Witajcie! Jak Wam mija niedziela? Pamiętacie o tym, że dziś Dzień Dziecka? Pewnie już od dawna tego święta nie obchodzicie, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby z tej okazji dziecko w sobie przywołać i trochę powspominać :)))
Tak, tak, to ja :DDD Trzydzieści lat temu z niezłym hakiem.
Moje dzieciństwo przypadało na lata osiemdziesiąte. Wiem, że dla niektórych z Was to prehistoria, ale moje wspomnienia są żywe, jakby to było wczoraj :)))
ZABAWKI
W siermiężnych latach mojego wczesnego dzieciństwa sklepy zabawkowe niczym nie przypominały świątyń bogactwa, jakimi są dziś. Nikomu nie śniła się nawet taka na przykład Barbie z całym jej słodkim różem, szczytem marzeń była co najwyżej radziecka długowłosa lalka z mrugającymi oczami. A w rzeczywistości dostać można było plastikowe okropnie brzydkie "Jacki", plastikowe łyse lalki, których miałam chyba ze dwie albo i trzy sztuki. Dopiero mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych pojawiły się naturalnej wielkości gumowe lale bobasy, obiekt westchnień każdej dziewczynki. Swojego bobasa kochałam nad życie i nie umiejąc się z nim rozstać, codziennie targałam go do przedszkola, ubierając w swoje własne niemowlęce ciuszki. To, że się zachowały, nie było niczym dziwnym, w tamtych czasach niczego się nie wyrzucało.
Kiedy podrosłam, lalki naturalną koleją rzeczy poszły w odstawkę, a największym szczęściem było kilka metrów gumy w kieszeni. Takiej zwykłej, białej, wszywanej do majtek, kupowanej w pasmanterii, o ile oczywiście "rzucili". "Rzucali" rzadko, więc o gumę raz zdobytą trzeba było dbać. Skakanie w gumę było chyba najpopularniejszą dziewczyńską zabawą, w której największym wyzwaniem zawsze były dla mnie "trójki" na "pasach", czyli dla niezorientowanych trzy podskoki z naprzemiennym przydeptaniem linek przez obie stopy na gumie umieszczonej na wysokości pasa koleżanek. Nie wiem, czy ze trzy razy w życiu udała mi się ta sztuka, zwykle próby kończyły się "skuchą".
Dziewczyny miały oczywiście też inne dziewczyńskie zabawy. Jako kilkulatki namiętnie kopałyśmy tzw. "sekrety", czyli pod kawałkiem szkiełka ukrywałyśmy jakieś drobiazgi, przysypując to miejsce ziemią. Kiedy nauczyłyśmy się pisać, wszystkie jak jeden mąż zakładałyśmy pamiętniki, zbierając "ku pamięci" wpisy przyjaciółek, a potem "złote myśli", czyli specjalne zeszyty, w których gromadziło się odpowiedzi koleżanek na z góry ustalone pytania. Chłopaki w tym samym czasie grali w podchody, kapsle (wyścigi samochodowe, w których auta markowały pstrykane palcami po narysowanym na ziemi torze kapsle po oranżadzie) i dołki (rzuty monetą z odległości do wykopanej w ziemi dziury, skubańcy, grali na pieniądze!), rzucali też scyzorykami do celu (kto by dziś dał kilkuletniemu dzieciakowi nóż do ręki?!!!).
Nie było komputerów (w moim rodzinnym domu pierwszy pojawił się z końcem lat osiemdziesiątych, uwierzycie, że nośnikiem danych były wtedy ... kasety magnetofonowe???) i wszystkich innych dzisiejszych atrakcji, dzieciarnia sama musiała organizować sobie czas. Chociaż przypominam sobie coś, co pewnie zwiastowało nadchodzącą erę gadżetów, mianowicie radziecką elektroniczną grę "jajeczka", w której trzeba było wykazać się refleksem i łapać do koszyczka jajka coraz szybciej wytaczające się z czterech różnych kurzych grzęd. Byłam mistrzynią!
DOBRANOCKI
Kanałów z kreskówkami też nie było. Z dwóch dostępnych w tamtym czasie programów telewizyjnych, o małego widza dbała głównie "Jedynka", gdzie w tygodniu rano obejrzeć można było "Domowe przedszkole" (uwielbiałam krasnala Hałabałę), a w godzinach popołudniowych programy typu "Tik Tak", "Co Jak" czy "Pies Pankracy", a w weekend "Sobótkę", "Drops" lub słynny "Teleranek", którego emisji pamiętnego dnia się nie doczekano. Największą atrakcją dla każdego dzieciaka była jednak wieczorna "Dobranocka". Punkt dziewiętnasta obejrzeć można było na przykład "Bolka i Lolka", "Reksia", "Misia Uszatka", "Zaczarowany ołówek", uwielbianą przeze mnie "Pszczółkę Maję", "Krecika", arcyzabawnych "Sąsiadów" (do dzisiaj mnie śmieszą :D), "Wilka i zająca" (kto nie słyszał o "nu pagadi!"), "Misia Colargola", a w końcu także "Smerfy", które wniosły do telewizji dziecięcej nową jakość, "Gumisie" i "Muminki".
Na dobranockę się czekało, to był punkt kulminacyjny wieczoru, potem tylko myć się i spać! Chociaż mnie trudno było zagonić do spania, od zawsze kochałam czytać do poduszki.
SMAKOŁYKI
Czekolada w latach mojego dzieciństwa była dobrem niezwykle rzadkim. Sklepy były niemal puste, ze słodyczy dostać można były co najwyżej bezy, landrynki (kto pamięta landrynki półksiężyce?), pudrowe miętusy, a przy dobrych wiatrach krówki i klejące się do zębów cukierki iryski. Ale i tak oczywiście każdy marzył o gumach Donald :DDD Niezapomniany smak. I te komiksowe historyjki w środku! Wszyscy je kolekcjonowaliśmy, wąchając po kryjomu, bo długo zachowywały owocowy zapach. Co poza tym? Ciepłe lody, najlepiej w czekoladopodobnej polewie, żółta lub czerwona oranżada w woreczku (do dziś się dziwię, jak można było wymyślić coś takiego :DDD), no i oranżada w proszku, którą wybierało się z torebeczki palcem. Nigdy nie zapomnę, jak wspaniale strzelała na języku :DDD
CIUCHY
Wiadomo, do pewnego momentu o ubiorze dziecka decydują wyłącznie rodzice, maluchowi wszystko jedno. Ale i tak pamiętam swoje kolorowe chińskie sukieneczki z wczesnego dzieciństwa, kupowane oczywiście na wyrost, większość z nich "rosła" razem ze mną. Z późniejszych lat pamiętam obrzydliwe buty plastiki, które nosili w pewnym okresie po prostu wszyscy, charakterystyczne spódniczki lambadówki, które stały się niezwykle modne na fali popularności "Lambady", dekatyzowany dżins, z którego szyło się dosłownie wszystko (nawet kozaczki!), sportowe buty sofiksy i okropne, nawet wtedy nieco obciachowe ortalionowe dresy, tym lepsze, im w bardziej żarówiastym kolorze. To były czasy :DDD
SZKOŁA
Do podstawówki poszłam w 1987 roku. Z wielkim tornistrem, w fartuszku i z tarczą na rękawie. Przez pierwsze lata tak to właśnie wyglądało, strojem obowiązkowym był granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem, z tarczą z numerem i nazwą szkoły przyszytą na stałe do prawego rękawa (za agrafki leciały uwagi do dzienniczka!). Jedynie w piątek, nazywany "dniem kolorowym", mogliśmy przyjść do szkoły w dowolnym stroju i jakoś się wyróżniać. Z perspektywy czasu oceniam, że ten system nie był taki zły, nie było rewii mody, nie były widoczne różnice w zamożności, środowisko było chyba trochę zdrowsze. Ale nie zmienia to faktu, że fartuszka szczerze nie cierpiałam i cieszyłam się jak wariatka, kiedy ten wymóg został zniesiony.
Inna rzecz, że standardy nauki też odbiegały od tego, co znamy dzisiaj. Moja klasa liczyła niemal czterdzieści osób! I takich klas w mojej szkole-molochu w moim roczniku było jedenaście, od "a" do "k", co oczywiście oznaczało naukę na dwie zmiany. Kto dziś uczy się w takich warunkach? Poza tym mniej więcej raz na parę tygodni mieliśmy rozmaite apele "ku czci", byliśmy też obligatoryjnie całymi klasami wcielani do ZHP (pomimo całej mojej sympatii dla tej organizacji i ogromu serca, z jakim przez wiele lat, aż do dorosłości w niej działałam, nie sądzę, żeby przymus był dobrym rozwiązaniem). Aaaa, ale na religię chodziliśmy do kościoła, popołudniami, w czasie wolnym. Nikomu się nie śniło, że za parę lat stanie się ona jednym ze szkolnych przedmiotów. Osobiście uważam, że byłoby lepiej, gdyby w tej akurat kwestii zostało po staremu.
KOSMETYKI
Na koniec zostawiłam temat, którego pominąć nie mogłam, ale o którym za dużo nie mam niestety do powiedzenia. Kobiety w latach mojego dzieciństwa z pewnością się malowały, ale leżało to całkowicie poza moim ówczesnym zainteresowaniem, także kosmetyków kolorowych po prostu nie pamiętam. Owszem, moja mama miała jakieś szminki, zgaduję, że z Celii, jednak szczegółów nie umiem sobie przypomnieć. Przypominam sobie natomiast dość dobrze rodzinne kosmetyki pielęgnacyjne z mojego otoczenia, szampony familijne w ciężkich szklanych butelkach, żółte szampony "Bambino" z kaczuszką dla dzieci, "szyszki" do kąpieli o zapachu iglastego lasu, niezawodny i wszechobecny krem nivea, zwykłe toaletowe bądź szare mydło, kremy do golenia mojego taty używane z maszynką o wymiennych żyletkach. Niewiele tego, ale jakoś wszyscy chodziliśmy czyści i schludni. Gdybym dziś jakimś cudem trafiła do łazienki lat osiemdziesiątych, pewnie usiadłabym i zapłakała, czym tu się wydepilować, czym nawilżyć ciało, czym utrwalić fryzurę? Takie tam rozterki współczesnej kobiety z nadmiarem kosmetyków do wszystkiego :DDD
Ależ mnie wzięło na wspominki ... Mogłabym jeszcze tak długo :DDD Ale wystarczy, teraz Wasza kolej! Przywołajcie wspomnienia ze swojego dzieciństwa, przypomnijcie sobie, jak to wszystko wyglądało za Waszych dziecięcych lat. Koniecznie napiszcie, co najbardziej utkwiło Wam w pamięci, czekam na Wasze komentarze!
Buziaki,
Cammie.