Nigdy nie brakuje ci energii i nie wyobrażasz sobie życia bez towarzystwa.


Co ten psychotest mówi o mnie? Cóż, spójrzcie na moje dwie ulubione, najczęściej używane szminki i resztę same sobie dopowiedźcie :DDD



Dla ciekawskich: po lewej MAC Creme d'nude, po prawej MAC Hue.



Na jakie cechy osobowości wskazują Wasze szminki? Odnajdujecie się wśród tych kilku typów? Zdradźcie, czy widzicie w tych krótkich charakterystykach choć ziarenko prawdy!


Całuję,
Cammie.




piątek, 24 stycznia 2014

Cudem zdobyta, czyli pomadka nawilżająca Celia Nude


Na słynne pomadki nawilżające Celii nigdzie nie mogłam się natknąć przez ładnych kilka lat, ale nie interesowały mnie na tyle, żeby zadawać sobie trud kupowania ich przez internet. Dostałam nawet kiedyś jedną w prezencie, ale zanim zdążyłam choćby raz się nią pomalować, przepadła jak kamień w  wodę. Gdzieś zgubiłam i do dziś nie mam pojęcia, co się z nią stało. Rozglądałam się potem po sklepach, ale bezskutecznie. I nieoczekiwanie stał się cud, w czasie przypadkowych zakupów w przypadkowym sklepiku, wypatrzyłam! Ułożone w równym rządku, wyeksponowane na sklepowej ladzie rodem z lat 80-tych, chyba tam na mnie czekały. Spośród kilku dostępnych kolorów szybko zdecydowałam się na jeden, różowo - beżowy nr 602 z serii Nude. Ostatnia sztuka! Dziewczyna stojąca za mną w kolejce też miała na nią chrapkę, ale byłam szybsza ;)))

Opakowanie nie było dla mnie zaskoczeniem, bo jak wspominałam, już je przecież kiedyś widziałam. Muszę przyznać, że jak na tak tanią pomadkę (11 zł), to jest naprawdę eleganckie.









Złote, metalowe wnętrze kryje pomadkę o bardzo delikatnym odcieniu, który ciężko jednoznacznie określić. Nie jest to czysty róż, nie jest to też jednak typowy beż. Kropla beżu w różu, kropla różu w beżu. Coś pomiędzy. W każdym razie jest to kolor nienachalny i wystarczająco neutralny, żeby pasować chyba każdemu.












Efekt na ustach jest półprzejrzysty. Producent określa tę szminkę jako pomadkę - błyszczyk i dużo w tym prawdy. Celia Nude ma lekką, miękką formułę, dając ledwie ślad koloru, a przy tym całkiem wyraźny połysk. Dość charakterystycznie pachnie, niby owocowo, ale wyczuwam też jakąś cięższą kremową nutę.

Nie lubię pokazywać takich zbliżeń, bo mojej cerze daleko do gładkości i jędrności królujących w blogosferze dwudziestolatek i mistrzyń fotoszopa (w przyszłym tygodniu kończę 34 lata, łomatko!), ale dobra, niech będzie, macie i patrzcie :DDD







Na moich ustach na pierwszy plan zdecydowanie wybijają się tony różowe. Pomadka wygląda bardzo naturalnie, jest lekka i nosi się ją wyjątkowo komfortowo. Rzeczywiście daje wargom nawilżenie i nie zbiera się w załamaniach skóry. Niestety nie jest trwała, ale na szczęście schodzi równomiernie. Poprawek można dokonać chyba nawet bez lusterka, sprzyja temu transparentne wykończenie. 

Ale uwaga! Wszelkie słowa krytyki odnośnie miękkości tej pomadki są uzasadnione. Przyjemność aplikacji to jedno, ale podatność na złamania i inne urazy to drugie. Niezwykle trudno zachować Celię Nude w stanie nienaruszonym, bardzo łatwo się odkształca. Producentowi nie udało się niestety odnaleźć złotego środka, zdecydowanie wolałabym pomadkę o nieco cięższej, ale dzięki temu trwalszej formule. Podatność na zniszczenie i ostrożność, z jaką trzeba się z Celią Nude obchodzić, sprawia, że kolejnej takiej pomadki raczej nie kupię, mimo wszystkich pozytywów, o których wspominałam wyżej.


Celia to nasza rodzima, polska marka z ogromnymi tradycjami i cieszę się, że tak dobrze odnajduje się we współczesnym świecie, od tylu lat skutecznie utrzymując się na rynku, jednak mimo całej sympatii nie mogę pozostać wobec niej bezkrytyczna. Nad formułą pomadek nawilżających przydałoby się jeszcze popracować.

Jestem przekonana, że większość z Was co najmniej o tych pomadkach  słyszała, a część pewnie miała z nimi do czynienia. Ciekawa jestem, co o nich myślicie. No i jak długo udało Wam się zachować je w stanie nienaruszonym. Moja, bezpiecznie przechowywana w toaletce, z dala od źródeł ciepła i światła, nie narażana na urazy mechaniczne, szybko zaczęła zdradzać oznaki odkształcenia ...


Czekam na Wasze komentarze,
buziaki,
Cammie.





środa, 22 stycznia 2014

Przywrócony do łask, czyli Golden Rose Jolly Jewels


Czerń jednak nie ma sobie równych. Jestem ostatnio pod totalnym urokiem Lacquer Noir nr 36 Max Factor, czemu zresztą dałam już wyraz TUTAJ. Solo prezentuje się przepięknie, mimo wszystko nabrałam ochoty na połączenie tej głębokiej, błyszczącej czerni z jakimś ciekawym topperem. Eksperymentowałam z różnymi topami, jednak najbardziej spodobało mi się zestawienie z Golden Rose Jolly Jewels nr 117, który po tym, jak w zalazł mi za skórę ---> KLIK, zdołał się jednak zrehabilitować.

Jolly Jewels nr 117 to masa bladozłotych drobin różnej wielkości zatopionych w czarnej bazie. Zawsze bardzo mi się podobał, jednak zniechęcona jego kiepską trwałością, porzuciłam go na wiele miesięcy. W duecie z czernią Max Factor prezentuje się jednak tak ślicznie, że wybaczam mu wszystko i niniejszym przywracam do łask!






Podoba mi się zarówno na końcówkach, na których prezentuje się nieco biżuteryjnie, ale ciągle jeszcze nie przytłaczająco ...









... jak i na palcu serdecznym, dając skromniejszy, ale jednak i tak rzucający się w oczy efekt.









Nie wiem, co ta czerń w sobie ma, że zawsze dobrze wygląda. Nie wiem też, dlaczego tak długo czerni na paznokciach unikałam! Teraz za to nadrabiam z nawiązką. Lubię to, że do wszystkiego pasuje i stanowi takie idealne tło dla innych lakierów, jak choćby w tym przypadku dla Jolly Jewels, który nagle zyskał drugie życie.


Lubicie czerń, chętnie po nią sięgacie? Podoba Wam się zestawienie ze złotem? Piszcie!


Na koniec wspomnę tylko, że nareszcie dotarły do mnie "ibejowe" wzorniki do lakierów, także spodziewajcie się obiecanych postów z różnymi kombinacjami z wykorzystaniem L'Oreal Bling Bling Bang i Lynnderella Snow Angel. 






Dziesięć kółek za niecałe dwa dolce, szaleństwo :DDD Warsztat pracy już jest, także nic, tylko brać się do roboty. Co też niebawem zamierzam uczynić.


Tymczasem całuję,
Cammie.




poniedziałek, 20 stycznia 2014

O włosach raz jeszcze, czyli program wygładzający Yves Rocher Lissage


Wiem, okropna jestem ostatnio, pojawiam się i znikam, pojawiam się i znikam. Moja niedyspozycja na szczęście powoli przechodzi do przeszłości, także mam nadzieję, że znowu zacznę pisać regularnie.

Dziś chciałabym pozostać przy temacie pielęgnacji włosów i zaprosić Was na zapowiadaną recenzję programu wygładzającego Lissage Ives Rocher z wyciągiem z ziaren gombo. W skład serii wchodzi szampon, odżywka oraz serum.






Twoje włosy nie układają się i puszą? Zastosuj program wygładzający z wyciągiem z ziaren gombo, dzięki któremu Twoje włosy będą odżywione i będą się łatwiej rozczesywać i układać. 

Ziarna gombo pochodzą najczęściej z Afryki. Gombo to owoc bogaty w antyoksydanty i witaminy, bardzo znany zwłaszcza jako składnik kulinarny. Ma również właściwości kosmetyczne skutecznie wpływające na włosy: wygładza ich włókna.

Szampon: 300 ml / 14,90 zł
Odżywka: 150 ml / 11,90 zł
Serum: 100 ml / 27,90 zł


Po zachwycie, w jaki wprawił mnie program odbudowujący z olejkiem jojoba, wygładzającemu łatwo nie było. Oczekiwania miałam naprawdę spore i niestety serii Lissage nie udało się im sprostać. Nie mogę zarzucić jej niczego konkretnego, po prostu nic szczególnego w moim odczuciu jej nie wyróżnia. Przeciętny szampon, przeciętna odżywka, przeciętne serum. Kosmetyki łagodne, przyjemne w stosowaniu, jednak nie dające satysfakcjonujących mnie efektów. Moje długie, proste, ciężkie włosy zwykle dość dobrze poddają się wygładzaniu, jednak w tym przypadku nie zauważyłam, żeby na pielęgnację Yves Rocher reagowały w oczekiwany sposób. Owszem, były doczyszczone, miękkie i łatwo się rozczesywały, ale to wszystko.

Gdybym miała wskazać najmocniejszy punkt tej serii, postawiłabym na serum, które jako jedyne "coś robi". Na początku kompletnie nie przypadło mi do gustu, bo ma postać dość gęstej emulsji aplikowanej na mokre włosy na zasadzie odżywki bez spłukiwania, do czego nie mogłam się przekonać, przyzwyczajona do tradycyjnych form tego typu kosmetyków, nakładanych na wysuszone już włosy w ostatnim kroku rutynowej pielęgnacji. Po pierwszych oporach jakoś się przełamałam i do dziś z powodzeniem tę emulsję stosuję. Muszę przyznać, że jest wyjątkowo wydajna (w przeciwieństwie do odżywki, która nie dość, że znika z prędkością światła, to ma jakąś taką nieprzyjemną dla mnie tępą formułę), trzy, cztery pompki wystarczają, żeby równomiernie ją rozprowadzić. Myślę jednak, że ze względu na swoją postać nie sprawdzi się przy włosach cienkich i delikatnych, a także bardzo krótkich, istnieje duże ryzyko, że zamiast subtelnego dociążenia, osiągnęłybyście efekt włosów przeciążonych i oklapniętych. A tego na pewno żadna z Was nie chce!

Osobiście do programu wygładzającego Yves Rocher nie zamierzam wracać, nie odpowiada potrzebom moich włosów. Krzywdy im nie robi, ale przełomem w ich pielęgnacji też nie jest. Niewykluczone jednak, że sięgnę po inne serie, zwłaszcza że dla produktów Yves Rocher mam spory kredyt zaufania. Póki co mam jednak dosyć eksperymentów i chcę jak najszybciej wrócić do mojej ulubionej w zeszłym roku odżywki odbudowującej z olejkiem jojoba ---> KLIK. Szkoda tylko, że w moim lokalnym salonie ostatnio ciągle jest wykupiona.


Miałyście do czynienia z którymś z Lissage? Co myślicie o tych kosmetykach? Zdradźcie przy okazji, jakie są Wasze ulubione serie pielęgnacyjne do włosów z Yves Rocher, ciekawa jestem, co się u Was sprawdza.


Na dziś to wszystko, następnym razem znowu o paznokciach!

Buziaki,
Cammie.



czwartek, 16 stycznia 2014

Przywracając proporcje, czyli pielęgnacja włosów z Yves Rocher


No to pięknie! w sposób niezamierzony zdominował ostatnio temat paznokci, najwyższa pora przywrócić rozsądne proporcje i napisać w końcu o czymś innym. Co powiecie na pielęgnację włosów? Chciałabym opowiedzieć Wam o dwóch produktach Yves Rocher, olejku odbudowującym i płukance octowej z malin.






OLEJEK ODBUDOWUJĄCY

Olejek do włosów o bogatej i przyjemnej konsystencji, która nie skleja i nie przetłuszcza włosów. Wzbogacony o olejek jojoba o właściwościach filmogennych i zapobiegających odwadnianiu, pozwalających przeciwdziałać czynnikom zewnętrznym. Włosy są nie tylko chronione, ale także odżywione.

Skład: Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Ethylhexyl Cocoate, Brassica Campestris (Rapeseed) Seed Oil, Ricinus Communis (Castor) Seed Oil, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Borago Officinalis Seed Oil, Orbignywa Oleifera Seed Oil, Macadamia Ternifolia Seed Oil, Parfum/ Fragrance, Tocopherol, Oleth-10.

Cena: 27,90 zł / 150 ml


PŁUKANKA OCTOWA Z MALIN

Powrót do tradycyjnych metod pielęgnacji – płukanka octowa wydobywa naturalny połysk włosów, które lśnią nowym pięknem. Apetyczny owocowy zapach sprawia, że stosowanie płukanki staje się czystą przyjemnością. Ze względu na swoją kwasowość, ekologiczny ocet winny z malin znany jest ze swych właściwości wygładzających i usuwających kamień osadzony na włosach. Te właściwości wpływają na przywrócenie włosom blasku.

Skład: aqua, acetum (vinegar), parfum, palmitamidopropyltrimonium chloride, caprylyl/capryl glucoside, propylene glycol, saliculic acid, aroma (flavor), cetrimonium chloride, alcohol, citric acid, CI 14700 (red 4), CI 17200 (red 33), CI 42090 (blue 1).

Cena: 24,90 zł / 150 ml



O ile płukanka octowa jest hitem sprzedaży Yves Rocher i na pewno dobrze ją znacie, o tyle olejek odbudowujący ---> KLIK najprawdopodobniej jest dla Was jakimś znakiem zapytania. Jak dotąd, nie udało mu się zdobyć w blogosferze jakiejś oszałamiającej popularności. Być może dlatego, że efekty działania płukanki widoczne są gołym okiem już od pierwszego użycia i łatwo się nimi zachwycać, natomiast kuracja olejkiem wymaga czasu i cierpliwości.

Dałam mu czas, byłam cierpliwa, ale wszystko wskazuje na to, że ja również zachwycać się tym olejkiem nie będę. Na moje włosy najwyraźniej nie ma spektakularnego działania, mimo wiele obiecującego, bogatego składu (receptura to tak naprawdę mieszanka wielu różnych olejów). Początkowo stosowałam go zgodnie z zaleceniami producenta, czyli nakładając na 10 minut przed myciem głowy, ale nie zdało to egzaminu, bo kondycji moich włosów nie poprawiało ani odrobinę, a jedynie kradło czas, przedłużając poranne zabiegi pielęgnacyjne. Później aplikowałam go na całą noc, ale po jakimś czasie także zrezygnowałam, bo zauważyłam, że zamiast odżywiać, paradoksalnie włosy z lekka mi przesusza. Nie wiem, jak to możliwe, ale tak właśnie było. Ostateczne stosuję go jako olejek zabezpieczający końcówki i w tej roli spisuje się nieźle. Nie jest zbyt ciężki, nakładany oszczędnie nie przetłuszcza włosów, no i przepięknie pachnie, za co mam dla niego chyba najwięcej sympatii. Ale zużywać będę go w ten sposób chyba kilka lat, zwłaszcza że nie sięgam po niego codziennie ...

Podsumowując, wielkiej miłości z tego nie ma, w przypadku moich włosów się nie sprawdził, ale wiecie jak to jest, każde włosy mają inne potrzeby i czasem długo trzeba się naszukać, żeby dobrać olej, który im służy. Ja już dawno się połapałam, że jakich bym olejowych eksperymentów nie robiła, to i tak zawsze wracam z podkulonym ogonem do oleju kokosowego.


O płukance octowej z malin ---> KLIK mogę wypowiadać się natomiast wyłącznie w superlatywach. Ten produkt jest genialny! Nie dziwi mnie fala zachwytów na jego temat, płukanka po prostu działa. Pewnie wiecie, na jakiej zasadzie? Ocet domyka łuski włosów, dzięki czemu stają się gładkie i lśniące, łatwiej poddają się też rozczesywaniu. Regularne stosowanie podobno podtrzymuje na dłużej ten jakże pożądany efekt. Niektórzy twierdzą, że spowalnia też przetłuszczanie się włosów.

Ja sięgam po tę płukankę za każdym razem, kiedy szczególnie zależy mi na wyglądzie (jakiś czas temu kupiłam drugą buteleczkę, pierwszą dostałam w prezencie od marki). To tylko jeden dodatkowy nieskomplikowany krok w zabiegach "okołowłosowych", a naprawdę robi różnicę. Widoczną. I pachnącą :D Nie obawiajcie się, płukanka pozbawiona jest nieprzyjemnej, kwaśnej octowej nuty, zniewalająco pachnie malinami! Miła odmiana po podobnym produkcie z Marion, którego zapachu znieść nie mogłam.

Przyczepię się jedynie do wydajności tej płukanki, buteleczka kosztująca w cenie regularnej 25 zł mieści raptem 150 ml płynu, co przy moich długich włosach starcza na zaledwie kilka zastosowań. Czyni to z tego zabiegu przyjemność dość kosztowną. Ale i tak Wam tę płukankę polecam! Sprawdźcie sobie przy okazji, jakich cudów dokona z Waszymi włosami. No chyba że już ją znacie, co w sumie jest bardzo możliwe.


Jeśli chodzi o Yves Rocher i ich produkty do włosów, za jakiś czas zaproszę Was jeszcze na obszerną recenzję linii wygładzającej, w skład której wchodzi szampon, odżywka oraz serum. Tymczasem dziś napomknę tylko o gorącej nowości marki, która niedawno do mnie trafiła, czyli serii Sebo Vegetal, na którą składa się płyn micelarny, krem-żel przeciw niedoskonałościom, maseczka oczyszczająca oraz serum zwężające pory.







Co prawda moja współpraca z Yves Rocher jakiś czas temu dobiegła końca i ta przesyłka dotarła do mnie przez nieporozumienie, ale produkty Sebo Vegetal zainteresowały mnie na tyle, że mimo wszystko postanowiłam podjąć się testów. Dajcie mi kilka tygodni i wyglądajcie recenzji! A serii Sebo Vegetal szukajcie w sklepach marki już w lutym.


To tak tytułem dygresji, wracam jednak do clou posta. Miałyście do czynienia z opisanymi dziś przeze mnie kosmetykami? Służą Waszym włosom? Czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 14 stycznia 2014

Z łoża boleści, czyli luźny post o planowaniu | Ładne rzeczy (8)


Masz ci los! Leżę na łożu boleści zmożona chorobą. Już dawno tak podle się nie czułam. Dziś przynajmniej gorączka odpuściła, mogę więc nareszcie skupić myśli i przerwać tę niezamierzoną ciszę na blogu. Ktoś tęsknił? ;)))

Nie będę udawać, że jestem w formie, bo nie jestem, dlatego dziś zapraszam Was na taki luźny post, trochę o zakupach, a trochę o ładnych rzeczach.


Po pierwsze chciałam pokazać Wam mój kalendarz na 2014 rok. Wspominałam Wam jakiś czas temu ---> KLIK, że marzy mi się fuksjowy Moleskine. Nie było trudno zrealizować tę zachciankę, w zasadzie od ręki dostępny był na allegro. Zdecydowałam się na wersję XS, bo potrzebowałam czegoś tylko na podręczne zapiski, a nie jakiejś wielkiej knigi, której i tak nie chciałoby mi się ze sobą nosić. Ten niepozorny na pierwszy rzut oka kalendarzyk mimo niewielkich, kieszonkowych wręcz rozmiarów i tak zapewnia sporo miejsca na notatki, bo poszczególne dni roku rozmieszczone są na odrębnych stronach.






Twarda oprawa, domykająca gumka, tekstylna zakładka i kieszonka na drobiazgi po wewnętrznej stronie tylnej okładki przekładają się na trwałość i funkcjonalność tego kalendarza. Mam nadzieję, że będzie dobrze mi służył przez cały rok. Oczy cieszy już teraz, to na pewno!






Planowałam w ramach cyklu Ładne rzeczy przygotować dla Was kalendarzowy projekt DIY, ale choroba całkiem pokrzyżowała mi plany i pewnie już nic z tego nie wyjdzie. Pokażę Wam za to inspirujący pomysł na podręczny planer, może spodoba się Wam na tyle, że same zechcecie wspomóc swoją organizację czasu w ten sposób.


Coś naprawdę bardzo łatwego do samodzielnego wykonania! "To do list", czyli lista zadań do realizacji. Wystarczy kawałek papieru, ładna ramka i opcjonalnie jakiś element dekoracyjny, tu akurat kokardka. Et voila! 






Prawda, że proste? Taka ramka, kolorystycznie i stylistycznie dobrana do wnętrza, może nie tylko być ciekawą ozdobą, ale także funkcjonalnym gadżetem, pozwalającym na bieżąco spisywać sprawy do załatwienia. W dodatku po zapisaniu kartki wystarczy ją po prostu wymienić i dalej cieszyć się tym oryginalnym notatnikiem. Nie wiem, jak Wy, ale ja na bank sobie taką zrobię! Tylko pewnie kartkę na notatki spróbuję zaprojektować sama, na pewno będzie lepiej wyglądać niż taka zwykła z zeszytu. Być może skorzystam po prostu z jakiegoś gotowca dostępnego w sieci, jest masa darmowych wzorów, warto poszukać!






W ten sam sposób przygotować można też ramki na inne notatki, na przykład na listę zakupów, listę rzeczy do spakowania, książek do przeczytania itp. Możliwości są w zasadzie nieograniczone.


Jak Wam się podoba ten pomysł? Znalazłybyście miejsce na taką ramkę na swoim biurku? A może na półce? Na parapecie? Na kominku? Dajcie znać. No i oczywiście pochwalcie się, jakie kalendarze będą organizować Wasz czas w 2014 roku!


Nie całuję Was dzisiaj, nie chcę Was pozarażać :DDD
Cammie.




sobota, 11 stycznia 2014

Królowa śniegu, czyli Lynnderella Snow Angel


Wiem, że czekacie na prezentację Snow Angel od Lynnderelli, spieszę więc z kilkoma zdjęciami. Przyznaję jednak szczerze, że chyba nie udało mi się uchwycić tego, co chciałam Wam pokazać. Zrobiłam ze trzysta ujęć i tylko na kilku ledwo ledwo widać potencjał tego lakieru. Białe płatki zatopione w przezroczystej bazie dają efekt piękny, lecz subtelny i naprawdę ciężko oddać go na zdjęciach. Mimo wszystko zapraszam, spróbuję dopowiedzieć to, czego nie widać.

Zdecydowałam się połączyć Snow Angel z bladoróżowym OPI Altar Ego (miałyście okazję zobaczyć go wcześniej w zestawieniu z OPI Pink Yet Lavender ---> KLIK). Wyszłam z założenia, że jasne tło będzie dla Snow Angel najkorzystniejsze.






Tak jak wspominałam, niezmiernie trudno było mi zrobić satysfakcjonujące mnie zdjęcie. Aparat po prostu nie oddaje tych wszystkich subtelności, które widać na żywo, gry świateł, wrażenia zatopienia płatków śniegu w warstewce lodu. Nawet się nie łudzę, że udało mi się w pełni to uchwycić, no ale coś tam może zobaczycie.












Snow Angel, choć brokatowy, wcale nie jest błyszczący, bo zanurzone w topperze drobiny są kremowobiałe, a nie srebrzyste. Daje to nieprzerysowany, nienachalny efekt, przywodząc na myśl płatki śniegu uwięzione pod taflą lodu. Mnie osobiście bardzo się to mroźne wykończenie podoba. Jest dyskretne, ale wystarczająco ozdobne, żeby manicure prezentował się interesująco. Nałożony na jasną bazę, nie odznacza się na paznokciach na zasadzie kontrastu, co mogłoby wyglądać bazarowo, tylko wtapia się w tło, tworząc jednorodną, piękną całość. Snow Angel, elegancka królowa śniegu!

Zestawienie Snow Angel z OPI Altar Ego bardzo mi się podoba, ale coś mi mówi, że równie trafiony mógłby być duet z jakąś pastelową, rozbieloną bazą. Może miętą? Sprawdzę! I oczywiście Wam również pokażę. Może zdjęcia będą wtedy dla tego toppera łaskawsze.


Jak Wam się podoba mroźny Snow Angel? Dostrzegacie jego potencjał? Koniecznie napiszcie, z jaką bazą połączyłybyście go najchętniej!


Buziaki,
Cammie.




czwartek, 9 stycznia 2014

Lynnderella, czyli ręcznie robione lakierowe cacuszka


Z początkiem roku pozwoliłam sobie na małe szaleństwo. Raz się żyje, zamówiłam Snow Angel od Lynnderelli! Topper, który kolorem i fakturą drobin subtelnie iskrzącego białego brokatu przypomina płatki śniegu. Chodził za mną już od kilku lat, ale ze względu na cenę i trudności z dostępnością ciągle rezygnowałam z zakupu. Aż w końcu się zdecydowałam. I mam! Moje cacuszko :DDD






Zamówienie złożyłam na norweskiej stronie norwaynails.com ---> KLIK. Muszę oddać sprawiedliwość i bardzo ten sklep pochwalić, przesyłka przyszła błyskawicznie, zawartość została przepięknie zapakowana w dekoracyjny papier przewiązany uroczą wstążką, a na dodatek do mojego skromnego bądź co bądź zakupu otrzymałam atrakcyjny gratis w postaci 30-mililitrowej miniatury O.P.I. Avojuice Holly Berry Hand & Body Lotion. Bardzo miła niespodzianka! Już wypróbowałam, nie daje co prawda dłoniom spektakularnego nawilżenia, ale cudownie za to je wygładza. No i niezwykle apetycznie pachnie.

Dlaczego zdecydowałam się na zakupy akurat w Norwegii? Po prostu Norwaynails to jeden z nielicznych sklepów, w których kupić można lakiery Lynnderelli. I w sumie jedyny znany mi, który od ręki wysyła zamówienia do Polski.

Swatchy Snow Angel jeszcze nie przygotowałam, zanim zrobię pierwsze zdjęcia, chciałam Wam po prostu opowiedzieć trochę o samej Lynnderelli. Nie jest to szeroko znana marka, a myślę, że warto poświęcić jej kilka słów.

Lynnderella to manufaktura brokatowych topperów, która swą nazwę wzięła od nicku autorki tych cudownych lakierów. Wszystkie są przez nią samodzielnie projektowane i wytwarzane, od podstaw. Sprawia to oczywiście, że swoje kosztują (zwykle około 20 dolarów), no i nie są też przez to szeroko dostępne, bo to w końcu nie linia produkcyjna, tylko ręczna robota, więc liczba egzemplarzy bywa ograniczona. Na szczęście, wyjąwszy edycje limitowane, najbardziej popularne lakiery w miarę regularnie wracają do sprzedaży. Ofertę marki zobaczyć można na blogu Lynnderelli ---> KLIK bądź na jej stronie ebay ---> KLIK (od razu uprzedzę, że nie wysyła do Polski ...).

Na kilku przykładach pokażę Wam, o czym w ogóle mowa (zwróćcie uwagę na te charakterystyczne buteleczki z przeuroczymi etykietkami!). Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony norweynails.com.












Piękne, prawda? Wybór oczywiście jest o wiele większy, gorąco zachęcam Was do poszukania zdjęć w sieci (interesujący przegląd dostępny jest chociażby na fesjbukowym profilu miłośników Lynnderelli ---> KLIK). Można się z miejsca zakochać! 

Za sukcesem Lynnderelli stoi na pewno unikatowość tych lakierów. W ich produkcję wkłada się mnóstwo serca i to widać. Żałuję, że nie są szerzej dostępne, choć z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że pewnie wtedy marka straciłaby nieco ze swojej magii, od dawna przecież wiadomo, że im coś trudniej osiągalne, tym bardziej pożądane :DDD


Jak Wam się podoba idea ręcznie robionych lakierów? I co myślicie o Lynnderelli?


Snow Angel w całej jego śnieżnej krasie postaram się pokazać Wam jak najszybciej,
tymczasem całuję,
Cammie.




wtorek, 7 stycznia 2014

Czerń i granat, czyli nie ma jak spontaniczne zakupy!


Ależ mnie wzięło na ciemne paznokcie! I to naprawdę ciemne, żadnych kompromisów, sto procent czerni w czerni. Planowałam kupić Essie Licorice, ale oczywiście ze względu na niedawną promocję pół szafy wymiotło i nic z moich planów nie wyszło. Pocieszyłam się więc maluszkiem z Max Factor, Max Effect 36 Lacquer Noir

Już już wychodziłam ze sklepu i dosłownie w ostatniej chwili kątem oka dostrzegłam kuszący błysk w szafie L'Oreal. Jak dobrze, że się zatrzymałam! Nie wiem, czy to była ekspozycja nowości, czy jakiejś kolekcji limitowanej, na nic nie patrzyłam, tylko od razu porwałam z półki to cudo, przepiękny granatowy topper Color Riche 837 Bling Bling Bang! Od pierwszej chwili wiedziałam, że stworzy idealny duet z czernią.






Jestem pod ogromnym wrażeniem efektu, jaki daje połączenie tych dwóch lakierów. Czerń Max Factor okazała się głęboka i błyszcząca, stanowi też doskonałe tło dla granatowego akcentu na palcu serdecznym. Patrzcie ("i podziwiajcie", chciałoby się dodać :DDD).












Jestem ogromnie zadowolona z tych spontanicznych zakupów! Co prawda oba lakiery nie należą do najtańszych, bo Max Factor kosztował chyba 20, a L'Oreal 30 zł (swoją drogą za tę cenę mogliby się bardziej postarać i precyzyjniej przyciąć pędzelek, trafił mi się jakiś rozwichrzony ...), ale myślę, że przynajmniej dla granatu trudno byłoby znaleźć tańszy zamiennik, niezłą czerń pewnie można kupić taniej.


Jak Wam się podoba takie zestawienie? Mam nadzieję, że podzielacie mój zachwyt. Postaram się niebawem pokazać Wam ten granat w połączeniu z innymi lakierami, czekam na wzorniki, które kupiłam na ebay, jak w końcu dojdą, zrobię serię poglądowych zdjęć.


A jeśli z czernią Wam nie po drodze, to może bardziej przypadnie Wam do gustu moja kolejna propozycja, listonosz przyniósł mi dziś przesyłkę ze Snow Angel od Lynnderelli! KLIK Ale o tym innym razem. Może jutro? Tak chociaż słowem wstępu? Zobaczymy.


Tymczasem całuję,
Cammie.




niedziela, 5 stycznia 2014

Bye bye 2013, czyli pękające w szwach podsumowanie minionego roku


Żegnając ostatecznie rok 2013, chciałabym poświęcić mu jeszcze jeden wpis. Nie chce mi się rozbijać tematu na odcinki, dlatego postanowiłam zebrać wszystko w jednym poście. Mam nadzieję, że nie pęknie w szwach :DDD Zapraszam na podsumowanie minionego roku






W 2013 roku napisałam dla Was 232 posty, z których najpopularniejszy dotyczył kozaków z szeroką cholewką ---> KLIK (statystyki tego wpisu dowodzą, jak ciężko kupić zimowe buty na tęższą łydkę, widzę tu dla producentów niszę z ogromnym potencjałem!). Sporym zainteresowaniem cieszyła się też moja kuracja kwasem azelainowym ---> KLIK. O dziwo, bardzo chętnie czytałyście też o moich zniżkowych zakupach w Rossmannie ---> KLIK, czego się naprawdę nie spodziewałam, bo dookoła pełno uwag o rzekomym przesycie tym tematem. Żaden jednak zeszłoroczny post nie zdołał zdetronizować stareńkiego wpisu na temat beauty blendera ---> KLIK i tylko odrobinę nowszego na temat języka reklamy ---> KLIK, które od dawna są najczęściej wyszukiwanymi na No to pięknie!. Sądząc po liczbie odsłon, ciężko będzie pobić ich wynik. 


Ale zostawmy te statystyki i pochylmy się nad kosmetycznymi hitami roku 2013. Początkowo miałam w planach przygotować na ten temat odrębny, obszerny post, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że to jednak bez sensu. Przez cały rok regularnie pisałam posty z cyklu Odkrycia miesiąca ---> KLIK, także na bieżąco byłyście informowane, co wprawiało mnie w zachwyt. Zainteresowanych odsyłam do tej serii, a dziś wspomnę tylko o dwóch kosmetykach, które zdobyły moją największą sympatię.






Produktem roku zdecydowanie został bb krem Missha Signature Wrinkle Filler ---> KLIK. Uwielbiam go! Pasuje mi pod każdym względem, ma bardzo ładny, twarzowy, jasny kolor, przyjemną, miękko otulającą twarz formułę, zadowalający mnie stopień krycia i preferowane przeze mnie wykończenie, dające efekt zdrowej, promiennej cery. W ogóle Missha stała się chyba moją ulubioną koreańską marką, od dłuższego czasu wierna jestem też filtrowi All-around Safe Block Waterproof Sun Milk ---> KLIK, który nie tak dawno też Wam zresztą polecałam.

Drugim z kosmetyków, który moim zdaniem zasłużył w 2013 roku na szczególne wyróżnienie, jest serum do włosów Indola Innova Glamour Sparkling Ends ---> KLIK. Najlepsze serum do włosów, z jakim miałam do czynienia, wygładzające i idealnie włosy dociążające. Zużyłam do ostatniej kropelki i na pewno kupię kolejne opakowanie. Obiecałam sobie jednak, że zużyję najpierw te specyfiki, które u mnie zalegają, wiem, że w innym przypadku nadal będą leżeć.

Kosmetyków, których używałam z ogromną przyjemnością, było oczywiście więcej, ale nie chcę tu o nich wszystkich pisać. Wspomnę tylko o rewelacyjnych pomadkach, różach (Well Dressed, moja miłość) i cieniach (zwłaszcza uniwersalny Naked Lunch i kultowy Satin Taupe) MAC, świetnych cieniach w kremie Maybelline Color Tattoo (głównie Permanent Taupe, którego używam do brwi), mojej ulubionej paletce Sleek Au Naturel (najlepsza!) i od kilku lat niezastąpionym korektorze Bourjois Helathy Mix. Jeśli chodzi o pielęgnację, to wyróżnienie należy się filtrowi The Face Shop Natural Sun, maści Acne-Dermodbudowującej odżywce do włosów Yves Rocher z olejkiem jojoba, ekspresowej kuracji Fructis Goodbye Damage oraz żelowi Kemon Hair Manya. W bardziej ogólnym ujęciu bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie produkty JOIK i The Secret Soap Store, to chyba właśnie te marki, które będę eksplorować w tym roku.


Osobną kategorię stanowią lakiery do paznokci. Nie ukrywam, że w 2013 roku kupiłam i dostałam ich mnóstwo i tak naprawdę każdy coś w sobie miał, jednak nie miałam problemu z wyselekcjonowaniem trzech, które spodobały mi się najbardziej.






Lakierem roku mogę nazwać granatowo - szary Rimmel Punk Rock ---> KLIK. To właśnie po niego sięgałam najczęściej. Co prawda nie pasuje mi pędzelek, który jest dla mnie za szeroki, ale jestem pod całkowitym urokiem jego niepowtarzalnego koloru, idealnie wpisującego się w mój gust. Pasuje do moich ulubionych szarości, bieli, czerni i granatu, dominujących w mojej garderobie. Podoba mi się tak bardzo, że chyba kupię na zapas :DDD

Najwięcej komplementów nasłuchałam się natomiast na temat Essie A Crewed Interest ---> KLIK. To rozbielona, pastelowa brzoskwinka, którą bardzo lubiłam nosić na paznokciach wiosną i latem. Kolor zwraca uwagę, wiele osób mnie o niego pytało.

Nie mogę nie wspomnieć też o ciemnofioletowym Wibo WOW Glamour Sand nr 3 ---> KLIK. Mój ulubieniec, jeśli chodzi o tę piaskową kolekcję, która szturmem podbiła blogosferę, co zresztą wcale mnie nie dziwi. Od dawna powtarzam, że jeśli chodzi o lakiery, Wibo ma naprawdę ciekawą ofertę i zawsze nadąża za trendami. Brawo!


W kilku słowach chcę się też odnieść do pytań, jakie najczęściej zadawałyście mi w prywatnych wiadomościach. W ciągu minionego roku odebrałam niezliczone ilości maili w sprawie moich kobaltowych okularów i torby od Dzikiego Józefa.






Fenomenu tych okularów nie rozumiem. Pokazałam je na blogu kilka lat temu ---> KLIK, a ciągle wzbudzają Wasze zainteresowanie. Publicznie zatem ogłaszam: nie wiem, gdzie można takie kupić! To oprawki zupełnie no name, bez żadnej sygnatury wskazującej na model czy producenta, wygrzebane w zwykłym lokalnym sklepiku optycznym i kupione za śmieszną cenę 50 zł. 

Pytania o Dzikiego Józefa ---> KLIK są dla mnie bardziej zrozumiałe. Przez długi czas dostępność tych toreb była bardzo ograniczona, ofertę marki poznać można było wyłącznie przez FB, ceny owiane były natomiast tajemnicą zdradzaną tylko zdecydowanym klientom. Dziś na szczęście funkcjonuje już strona ---> KLIK, więc torby łatwiej można sobie obejrzeć, no ale ceny nadal niestety nie są podawane. Dziwna polityka, ale mogę domyślać się, czym spowodowana. W każdym razie ciekawskich informuję, że posiadam model wielka czarna sztywna ---> KLIK, który mniej więcej rok temu kosztował, o ile dobrze pamiętam, jakieś 320 zł (ceny podobno wzrosły). Torba (naprawdę ogromna!) ma świetną jakość, uszyta jest z bardzo grubej sztywnej skóry, jest bardzo pojemna, a przy tym niezwykle mocna. Zawsze zwraca uwagę! Wiele razy byłam zaczepiana i pytana o nią na ulicy. Po roku użytkowania nie zauważyłam, żeby działo się z nią cokolwiek złego. Także jeśli pytacie mnie, co sądzę o Dzikim Józefie, to z czystym sumieniem mogę te torby polecić.

Nie myślcie tylko, że narzekam, że do mnie piszecie! Cenię sobie kontakt z Wami i na wszystkie maile staram się odpowiadać (Kamyczku, cierpliwości, pamiętam o Tobie!).


Jeśli chodzi o gadżety, to rok 2013 ponownie należał do Kindle'a, jako nowość pojawiła się natomiast butelka z wymiennym filtrem Water Bobble.






Kindle (wersja 4 Touch) był zakupem roku 2012 r., a w 2013 tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to były doskonale wydane pieniądze. Podtrzymuję wszystko, co niegdyś o tym urządzeniu napisałam ---> KLIK. Dodam tylko, że to właśnie Kindle jest tajemnicą postów z cyklu Książki miesiąca. Często pytacie, skąd mam tyle czasu na czytanie. Otóż nie mam go pewnie więcej niż Wy, po prostu zawsze mam przy sobie Kindle'a, który pozwala mi czytać w każdej wolnej chwili, w podróży, w kolejce, w poczekalni, nawet w wannie (co zresztą bardzo lubię!). Normalnie te chwile pewnie bezproduktywnie przeciekłyby mi przez palce.

Bardzo chwalę sobie też butelkę Water Bobble, o której wspominałam Wam wiosną ---> KLIK, służy mi dzielnie dzień w dzień, wymieniam jedynie filtry (do tej pory zużyłam raptem cztery, także jak widzicie, nie są to jakieś ogromne koszty, zwłaszcza że zawsze kupuję je korzystając z jakichś promocji, nawet teraz można je dostać z noworoczną zniżką -25% ---> KLIK). Taka butelka to ogromna wygoda, wspaniała opcja dla kochających wodę! Butelkę można napełnić dosłownie wszędzie. 


Skoro już wspomniałam o książkach, to dodam jeszcze, że zdecydowanie najwięcej frajdy przyniosła mi w 2013 roku lektura Pieśni lodu i ognia George'a R. R. Martina. Pochłonęłam wszystkie dostępne tomy i z niecierpliwością czekam na kolejne!






Nie będę się na temat tych książek już rozpisywać, zainteresowanych odsyłam TUTAJ, do wrześniowego wpisu, w którym na gorąco dzieliłam się z Wami moimi wrażeniami na ich temat. Powiem tylko jedno, zazdroszczę każdemu, kto ich lekturę ma jeszcze przed sobą! Mnie pozostaje jedynie czekanie na kolejne tomy i nadzieja, że autor zdąży je napisać ;)))

Kończąc wątek książek, chciałabym Wam jeszcze tylko napomknąć o Battle Royale Koushun Takami, która też wywarła na mnie w zeszłym roku ogromne wrażenie ---> KLIK. To jedna z nielicznych pozycji, do których wracam myślami. Niestety jak dotąd nie ukazała się po polsku, także w razie czego szukajcie wersji anglojęzycznej. Warto! Ta książka powinna zainteresować każdego, komu spodobały się Igrzyska śmierci


Jeśli chodzi o wspomnianą przed chwilą Pieśń lodu i ognia, to w 2013 roku obejrzałam też serial na podstawie tej sagi, wspaniałą Grę o tron. Jednak palma pierwszeństwa bez dwóch zdań należy się innemu serialowi, mianowicie niesamowitemu Breaking Bad.





Oglądałam ten serial z wypiekami na twarzy. Mistrzostwo! Więcej na jego temat pisałam TUTAJ. Gorąco zachęcam do obejrzenia, bo Breaking Bad, niby tylko telewizyjna rozrywka, to serial na naprawdę wysokim poziomie.


Prywatnie był to dla mnie bardzo udany rok. Największym wyzwaniem był chyba powrót do pracy po roku urlopu macierzyńskiego i wychowawczego. Na szczęście gładko poszło, ja pracuję na pełnych obrotach, a moja córeczka ma wspaniałą nianię, za którą przepada (i o którą czasami jestem zazdrosna :P).









Co jeszcze? Może to, że w 2013 roku, po wykaraskaniu się z kłopotów zdrowotnych z okresu ciąży i karmienia piersią, znowu przestałam jeść mięso. Nie wróciłam do pełnego wegetarianizmu, bo w mojej diecie znajdują się ryby, ale na tę chwilę dobrze mi z tym i na razie nie planuję tego zmieniać. 


Tak właśnie w skrócie (ha ha ha! wiem, że się rozpisałam :D) wyglądał mój rok 2013. Mam nadzieję, że 2014 będzie równie dobry. Chciałabym, żeby No to pięknie! przyniósł trochę pozytywnych zmian, a mnie wiele satysfakcji z blogowania. Z tą myślą żegnam rok 2013, bye bye! I jeszcze raz życzę Wam wszystkiego dobrego :*


Jaki był dla Was rok 2013? Czym zapadł Wam w pamięć? Czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.



Ostatnia szansa na odżywkę JOKO!