beauty & lifestyle blog

środa, 30 lipca 2014

Trudne tematy, czyli książki lipca


Dzień dobry, kochane mole książkowe! Zapraszam na kolejne spotkanie "klubu czytelnika", jak z przymrużeniem oka nazywam posty z cyklu Książki miesiąca. Jak tam Wasze lipcowe lektury, ciekawe? Moje okazały się arcyciekawe, choć przyznaję, że niestety także dość przygnębiające. Zdecydowanie mam już ochotę na coś znacznie lżejszego, ale póki co zatrzymam się na chwilę nad książkami, które towarzyszyły mi w lipcu i spróbuję raz jeszcze przywołać tamte emocje. Mam nadzieję, że potem sobie pogadamy. Widzę po statystykach, że chętnie o książkach czytacie, ale z nieznanych mi powodów stosunkowo rzadko takie posty komentujecie, chciałabym to zmienić. Nie dajcie się prosić :))) No dobrze, do rzeczy, książki lipca!




To tylko trzy pozycje, ale wszystkie mocne. Bardzo mocne. "451 Fahrenheita" Ray'a Bradbury'ego, "Opowieść podręcznej" Margaret Atwood i "Nakręcana dziewczyna" w jednym tomie ze zbiorem opowiadań pod wspólnym tytułem "Pompa numer sześć" Paolo Bacigalupiego.




"451 Fahrenheita", Ray Bradbury

Po niebie latają odrzutowce z głowicami atomowymi, ludzie spędzają czas przed telewizyjnymi ścianami, a strażacy zamiast gasić, wzniecają pożary. Najchętniej palą książki, do tego są zostali powołani. 451 stopni Fahrenheita to temperatura, w której zaczyna palić się papier. Najsłynniejsza powieść Raya Bradbury'ego, kilkadziesiąt lat od pierwszego wydania, wciąż szokuje i wzbudza pozytywne emocje. Kiedyś odbierana jako głos przeciwko totalitaryzmowi, teraz ukazuje drugie dno i zmusza do namysłu nad losem cywilizacji. Świat wyzbyty "wysokiej kultury", zdominowany przez opery mydlane, historyjki obrazkowe, tanią rozrywkę dla mas. Nie ma w nim miejsca na rozmowę, miłość, szczęście. Zastępują ją dragi, ogłupiająca telewizja, przemoc, samotność w tłumie. Wizja Bradbury'ego, szokująca przed półwieczem, dzisiaj także budzi dreszcz realnego przerażenia oto na własne oczy widzimy, jak futurystyczne i groźne założenia autora stają się rzeczywistością. Dobrowolne odrzucenie dorobku kultury, schedy po pokoleniach przodków szokuje, ale przykład strażaka Guya Montaga pokazuje, że nie jest łatwo zabić człowieczeństwo, a to co dobre, zawsze w człowieku na wierzch wypłynie.


"451 Fahrenheita" to przerażająca wizja świata bez wolnej myśli. Świata bez książek, uznanych za źródło wszelkiego zła, zakazanych, palonych przez specjalnie do tego powołane bezwzględne służby. Świata nieustannego prania mózgu płytką popkulturową papką. Świata powierzchownych relacji, bezrefleksyjnego współistnienia. Świata brutalnej przemocy. Trudno w takich warunkach o krytycyzm, a jednak jakiś impuls sprawia, że w bohaterze budzi się refleksja i głód wiedzy. Kwestionując swoje powołanie stoczyć musi on co prawda trudną wewnętrzną walkę, narażając się na ogromne niebezpieczeństwo, jednak raz zasianych wątpliwości już nie da się stłumić. Nie chcę Wam tu zdradzać puenty tej historii, dodam tylko, że jest jeszcze dla nas, ludzkości, jakaś nadzieja. Pocieszające, biorąc pod uwagę, jaki obraz nakreślił nam autor. Swoją drogą, to niesamowite, jak blisko współczesnego kryzysu kultury był już ponad sześćdziesiąt lat temu, przewidując poniekąd pewne smutne procesy.


"Opowieść podręcznej", Margaret Atwood

Orwellowskie piekło kobiet. Witamy w alternatywnej rzeczywistości rodem z najgorszego koszmaru, jaki może przyśnić się kobiecie. Oto inna wersja historii świata, w której reżim i ortodoksja są jedynym prawem, prawem stanowionym przez mężczyzn i dla mężczyzn, gdzie kobieta została sprowadzona do roli niemej reproduktorki. Oby tylko ten świat mógł okazać się ponurym snem... "Opowieść podręcznej" to wstrząsająca antyutopia, jedna z najlepszych powieści słynnej kanadyjskiej pisarki Margaret Atwood.


Powiedzieć o "Opowieści podręcznej", że jest poruszająca, to dla mnie za mało. Ta książka po prostu mną wstrząsnęła. Dużo prawdy jest w sformułowaniu, że pokazuje piekło kobiet. Bo jak inaczej nazwać rzeczywistość, w której na drodze jakiejś nie do końca dla czytelnika zrozumiałej rewolucji kobiety ograbiono z wszelkich praw, a co gorsze także z podmiotowości, czyniąc z nich żywe narzędzia, nakazując im pędzić życie wyłącznie w narzuconej, ograniczającej roli? Roli na przykład służącej. Albo podręcznej, której los, w świecie, w którym bardzo, bardzo trudno o dziecko, determinuje jej płodność. Podręczna służy bowiem do wydania na świat dziecka. Dziecka pana i jego bezpłodnej żony, którzy przyjmują ją pod swój dach w tym jednym, ściśle określonym celu. Ta historia wzbudziła we mnie różne emocje, od zaciekawienia po obrzydzenie, ale najsilniejsze było chyba niedowierzanie, stopień uprzedmiotowienia kobiet w tej powieści przekroczył bowiem możliwości mojej wyobraźni. Jak dobrze, że to tylko literacka fikcja.


"Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć", Paolo Bacigalupi

Nakręcana dziewczyna”

To najbardziej oczekiwana powieść fantastyczna roku. Bacigalupi czerpie pomysły ze swoich wielokrotnie nagradzanych opowiadań i je rozwija, badając je głębiej i dokładniej niż dotąd. Wyniki są imponujące. Już nigdy nie da się patrzeć na przyszłość tak samo, jak przedtem.



“Pompa numer sześć”
Debiut Paolo Bacigalupiego – ten zbiór opowiadań pokazuje siłę i zasięg opowiadania fantastycznego. Sednem twórczości Paolo jest krytyka społeczna, polityczna przypowieść i dyskurs ekologiczny. Każde z zawartych tu opowiadań ostrzega i jednocześnie zachwyca się tragikomedią ludzkich przeżyć.


Dziwny tytuł, dziwna książka, złożona z długiej formy, powieści "Nakręcana dziewczyna" i form krótkich, kilku opowiadań pod wspólnym tytułem "Pompa numer sześć". Historie jednak się zazębiają, bo wyraźnie widać, że w powieści autor wykorzystał swoje wcześniejsze pomysły z opowiadań, także czyta się wszystko jako dość spójną całość. Generalnie dominują wątki związane z destrukcyjnym wpływem człowieka na środowisko, autor roztacza przed czytelnikami wizję świata skonfliktowanego, głodnego i pozbawionego wody, targanego ciągle mutującymi chorobami, zniekształconego genetycznymi eksperymentami na roślinach, zwierzętach, a nawet ludziach, czego przykładem jest tytułowa nakręcana dziewczyna. Obraz naprawdę przygnębiający, dający do myślenia, budzący obawy o przyszłość. Warto przeczytać.


Jak widzicie, w lipcu nadal trzymałam się dystopii, ale o ile książki, o których wspominałam Wam w poprzednich miesiącach skierowane były głównie do młodzieży, tak te, o których piszę Wam dzisiaj, to lektury zdecydowanie trudniejsze, dla dojrzalszego czytelnika. Dużo w nich głębi, dużo ważnych treści, ale przyznam szczerze, że czuję przesyt. Przytłoczyły mnie te historie z całym tym swoim smutnym przekazem. Potrzebuję odetchnąć, sięgnąć po coś lżejszego, odpocząć od tych wszystkich trudnych tematów. Sierpniu, przybywaj!


Znacie którąś z książek, które dziś przybliżyłam? A może dopiero planujecie lekturę? Dajcie znać, czy byłybyście skłonne sięgnąć po którąś z nich. Na pewno są tego warte, choć trzeba przygotować się na mocne przeżycia. Zwłaszcza w przypadku "Opowieści podręcznej", choć to oczywiście moja osobista refleksja, być może Wam ta powieść nie wydawałaby się aż tak poruszająca. Mnie w każdym naprawdę dała do myślenia.

Napiszcie, co ciekawego czytałyście w lipcu. Typowe, lekkie wakacyjne czytadła, czy mimo letniej aury jednak coś poważniejszego? Czekam na Wasze komentarze, pogadajmy!

Buziaki,
Cammie.


poniedziałek, 28 lipca 2014

Kostka w kulce, czyli głęboko oczyszczające mydło propolisowe Natura Siberica


Przywykłyśmy do tego, że mydła mają postać kostki, tymczasem Natura Siberica wyłamuje się z tego stereotypu, nadając swoim mydłom kształt pokaźnych rozmiarów kul. Coś w tym nietypowym rozwiązaniu na tyle mnie urzekło, że zapragnęłam takiej mydlanej kulki, nie mogąc się jedynie zdecydować, której wersji pragnę bardziej :DDD W starciu z poprawiającym elastyczność skóry mydłem śnieżnym wygrało ostatecznie głęboko oczyszczające mydło propolisowe.




Mydło dla cery problematycznej, trądzikowej, z wypryskami, rozszerzonymi porami. 100% naturalne mydło propolisowe na bazie propolisu, olejku z jałowca, czarnego kminku i syberyjskiej bażyny. Mydło zwalcza niedoskonałości skóry, głęboko oczyszcza i nawilża skórę. Propolis, jako naturalny i niezastąpiony antyseptyk posiada unikatowe właściwości gojące, antyseptyczne. Czarny kminek i bażyna wyśmienicie oczyszczają pory, skutecznie pielęgnując cerę problematyczną. Olejek z jałowca likwiduje podrażnienia skóry, poprawia jej elastyczność.

100 g / 20 zł


Skład: Elaeis Guineensis Fruit Oil, Olea Europaea Fruit Oil, Cocos Nucifera Oil, Aqua, Sodium Hydroxide, Sucrose, Parfum, Hippophae Rhaimnoides Fruit Oil, Honey Extract, Propolis Extract, Panax Ginseng Root Extract, Cera Alba, Helliantus Annuus Seed Oil, Ribes Nigrum Seed Oil, Borago Officinalis Seed Oil, Juniperus Communis Extract, Linum Usitatissimum Seed Oil, Triticum Vulgare Germ Oil, Abies Sibirica Needle ExtractwH, Pinus Pumila Needle ExtractWH, Juniperus Sibirica Needle ExtractWH, Arctium Lappa Root Extract, Limonene, Geraniol, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde.




Jak widzicie na zdjęciu, kula ma dość nieregularny kształt, co jest najlepszym dowodem na to, że mydła Natura Siberica wyrabiane są ręcznie. Docenić też na pewno należy ich bogaty, naturalny skład, który w przypadku mydła propolisowego przekłada się na jego właściwości antyseptyczne i naprawdę dogłębnie oczyszczające skórę, bez nadmiernego ściągania cery. Mydło bardzo obficie się pieni, gęstą i kremową pianą, pozwalającą nie tylko na komfortowe tradycyjne mycie twarzy dłońmi, ale świetnie spisującą się także w duecie ze szczoteczką Clarisonic. Uważać trzeba jedynie, żeby nie dostała się do oczu, bo potrafi nieco je podrażnić. Ale to naprawdę niewielka niedogodność, przy odrobinie ostrożności problemu nie ma, a i tak najważniejsze przecież, że mydło spełnia wszelkie obietnice producenta, zauważalnie wpływając na kondycję cery.

Mydło propolisowe ma niezwykle intensywny zapach, charakterystyczny, ale przyjemny. Mimo upływu czasu (używam tego mydła od dwóch miesięcy) nadal jest wyczuwalny, nie aż tak mocny, jak na początku, ale na pewno nie zwietrzały. Dla wrażliwych nosów może być uciążliwy, ale ja bardzo go polubiłam, przyjemnie mi się kojarzy i z pewnością umila poranne i wieczorne oczyszczanie twarzy.

Wydajność na piątkę! Owszem, jedna taka kulka to wydatek rzędu 20 zł (zamawiałam w sklepie Kalina), ale po dwóch miesiącach codziennego stosowania oceniam, że mydło propolisowe będzie mi towarzyszyć jeszcze przez co najmniej kolejne dwa. A kiedy się skończy, sięgnę pewnie po mydło śnieżne, bo bardzo mnie intryguje jego dziwna nazwa. Kształtem na pewno przypomina śnieżkę, ale coś mi mówi, że to nie o to chodzi :DDD

Ten kulisty kształt mydeł Natura Siberica to w ogóle śmieszna sprawa, trzeba się nauczyć, jak się z nimi obchodzić, bo łatwo wypuścić je z dłoni. Przynajmniej mi na początku ciągle się to zdarzało. Niezdara ze mnie, bywało, że mydło latało po całej łazience. Ale generalnie taka kulka to ciekawa odmiana po tych wszystkich tradycyjnych mydlanych kostkach, z jakimi miałam do czynienia. Kostka w kulce :DDD


Chętnie sięgacie po mydła do oczyszczania twarzy? Macie swoje ulubione? I co sądzicie o mydlanych kulach Natura Siberica? Może zetknęłyście się którąś z nich? Propolisową mogę Wam polecić!

Buziaki,
Cammie.



piątek, 25 lipca 2014

Z wizytą w raju, czyli mój pierwszy raz w Hebe


Wybaczcie mi ten egzaltowany tytuł posta, ale naprawdę czułam się jak w kosmetycznym raju, kiedy w zeszłym tygodniu po raz pierwszy trafiłam do Hebe. W moim mieście ta sieć jest niestety nieobecna (why???), zwykle co najwyżej mogę więc pooglądać sobie cudze zakupy i powzdychać do niedostępnego dla mnie asortymentu. W końcu jednak i ja miałam okazję wydać tam trochę pieniędzy :))) Wiem co prawda, że posty zakupowe generalnie niewiele wnoszą do blogosfery, ale najwyraźniej Wam to nie przeszkadza, bo na fesjbuku wyraźnie zażądałyście, żebym swoje zakupy pokazała, więc co mi tam, pokazuję. Przyjemnego oglądania!

Już na początku przeżyłam szok, kiedy w progu zostałam powitana grzecznym "Dzień dobry, witamy w Hebe" (praktyka niespotykana w innych drogeriach), który w środku tylko się pogłębiał, zaskoczyła mnie bowiem przestrzeń (dwa piętra!), nieskazitelna czystość, komfortowa klimatyzacja i przemiła, aczkolwiek nienachalna obsługa. Pierwsze kroki oczywiście skierowałam do szafy Essie. Mam tych lakierów całkiem sporo, ale wszystkie kupowałam dotąd via internet bądź korzystając z uprzejmości koleżanek, także fajnie było zobaczyć w końcu te wszystkie buteleczki na żywo. Z bogatej oferty wybrałam czarny jak noc Licorice, z sąsiedniej szafy łapiąc przy okazji znany z licznych recenzji top Kinetics Kwik Kote, a z pobliskiej ekspozycji jeden z promowanych nie tak dawno pachnących lakierów Revlon w odcieniu Wild Violets.










Być może na tych kilku drobiazgach moje zakupy by się skończyły, ale traf chciał, że w tamtym dniu obowiązywała 40% zniżka na całą ofertę Catrice. Jak mogłam nie skorzystać? Zwłaszcza że w moim mieście szafa tej marki dostępna jest tylko w jednym miejscu i zawsze, ale to zawsze jest przetrzebiona. W Hebe półki były pełne, także długo się nie zastanawiając, chwyciłam od dawna mnie interesujący kamuflaż w najjaśniejszym odcieniu 010 Ivory, bardzo zachwalaną kredkę do brwi 040 Don't let mi brown, skusiłam się też na pomadkę z serii Ultimate Colour w przepięknym jasnym odcieniu 240 Hey Nude. Na marginesie dodam, że jestem nią zachwycona! Będą zdjęcia, dajcie mi tylko trochę czasu.










W drodze do kasy nie przeszłam też obojętnie obok zyskujących coraz większą popularność gumek Invisibobble. Sama nie wiem, co o nich myśleć. Na pewno za jakiś czas przygotuję dla Was szerszą recenzję, ale póki co nie rozumiem ich fenomenu.




W ostatniej chwili wrzuciłam też do koszyka krem z filtrem do cery mieszanej i tłustej Bielenda Bikini, o którym niedawno usłyszałam od przyjaciółki.  Dziś za wiele o nim nie napiszę, zdradzę tylko, że trafi do posta o odkryciach miesiąca. Coś mi mówi, że to niskobudżetowa alternatywa dla kilkakrotnie droższego kremu Vichy o podobnym działaniu.




Zakupy w Hebe to prawdziwa przyjemność. Miła i kompetentna obsługa, dyskretna, nie łażąca za klientem krok w krok ochrona, przestronny i czysty sklep z doskonale wyeksponowanym towarem (mam na myśli salon na ulicy Grunwaldzkiej w Rzeszowie), wszystkie kosmetyki zabezpieczone przed otwieraniem, bardzo ciekawy asortyment bogaty w marki niedostępne nigdzie indziej (widziałam chociażby Tangle Teezer czy Misslyn), atrakcyjne promocje, no naprawdę, nie mogę się nachwalić.

Macie w swojej okolicy Hebe? Chętnie robicie tam zakupy? Zgadzacie się ze mną, że sieć pozytywnie wyróżnia się na tle konkurencji? Może chciałybyście dodać coś jeszcze do tej litanii zalet, o których wspominałam? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 22 lipca 2014

Wedle życzenia, czyli rzut oka na czerwienie | JOKO, Rimmel, Kiko


Tyle tych czerwonych lakierów do paznokci, że jak przychodzi co do czego, to nie wiadomo, który wybrać, bo w gruncie rzeczy każda czerwień jest inna. Ja w każdym razie doskonale znam te dylematy :DDD Najwyraźniej Wy także je miewacie, bo po ostatnim wpisie z makową czerwienią JOKO w roli głównej, poprosiłyście o porównanie tego odcienia do innych czerwieni, które pojawiały się wcześniej na blogu. Także wychodząc naprzeciw Waszym prośbom, przygotowałam porównanie trzech czerwonych lakierów - JOKO Poppy, Rimmel Salon Pro Hip Hop i Kiko Poppy Red




Kolory niby podobne, ale wprawne oko szybko wychwyci niuanse. Najjaskrawszy zdecydowanie jest lakier Rimmel, w którym doszukać się można sporej ilości pomarańczowego pigmentu. Najciemniejszą, najgłębszą czerwienią jest na pewno Kiko. JOKO natomiast na tle konkurencji w zasadzie się nie wyróżnia. 




I co, która czerwień najładniejsza? Moją faworytką przez długi, długi czas była ta z Kiko, od niedawna zdetronizowana jednak przez Rimmel. Pomidorowy, żywy odcień Hip Hop wspaniale prezentuje się w letnim, mocnym słońcu i na tę chwilę mogę powiedzieć, że to mój ulubiony czerwony lakier. Ale co będzie jesienią, tego nie wie nikt :DDD

Założę się, że też macie swoje ulubione czerwone lakiery. Czerwone, jak setki innych, a jednak niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju. No przecież :DDD Zdradźcie swoje typy, czekam na Wasze komentarze! Najpiękniejsza czerwień to ...?

Buziaki,
Cammie



sobota, 19 lipca 2014

Reaktywacja, czyli pyszna pasta z bobu


Wieki całe nie zapraszałam Was do swojej kuchni. Posty kulinarne publikowałam kiedyś regularnie i naprawdę nie wiem, dlaczego na tak długo od nich odeszłam. W każdym razie postanowiłam w końcu wskrzesić tę serię, także reaktywacja! Na dobry początek proponuję przepyszną pastę z bobu. W sam raz coś do sobotnich albo niedzielnych kanapek, na których przygotowanie możemy w weekend poświęcić więcej czasu niż zwykle.

Bób jest zdrowy, pożywny i bardzo, bardzo smaczny. Uwielbiam go w najprostszej postaci, czyli prosto z wody, lubię go też w sałatkach (gorąco polecam Wam TEN przepis!), a ostatnio naszło mnie na pastę. Zrobiłam i przepadłam! 




Smak tkwi w prostocie i ta pasta jest tego dowodem. Ziarna ugotowanego i obranego bobu, kilka przeciśniętych przez praskę ząbków czosnku, odrobina oliwy dla nadania kremowości i podstawowe przyprawy do smaku. Blendujemy, et voila! Można wcinać. 




Tak przygotowana pasta jest idealnym dodatkiem do kanapek, smacznym i sycącym. Wyobrażam sobie, że równie pyszna byłaby z dodatkiem koperku zamiast czosnku. Na pewno to sprawdzę, kolejna poracja bobu już czeka w lodówce!




Lubicie bób? Mam nadzieję, że narobiłam Wam apetytu i że skorzystacie z tego prostego przepisu, póki jeszcze trwa sezon i świeży bób można bez problemu kupić. A może same znacie jakiś fajny przepis z bobem w roli głównej? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



środa, 16 lipca 2014

Ładne kwiatki, czyli JOKO Find Your Moment


Swojego czasu pokazywałam Wam sporo lakierów JOKO z regularnej oferty marki, dziś natomiast będziecie miały okazję zobaczyć nowość z nawiązującej do kolorów kwiatów kolekcji limitowanej Find Your Moment. Z lakierowego bukietu, w którym znaleźć można frezję, fuksję czy orchideę, ja wyciągnęłam dla siebie kwiat maku. Zapraszam na prezentację odcienia Poppy!






Poppy (10 ml, 13 zł) to lakier, którego nazwa bardzo dobrze oddaje jego charakter, to rzeczywiście żywa, jasna czerwień kwiatu maku. Od dziecka lubiłam te delikatne polne kwiaty, zawsze żałując, że tak szybko więdną i naprawdę cieszę się, że ich kolor został tak wiernie odtworzony. 








Choć w buteleczce dostrzec można delikatną shimmerową mgiełkę, na paznokciach Poppy sprawia wrażenie lakieru idealnie kremowego. Kolor jest intensywny i nasycony, dla jego wydobycia wystarcza praktycznie jedna warstwa. Nie jest to jedyna zaleta tego lakieru, pochwalić trzeba też jego wygodny pędzelek i ułatwiającą malowanie konsystencję. Przez mocną pigmentację jego nakładanie wymaga jednak precyzji, na pewno nie da się tego zrobić na przysłowiowym kolanie.

Wnioskuję co prawda tylko z jakości Poppy, ale wydaje mi się, że kolekcja Find Your Moment jest bardzo udana. Bardzo ładne te kwiatki! Same spójrzcie.




Podoba Wam się ta kwiatowa kolekcja? Jak na tle niezapominajki, bambusa, słonecznika, frezji, fuksji, astra, lawendy i orchidei wypada kwiat maku? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


poniedziałek, 14 lipca 2014

Moc pięknych zdjęć, czyli moje pierwsze katalogowe zakupy w FM


Jakiś czas temu wspominałam Wam, że skuszona przepięknie wydanym katalogiem FM, zdecydowałam się na małe zakupy. Nie znałam jakości kosmetyków tej marki, ale licząc na to, że rzeczywistość dorówna niezwykle zachęcającym zdjęciom, zamówiłam puder, pomadkę ochronną i kredkę do brwi. Dziś jestem gotowa podzielić się z Wami swoją opinią na ich temat. Jeśli tak ja kiedyś wzdychacie do zdjęć z katalogu, nie wiedząc, czy warto tej marce zaufać, ten post jest właśnie dla Was!

FM to marka, która sprzedaż, podobnie jak Avon czy Oriflame, opiera na sieci konsultantek. Klient ofertę poznaje dzięki katalogom. I tu naprawdę chapeau bas, bo te katalogi, przypominające eleganckie foldery, robią spore wrażenie. Doskonałej jakości papier, świetne zdjęcia, oszczędna grafika, aż przyjemnie wziąć coś takiego do ręki. Łatwo też ulec pokusie zakupów, czego jestem najlepszym przykładem. A oto dowód mojej podatności, prasowany puder bambusowy, lodowa pomadka ochronna i wysuwana kredka do brwi.





Puder to zdecydowanie najmocniejszy punkt tego zamówienia. Nie dość, że dzięki prasowanej formie i mocnej kasetce z lusterkiem jest wyjątkowo praktyczny, to jeszcze po prostu śliczny, co zawdzięcza uroczym tłoczeniom.






Pudrów co prawda u mnie dostatek, ale koło tego nie mogłam przejść obojętnie, pierwszy raz zetknęłam się bowiem z prasowanym pudrem bambusowym. Sypki bardzo lubię, ale mimo jego licznych zalet denerwuje mnie jego tendencja do zbrylania się w grudki. Tu natomiast mamy puder idealnie gładki, delikatny, zamknięty w trwałej puderniczce z lusterkiem, gotowy do użytku w każdych warunkach, także poza domem, zachowujący przy tym wszystkie cechy wersji sypanej, doskonale matujący, nadający się do stosowania zarówno jako primer pod minerały, jak i jako tradycyjny finisher. Bardzo, bardzo udany produkt w dobrej cenie (około 30 zł).


Co zabawne, pomadka też skusiła mnie nietypową formułą. Pomadka lodowa? Co to w ogóle jest? Pchana ciekawością, kupiłam. Rzeczywiście przypomina sopel lodu, jest zupełnie przezroczysta.






Pomadka, choć wygląda nietypowo, w rzeczywistości działanie ma bardzo tradycyjne. Polubiłam ją, bo przyjemnie, odświeżająco pachnie i wyraźnie wygładza usta, świetnie przygotowując je na przyjęcie kolorowych szminek. Jednak jakichś wyjątkowych, dogłębnych właściwości odżywczych nie zauważyłam, także nie wiem, czy kupię ją ponownie, bo swoje jednak kosztuje, 20 zł jak na produkt tego typu to wcale nie tak mało. W każdym razie nie żałuję, że ją zamówiłam, bo zaspokoiłam swoją ciekawość, a zużyć, na pewno zużyję.


No i na koniec kredka. Odkąd prawie dwa lata temu zaczęłam podkreślać brwi, wszelkie produkty do ich makijażu niesamowicie mnie kręcą, także chętnie testuję wszystko, co przykuje moją uwagę. 






Wiązałam z tą kredką spore nadzieje, tymczasem wyszło na to, że to najmniej udany z moich zakupów. Kolor, choć interesujący (brązowo-szary), okazał się dla mnie nieco za jasny, poza tym wysuwany rysik szybko stracił precyzję, a kredka nie ma wbudowanej temperówki, przez co już po kilku użyciach malowanie brwi stało się problematyczne. Także sięgam po nią sporadycznie, wyłącznie do wypełnienia większych partii brwi, do malowania precyzyjnych linii absolutnie się nie nadaje. Szkoda. Dla porządku dodam tylko, że kosztowała 18 zł.




Podsumowując, ofercie FM na pewno warto się przyjrzeć, choć zamiast dać się uwieść pięknym katalogowym zdjęciom, warto zachować ostrożność. Kosmetyki tej marki mają fajne, praktyczne i ładne opakowania i generalnie dobrą jakość, jednak nie wszystkie produkty, które kupiłam, spełniły moje oczekiwania. Ale kolejnych zamówień nie wykluczam! Kuszą mnie lakiery do paznokci :DDD


A Wy? Miałyście styczność z marką FM? Co możecie powiedzieć o jej kosmetykach? Polecacie coś szczególnie, a może coś odradzacie? Piszcie, czekam na Wasze komentarze! Będę też wdzięczna za rekomendacje dobrych kredek do brwi, najchętniej automatycznych z samotemperującymi się wkładami.

Buziaki,
Cammie.


czwartek, 10 lipca 2014

Dosłownie i w przenośni, czyli co czuć w powietrzu


Wiem, że upalne lato nie sprzyja relaksowi przy świecach czy rozpuszczających się w kominku woskach, ale upał upałem, a o zapach w domu lubię dbać niezależnie od wszystkiego. Wraz z biegiem pór roku zmieniają się jedynie nuty zapachowe, jakimi się otaczam. I tak jak zimą przepadam za zapachami ciepłymi, słodkimi i korzennymi, tak latem preferuję zapachy lekkie, czyste, świeże. Mam nadzieję, że moja nowa świeca, Woodwick Trilogy Fresh & Clean, zapewni mi właśnie takie orzeźwiające doznania, wypełniając mój dom przyjemnym, rześkim zapachem.




Świece Woodwick to dla mnie zupełna nowość. Oczywiście słyszałam o nich wcześniej, ale jeszcze nigdy nie miałam okazji cieszyć się ich niezwykłymi właściwościami. Bo musicie wiedzieć, że zapalone nie tylko wspaniale pachną, ale też wydają podobno dźwięk przypominający skwierczenie palącego się drewna. Już to sobie wyobrażam i nie mogę się doczekać pierwszego pachnącego seansu.

Ze sporej oferty marki wybrałam potrójną świecę Fresh & Clean z serii Trilogy, dzięki czemu będę miała okazję poznać aż trzy zapachy, pudrowy Baby Powder, kojarzący się ze świeżym praniem Pure Comfort i niosący świeżość morskiej bryzy Paradise Blue.




Średniej wielkości słoik zapewnić ma aż 100 godzin palenia. Świeca wygląda pięknie, już na pierwszy rzut oka widać jakość, dopracowany jest każdy detal, łącznie z knotem z naturalnego drewna. Całość naprawdę robi wrażenie.




Woodwick to oczywiście nie tylko świece, wszystkie zapachy dostępne są też w postaci wosków. Z nimi również nie miałam wcześniej do czynienia, także będę je poznawać od podstaw. I nic chyba dziwnego, że na początek wybrałam najsłynniejszy bodaj zapach marki, czyli Fireside, opisywany jako esencja przytulnego wieczoru przy ogniu. Skusił mnie też Bakery Cupcake, pachnący ciastem z maślanym kremem oraz Beach Boardwalk, miks morskiej bryzy, białego piasku i waniliowych gofrów.




Oferta Woodwick stanęła dla mnie otworem dzięki Pachnącej Wannie ---> KLIK, która dbając o klientów konsekwentnie poszerza swój asortyment. W dodatku do końca lipca wszystkie świece zapachowe objęła 25% rabatem! Niezła gratka, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że przy zamówieniu o wartości 60 zł liczyć można na bezpłatną przesyłkę.

Czuję (dosłownie i w przenośni :D), że czeka mnie dziś cudowny wieczór. Już nie mogę się doczekać tego skwierczenia! Mam nadzieję, że rzeczywistość nie będzie odbiegać od moich wyobrażeń, a liczę na namiastkę ogniska. Recenzję tej świecy przygotuję dla Was za kilka tygodni, dam Wam znać, czy rzeczywiście jest tak niesamowita i warta swojej dość wygórowanej ceny. Tymczasem Wy napiszcie, jakie zapachy lubicie najbardziej. Czym pachnie Wasz dom? Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 8 lipca 2014

Złoty akcent, czyli klasyczny Essie & piaskowy Golden Rose


Nareszcie upały! A wraz z nimi powracająca do mnie od kilku sezonów słabość do złota. Zwłaszcza w postaci złotych dodatków. Pomyśleć, że jeszcze parę lat temu unikałam ich jak ognia, tkwiąc w błędnym przeświadczeniu, że pasuje do mnie wyłącznie srebro, a tymczasem uwielbiam się nimi otaczać, chętnie sięgając po złoto w biżuterii, w akcesoriach, no i oczywiście w kosmetykach.

Dziś chciałabym zwrócić Waszą uwagę na piękne piaskowe złotko Golden Rose Holiday Nail Color nr 82. Piaski co prawda nieco mi się już przejadły i sama tego lakieru z pewnością bym nie kupiła, ale dostałam go od mamy, która nie mogąc przywyknąć do jego chropowatej faktury, była o krok od wywalenia go do śmieci. Ależ byłaby to strata! Okazało się, że to najlepszej jakości piaskowy lakier, z jakim miałam do czynienia, w dodatku w ślicznym odcieniu jasnego złota. Pokażę go Wam w moim ulubionym zestawieniu z Essie Topless & Barefoot, którego prezentację już dawno Wam obiecałam.




Bardzo lubię łączyć te dwa lakiery, uważam, że świetnie się nawzajem podkreślają. Idealnie kremowy i delikatny Essie jest wspaniałym tłem dla stanowiącego zdobiący akcent złota Golden Rose.




Nawiązując do jakości tego piasku, muszę jeszcze raz podkreślić, że jest naprawdę świetny w swojej kategorii, bijąc na głowę nawet dużo droższe lakiery. Zupełnie nie jest podatny za zabrudzenia, jak na przykład szybko tracące świeżość piaski Wibo, nie jest też tak miękki, jak chociażby piaski O.P.I., których strukturę zniszczyć można pod silniejszym naciskiem palca. Ten jest idealny, twardy, trwały, odporny na wszelkie uszkodzenia. O dziwo, łatwo też go zmyć, nawet nie trzeba posiłkować się metodą foliową. 




Żadnych piasków kupować już nie zamierzam, tak jak wspominałam, uważam, że to trend nieco przebrzmiały, ale mimo wszystko cieszę się, że to piaskowe złotko do mnie trafiło. Lubię je za bardzo ciekawy, jasny i chłodny odcień, podoba mi się też jego nieprzesadnie chropowata faktura. Wszystkich paznokci pewnie bym nim nie pomalowała, ale do zdobień jest znakomite. 


Lubicie takie złote akcenty? Co myślicie o złotku z Golden Rose? Sięgacie jeszcze w ogóle po piaski? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



piątek, 4 lipca 2014

Jak zwykle się rozpisałam, czyli podsumowanie czerwca


Wypadłam z rytmu regularnego pisania, jakoś trudno mi ostatnio o mobilizację. Ale jest, nowy post, podsumowanie czerwca! Przypomnę Wam najciekawsze czerwcowe tematy, poopowiadam, gdzie byłam i co widziałam, pochwalę się też zakupami i prezentami, a na koniec pokażę drobiazg, który niebawem powędruje do jednej z Was. Zapraszam!




W czerwcu z różnych przyczyn nie publikowałam za wiele, tym bardziej doceniam, że tak licznie No to pięknie! odwiedzałyście. Zdecydowanie najchętniej czytałyście o Skin79 Green Super Plus BB ---> KLIK, ale tylko nieznacznie mniejszym zainteresowaniem cieszył się post poświęcony kosmetykom wycofanym ze sprzedaży ---> KLIK. Waszą ciekawość wzbudził też wpis o elektronicznym pilniku do stóp Scholl Velvet Smooth ---> KLIK, który w czerwcu zyskał miano odkrycia miesiąca.

To tyle na blogu, a co prywatnie? Cóż, było ciężko, kto przechodził przez gruntowny remont mieszkania, ten wie, co mam na myśli. Zachciało mi się malowania i tym samym moje życie przez tydzień przypominało armageddon. Na szczęście cały ten chaos już za mną. Choć do tematu remontu na blogu jeszcze wrócę, bo koniecznie chciałabym napisać Wam o możliwościach, jakie daje farba tablicowa. Mam nadzieję, że Was to zaciekawi, wypatrujcie posta z serii Ładne rzeczy.

Oprócz niekwestionowanych walorów natury estetycznej remont sam w sobie miał jeszcze jedną dobrą stronę, dając mi naprawdę sporo czasu na wyłączność, bo na okres tego całego remontowego bałaganu moje dziecko z tatusiem pojechało do babci. Nie chcąc kręcić się majstrom pod nogami, po pracy szukałam sobie zajęć poza domem, chodziłam na zakupy, przesiadywałam w knajpkach, byłam też w kinie. To było wydarzenie! Rodzice maleńkich dzieci, których nie mają z kim zostawić, na pewno mnie rozumieją. Kino od narodzin mojej córki to dla mnie luksus. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się zobaczyć na dużym ekranie film, którego losy śledziłam od pierwszych sygnałów o jego realizacji. Mam na myśli jedyny w swoim rodzaju obraz wskrzeszający przeszłość, czyli "Powstanie warszawskie", film, który oparto na odrestaurowanych oryginalnych ujęciach sprzed kilkudziesięciu lat.




"Powstanie warszawskie" jest co prawda filmem fabularyzowanym, ale większość scen ma charakter dokumentalny, całość robi na widzu wstrząsające wrażenie. To naprawdę niesamowite, że dzięki autorom, tym sprzed lat, uwieczniającym powstanie na taśmie filmowej z narażeniem życia, i tym współczesnym, z taką pieczołowitością nadającym tym starym ujęciom nową jakość, możemy odbyć podróż w czasie i na własne oczy ujrzeć tamte wydarzenia, tamtych ludzi i tamte emocje. Coś niepowtarzalnego i dogłębnie poruszającego. To trzeba zobaczyć! Dla chętnych wklejam teledysk do filmu, też zresztą chwytający za serce.




Kilka dni czerwcowego urlopu spędziłam w rodzinnym gronie, odwiedzając rodziców. Ze względu na dzielącą nas odległość widujemy się rzadko, także każde takie spotkanie to święto. Najbardziej "świętuje" oczywiście rozpieszczania przez dziadków wnusia :DDD Chyba największą atrakcją była dla niej pierwsza w życiu wizyta w zoo.






Co tam słonie, co tam zebry, największe zainteresowanie i tak wzbudził krokodyl :DDD Kto zgadnie, które to zoo? :)))

Czerwcowe wieczory jak zwykle należały do seriali. Obejrzałam do końca trzeci sezon "Suits" i płynnie przeszłam do czwartego, który akurat kilka tygodni temu miał swoją premierę, także dalsze losy Mike'a i Harvey'a śledzę na bieżąco. Wkręciłam się natomiast w "Lost". Dlaczego mam wrażenie, że jestem ostatnią osobą na świecie, która tego serialu jeszcze nie widziała? :DDD




Trochę mnie przeraża myśl, że sezony "Lost" są tak długie, łącznie to ponad 120 odcinków. Na szczęście akcja toczy się wartko, ogląda się szybko, więc może nie utknę na pół roku. Zastanawia mnie tylko, czy po wszystkim nie będę żałować zmarnowanego czasu, bo podobno finał serialu pozostawia wiele do życzenia. Macie coś na ten temat do powiedzenia? Tylko bez spoilerów, plisss!

Jeśli chodzi o czerwcowe lektury, to jak zwykle odsyłam Was do posta sprzed kilku dni ---> KLIK. Dodam tylko, że nadal dryfuję po literaturze z nurtu dystopii, co rusz wynajdując nowe tytuły. Połknęłam już "451 stopni Fahrenheita" Ray'a Bradbury'ego i "Opowieść Podręcznej" Margaret Atwood (polecam!), teraz natomiast pochłonęły mnie "Mroczne umysły" Alexandry Bracken. Ale o tym za miesiąc.

Tymczasem słów kilka poświęcić chcę czerwcowym zakupom. Tych najbardziej interesujących dokonałam chyba składając swoje pierwsze zamówienie na kosmetyki FM. Marka dzięki swojemu przepięknie wydanemu katalogowi (Avon może się schować) interesowała mnie już od dawna, a akurat okazało się, że jedna z moich koleżanek jest jej konsultantką, także nareszcie miałam okazję kupić kilka drobiazgów. Zdecydowałam się na prasowany puder bambusowy (ślicznie tłoczony, w świetnej kasetce z lusterkiem), lodową pomadkę ochronną i kredkę do brwi o wielce obiecującym kolorze.




Wiem, że FM ze względu na sposób dystrybucji produktów i oferowanie "odpowiedników" znanych perfum to marka nieco kontrowersyjna, ale abstrahując od otaczającej ją aury muszę przyznać, że jej kosmetyki kolorowe naprawdę są warte uwagi. Na pewno poświęcę im odrębnego posta.

W czerwcu po długiej przerwie odezwał się do mnie dystrybutor marki JOIK, którą, jak może pamiętacie, uznałam za jedno z odkryć ubiegłego roku. Cieszę się, że ponownie mam okazję włączyć jej produkty do swojej pielęgnacji. Tym razem wybrałam odświeżająco-oczyszczającą maseczkę z miętą i zieloną herbatą, grejpfrutowo-mandarynkowy peeling do ciała z białym cukrem i granulkami jojoba, nawilżająco-odżywczy mus do ciała w sztyfcie z masłem kakaowym i rozświetlający balsam do ciała z olejkiem migdałowym. Zaciekawił mnie też olejek wzmacniający paznokcie Ikarov, oferowany przez tego samego dystrybutora.




Już się cieszę na te doznania! Wszystkie produkty JOIK, z jakimi miałam do czynienia, były genialne. Spodziewajcie się obszernych recenzji.

Na koniec nowości od JOKO. Sporo produktów znałam jeszcze sprzed niedawnej wizualnej metamorfozy marki, skusiłam się więc tylko na kilka kosmetyków, z którymi nie miałam jeszcze w ogóle do czynienia, decydując się na puder sypki, róż, pomadkę i lakier do paznokci z nowej kolekcji limitowanej. 




Na pewno niebawem będziecie mogły o wszystkich tych produktach poczytać, teraz natomiast chciałam zapowiedzieć małą niespodziankę. Zajrzyjcie jutro na FB ---> KLIK, jednej z Was podaruję lakier w wibrującym odcieniu Lavender oraz uroczą bransoletkę By Dziubeka. Ten duet ożywi na pewno niejedną letnią stylizację!




Jak zwykle przy okazji postów z tej serii nieco się rozpisałam, mam nadzieję, że dotrwałyście do końca. Jeśli macie ochotę odnieść się do czegokolwiek, zachęcam. Dajcie też znać, jak minął Wam czerwiec. Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 1 lipca 2014

Amor delirium nervosa, czyli książki czerwca


Wydawałoby się, że dopiero co dzieliłam się z Wami wrażeniami z lektur, które towarzyszyły mi w maju, a tymczasem najwyższa pora, żeby wspomnieć, co czytałam w czerwcu. Dłużej już więc tego nie odkładam i zapraszam na post z serii Książki miesiąca! Powinien zainteresować każdego miłośnika dystopii.




Czerwiec upłynął mi pod znakiem trylogii autorstwa Lauren Oliver, w skład której wchodzą tomy o wymownych tytułach "Delirium", "Pandemonium" i "Requiem".




Mówili, że bez miłości będę szczęśliwa. Mówili, że lekarstwo na miłość sprawi, że będę bezpieczna. I zawsze im wierzyłam. Do dziś. Teraz wszystko się zmieniło. Teraz wolę zachorować i kochać choćby przez ułamek sekundy, niż żyć setki lat w kłamstwie. Dawniej wierzono, że miłość jest najważniejszą rzeczą pod słońce. W imię miłości ludzie byli w stanie zrobić wszystko, nawet zabić. Potem wynaleziono lekarstwo na miłość. Czy gdyby miłość była chorobą, chciałbyś się wyleczyć?


Wyobrażacie sobie świat bez miłości? Świat, w którym miłość, amor delirium nervosa, uznana jest za najgroźniejszą jednostkę chorobową? Świat, w którym każdy wkraczający w dojrzałość człowiek przechodzi specjalny zabieg, mający go przed tą chorobą uchronić? Tracąc przy tym co prawda nieco ze swojej osobowości, ale upodabniając się za to do reszty wyzbytego gwałtownych emocji społeczeństwa, mogąc funkcjonować odtąd bez niechcianych i destabilizujących ułożone, spokojne życie porywów serca.

Taki jest właśnie świat wykreowany przez Lauren Oliver. Alternatywna rzeczywistość, w której ludzie przypominają pozbawiony głębszych uczuć tłum, na każdym kroku kontrolowany i łatwo poddający się manipulacji rządzących. Jak się jednak okazuje, nie jest to jednak tłum tak bezwolny i tak otępiały, jak można by się spodziewać. Niektórzy po prostu się zakochują. I mimo surowych kar za odstępstwa od normy, poświęcają wszystko dla miłości, zdobywają się na odwagę, żeby zmienić nie tylko swoje życie, ale też chory porządek, w jakim przyszło im żyć.

Jeśli ciekawi Was, jak potoczyły się losy Leny, która wbrew wychowaniu i wpojonym przeświadczeniu o nieodwracalnej szkodliwości miłości stawia wszystko na jedną kartę i idzie za odruchem serca, koniecznie trylogię Lauren Oliver przeczytajcie. Nie bójcie się, nie jest to romansidło. Sporo tam co prawda o uczuciach, ale one są tak naprawdę tylko pretekstem do pokazania szerszej perspektywy. W dodatku historia Leny, jej miłości i jej buntu została całkiem zgrabnie napisana, wszystkie trzy tomy przeczytałam z zainteresowaniem i przyjemnością, bez zgrzytania zębami na poziom czytadła jak w przypadku "Niezgodnej", wspominanej miesiąc temu serii o innym dystopijnym świecie.


Zachęciłam Was do lektury? A może znacie już tę trylogię? Dajcie znać. Napiszcie też koniecznie, jakie książki towarzyszyły Wam w czerwcu. Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.