beauty & lifestyle blog

niedziela, 29 czerwca 2014

Stopy jak marzenie, czyli odkrycie czerwca


Bardzo lubię posty z serii Odkrycia miesiąca, zawsze cieszę się, kiedy w swoich wiecznych poszukiwaniach natrafię na coś ciekawego i mogę zwrócić Waszą uwagę na jakąś szczególnie wyróżniającą się makijażową czy pielęgnacyjną perełkę. Dziś natomiast akcesorium! W czerwcu na pochwałę zasłużył bowiem elektroniczny pilnik do stóp Scholl Velvet Smooth.




Elektroniczny pilnik do stóp to metoda elektronicznego usuwania twardej skóry stóp - szybko i bez wysiłku. Podobna do tej, stosowanej w profesjonalnych salonach kosmetycznych. Pozostawia skórę stóp idealnie gładką i miękką, już po jednorazowym użyciu. Jedna głowica wystarcza przeciętnie na 12 zabiegów. Produkt wielokrotnego użytku. 


Scholl Velvet Smooth chodził za mną, od kiedy tylko kilka miesięcy temu pojawił się w sprzedaży. Grałam nawet o niego w kilku konkursach, ale niestety bez powodzenia. Jego regularna cena, sięgająca 170 zł, wydawała mi się jednak absurdalna (nadal zresztą mi się wydaje), więc nawet nie planowałam zakupu. Ale potem w sklepach zaczęły pojawiać się kolejne promocje, wróciłam więc do tematu i w końcu zorientowałam się, że na allegro można dostać ten gadżet już nawet za 100 zł. To nadal sporo, ale dla mnie do zaakceptowania, bo naprawdę chciałam ten pilnik mieć.




Co jest największą zaletą Velvet Smooth? Zdecydowanie łatwość, z jaką możemy doprowadzić stopy do bardzo dobrego stanu, praktycznie bez wysiłku, pilnik całą pracę wykonuje bowiem za nas. Wałeczek ścierający (wymienny, także o ile urządzenie okaże się bezawaryjne, może służyć przez lata) obraca się w stałym rytmie (baterie, które napędzają mechanizm, dołączone są do zestawu), stopniowo usuwając stwardniały naskórek, czyniąc stopy coraz gładszymi. Naszym zadaniem jest jedynie przesuwanie pilnika po kolejnych partiach skóry wymagających wygładzenia. Bezproblemowo, nieuciążliwie i bezboleśnie! W dodatku bezpiecznie, bo urządzenie "pilnuje" siły nacisku naszych rąk, samoistnie wyłączając się w przypadku zbyt dużego oporu, chroniąc tym samym skórę przed ewentualnym zranieniem. W tym punkcie duża przewaga nad pilnikiem manualnym Scholl, który kupiłam w zeszłym roku, a którym zdarzało mi się "przesadzić".

Scholl Velvet Smooth to naprawdę fajny gadżet, ale jednak nie bez wad. Wcale nie jest tak, że pedicure można zrobić w mgnieniu oka, choć producent tak to właśnie przedstawia. W rzeczywistości pilnik potrzebuje całkiem sporo czasu na wykonanie swojego zadania. Owszem, zdejmuje z nas praktycznie całą pracę, ale jest to proces dość czasochłonny. Mnie to akurat nieszczególnie przeszkadza, ale musicie mieć świadomość, że zabieg pielęgnacyjny z jego udziałem trochę trwa. Efekt za to rekompensuje wszystko. Zwłaszcza że potęgowany jest też potem tradycyjną pielęgnacją, bo wszelkie kremy na tak przygotowanych stopach działają po prostu lepiej.

Jestem z tego zakupu ogromnie zadowolona, to jest właśnie to, czego moje stopy, przez cały rok zamęczane wysokimi obcasami, potrzebują dla odzyskania miękkości i gładkości. Choć uczciwie Wam przyznam, że mimo wszystko regularna cena tego pilnika wydaje mi się za wysoka jak na jego możliwości. Gdybyście go zapragnęły, szukajcie raczej jakichś okazyjnych ofert.


Jakie macie nastawienie do takich wspomagających pielęgnację urządzeń? Byłybyście skłonne dać takiemu elektronicznemu pilnikowi szansę? A może już to zrobiłyście? Dajcie znać, jak dbacie o swoje stopy. Napiszcie też koniecznie, czy miałyście w czerwcu szczęście do kosmetycznych odkryć, zdradźcie, co ciekawego wpadło Wam w ręce. Czekam na Wasze komentarze! 

Buziaki,
Cammie.



piątek, 27 czerwca 2014

Krótkodystansowiec, czyli cała prawda o kremie złuszczającym Bandi


Dostaję od Was mnóstwo pytań odnośnie kremu złuszczającego Bandi z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym, o którym pisałam Wam TUTAJ, uznając go w tamtym czasie za pielęgnacyjne objawienie. Od tamtego kwietniowego wpisu minęły już dwa miesiące, pora zatem na aktualizację mojej opinii, zwłaszcza że tak jak wspominałam, trochę mnie w tej sprawie naciskacie.




Cytując przywoływany już wyżej post, przytoczę, że krem złuszczający Bandi (50 ml, 85 zł) to mocne, potrójne uderzenie w problemy cery skłonnej do zanieczyszczeń, oparte na działaniu trzech różnych, uzupełniających się kwasów (pirogronowego, azelianowego i salicylowego), wspomaganych dodatkowo glukonolaktonem, olejem makadamia, D-pantenolem i alantoiną. Producent obiecuje silne właściwości antybakteryjne i przeciwtrądzikowe, ograniczenie błyszczenia się skóry, oczyszczenie i zwężenie porów, wzrost nawilżenia i wygładzenie naskórka, poprawę elastyczności, jędrności i sprężystości skóry oraz zmniejszenie ilości przebarwień i blizn.

Jak wiecie, pierwszy kontakt z tym kremem mnie zachwycił. Zmiana stanu skóry widoczna była już od pierwszej aplikacji, a każda kolejna pogłębiała poprawę. Cera wyglądała po prostu coraz zdrowiej. W dodatku jego stosowanie nie niosło ze sobą żadnego dyskomfortu, jaki zwykle powodują kwasy, to znaczy nie odczuwałam żadnego pieczenia. Efekt złuszczający też nie był kłopotliwy, bo opierał się na stopniowym, subtelnym wygładzaniu się skóry, bez jej przesuszenia czy zaczerwienienia.

Dlaczego zdecydowałam się poświęcić kremowi Bandi kolejny post? Uznałam, że w świetle wszystkich Waszych pytań po prostu muszę to zrobić, zwłaszcza że zweryfikowałam swoją opinię na jego temat. Nadal bardzo go lubię, ale prawda jest taka, że nie jestem już wobec niego bezkrytyczna. Otóż rację mieli wszyscy ci, którzy w licznych recenzjach ostrzegali, że skóra szybko się do tego kremu przyzwyczaja, przestając tym samym czerpać z niego tyle korzyści, co na początku. Ja zauważyłam to po około sześciu tygodniach. Krem co prawda nie robił mi żadnej krzywdy, ale jego działanie odczuwalnie osłabło.

Producent zaleca dwie trzymiesięczne kuracje w ciągu roku, na własny użytek postanowiłam jednak nieco te zalecenia zmodyfikować. Krem i tak okazał się przecież krótkodystansowcem, wolę więc co jakiś czas dać mu kilka tygodni, wykorzystać w ich czasie pełnię jego możliwości i odstawić, zmieniając pielęgnację.Tak też zresztą uczyniłam, dając ostatnio szansę produktom Bee Pure z jadem pszczelim i miodem manuka, o których wspominałam Wam TUTAJ. No ale to już zupełnie inna historia :)))


Mam nadzieję, że zaspokoiłam Waszą ciekawość. Pamiętajcie, że nie jest moim celem zniechęcać Was do tego kremu, nadal uważam, że jest świetny i mimo dość wygórowanej ceny warty zakupu, chciałam Was jedynie uprzedzić, że niesamowita siła, z jaką działa na początku, z czasem słabnie. Ale bilans zysków i strat i tak jest w tym przypadku wyjątkowo korzystny.

Jeśli miałyście z tym kremem do czynienia, dajcie znać, czy Wasze doświadczenia były podobne. Z chęcią poczytam też o innych kosmetykach, które w Waszej opinii zaliczają się do krótkodystansowców. Mnie na przykład podobne historie często zdarzają się z szamponami, początkowo cud miód i malina, a z biegiem czasu równia pochyła. Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



środa, 25 czerwca 2014

Gwarancja pHenomenalnego lata, czyli wyniki konkursu Vita Liberata


Pamiętacie konkurs organizowany wspólnie z Vita Liberata, w którym gra toczyła się o luksusową piankę samoopalającą do ciała pHenomenal 2-3 Week Tan Mousse oraz specjalną rękawicę do jej szybkiej i łatwej aplikacji? 




Z przyjemnością ogłaszam, że zestaw trafia do ... Enki, która zaproponowała zwycięskie hasło: Opalenizna Vita Liberata to gwarancja pHenomenalnego lata :)

Enka, serdeczne gratulacje, mam nadzieję, że nagroda rzeczywiście okaże się fenomenalna.


Dziękuję wszystkim za udział w konkursie, zachęcając od razu do wypatrywania kolejnych. Pojawią się szybciej, niż myślicie!


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 24 czerwca 2014

Prawo Cammie, czyli pokochaj coś, a na pewno zniknie ze sprzedaży ...


Witajcie! Wybaczcie mi długą nieobecność, najpierw pochłonął mnie remont, potem wyjazd i życie rodzinne, a na koniec przypętała się przeciągająca się awaria bloggera. Ale tak już za Wami tęsknię, że dziś mimo ciągle niedziałającego blogrolla postanowiłam coś napisać, licząc na to, że ktoś to jednak przeczyta. A wracam z tematem, który z pewnością jest Wam bliski. Bo nie wierzę, że zdarza się to tylko mnie! Choć mnie akurat zdarza się na tyle często, że ukułam nawet prawo Cammie: pokochaj coś, a na pewno zniknie ze sprzedaży ... Naprawdę nie wiem, na czym to polega, ale wystarczy, że zacznę darzyć jakiś produkt większą sympatią, a ten ni z tego, ni z owego zostaje wycofany. W dodatku mam wrażenie, że w ostatnim czasie problem się nasilił.




Postanowiłam dziś o tym napisać, bo dobiła mnie wieść o zniknięciu z rynku jednych z moich ulubionych perfum, L de Lolita Lempicka. Na szczęście mam jeszcze niemal pełen flakon, ale nie zmienia to faktu, że powoli powinnam się żegnać z tym pięknym zapachem na zawsze, podobnie jak z niesamowicie wygładzającym cerę pudrem Estee Lauder Lucidity, który kupiłam niedawno rzutem na taśmę, na chwilę dosłownie przed tym, jak zorientowałam się, że zniknął z oferty marki. Tak jak wcześniej zmuszona byłam pożegnać się z ukochanym różem Benefit Thrrrob, z wyjątkowo służącą mojej cerze emulsją nawilżająco-rozświetlającą Olay Multi-radiance, z nieco za późno odkrytym kremem bb Skin79 Scandal Rose&Vanilla, z czyniącą z moimi włosami cuda odżywką Isana Babassu, z tanim i niezwykle skutecznym zmywczem do paznokci Nailty, z idealnie dobranym korektorem Maybelline EverFresh, z bardzo udanym podkładem Lumene Velvet Matte, czy nieodżałowanym rozświetlaczem Essence All Over Highlighter. Niestety, mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. I dorzucić listę ulubionych produktów, które z nieznanych przyczyn poddane zostały reformulacji, jak choćby moje ukochane perfumy Dior Dolce Vita, czy niezawodny tonik wiesiołkowy Oeparol.


Ja chyba ściągam jakieś złe moce ... Pocieszcie mnie i napiszcie, że też się Wam to przydarza. Jest coś, co z niewyjaśnionych przyczyn zniknęło z kosmetycznego rynku, za czym bardzo, ale to bardzo tęsknicie? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!


W następnym poście, pewnie już jutro, ogłoszę wyniki konkursu Vita Liberata,
tymczasem całuję,
Cammie.



niedziela, 15 czerwca 2014

Jak różową kulą w płot, czyli Skin79 Green Super Plus BB


Pamiętacie, jak jakiś czas temu wspominałam Wam, że czekam na przesyłkę z Korei ze Skin79 Green Super Plus BB? Nie mogłam się jej doczekać, rekonesans w sieci pozwolił mi bowiem żywić nadzieję, że ten bb krem, opisywany jako wyjątkowo jasny i dobrze kryjący, będzie dla mnie strzałem w dziesiątkę i pod względem koloru, i pod względem właściwości. Cóż, oczekiwania oczekiwaniami, a rzeczywistość rzeczywistością ... Okazało się, że dawno już nie zaliczyłam takiej wpadki, trafiłam z tym wyborem jak kulą w płot. Na szczęście zamówiłam tylko sample, które w gruncie rzeczy spełniły swoją rolę, bo dzięki niewielkim próbkom bez niepotrzebnego nadwerężania budżetu przekonałam się, że to nie jest produkt dla mnie. Poza tym nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przynajmniej mogę pokazać Wam z bliska kolejny bb krem, który być może którąś z Was akurat zainteresuje. Zapraszam!




Green Super Plus BB to reprezentant dużej rodziny bb kremów Skin79, z których każdy jest odpowiedzią na inne potrzeby skóry. Wersja zielona ma właściwości wygładzające, rozjaśniające i przeciwzmarszczkowe, przeznaczona jest dla cery mieszanej.




Wielofunkcyjny krem BB, który doskonale nawilża skórę twarzy, wygładza zmarszczki, ukrywa niedoskonałości oraz chroni przed promieniami UVA i UVB (SPF 30, PA++). Pozostawia skórę jedwabiście gładką i naturalnie wyglądającą. Bez parabenów. Bez olei mineralnych. Bez olei zwierzęcych.




Krycie? Dość dobre, ale lekkie, bez obciążania cery. Formuła? Przyjemna, miękka. Wykończenie? Ładne, lekko świetliste, ale bez nadmiernego błysku. Kolor? Naprawdę bardzo jasny, jeden z najjaśniejszych, jakie widziałam. Zatem w czym problem? W odcieniu! Mam naprawdę bladą cerę, ale uwierzcie mi, że dla Green Super Plus nie widzę zastosowania. Stopień jasności to bowiem nie wszystko, równie ważny jest przecież dominujący pigment. A w tym kremie dominuje róż. Moja skóra potrzebuje odcieni żółtawych, ciepłych, tymczasem Green Super Plus przypomina kredowobiałą bazę z kroplą różowego zabarwienia. Nie ziemistego, sinawego, jakie często charakteryzuje kremy azjatyckie, tylko właśnie różowawego. Prezentował się na mnie fatalnie, mimo przyzwoitego stopnia krycia podkreślając wszystkie zaczerwienienia i niedoskonałości cery, które potraktowane różowym pigmentem po prostu bardziej rzucały się w oczy. Dałam się nabrać, bo producent opisuje ten odcień jako "light beige", ale moim zdaniem to jakieś nieporozumienie ...

Przygotowałam porównanie, w którym punktem odniesienia jest popularny Revlon Colorstay 150 Buff dla cery tłustej i mieszanej, spójrzcie.




Naprawdę nie wiem, na kim taki odcień mógłby wyglądać dobrze. Zgaduję, że miałby szansę sprawdzić się na cerze ekstremalnie jasnej, mlecznej, a przy tym zdrowej, bez niedoskonałości i skłonności do zaczerwienień. Grupa docelowa raczej mała, prawda? 

A może się mylę? Może różowy pigment jest bardziej pożądany, niż mi się wydaje? Napiszcie, jakie odcienie służą waszej cerze najbardziej, przekonamy się. Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


Nie przegap konkursu!
Do wygrania
ekskluzywna i wartościowa nagroda,
pianka samoopalająca Vita Liberata
oraz specjalna rękawica do jej aplikacji,



środa, 11 czerwca 2014

Nadając z gruzowiska, czyli Hip hop od Rimmel


Witajcie! Musicie wybaczyć mi lakoniczność dzisiejszego posta, rodzi się w bólach, na gruzowisku, jakie uczynił z mojego mieszkania trwający od kilku dni gruntowny remont. Wyobrażacie sobie na pewno, w jakich warunkach przyszło mi funkcjonować. Ale internetu odciąć nie dałam :DDD Dzięki temu mimo niesprzyjających okoliczności mogę kilka słów napisać. A poświęcę je lakierowi Rimmel Salon Pro nr 317 Hip hop, pięknemu odcieniowi pomidorowej czerwieni, który wzbudził Wasze zainteresowanie, kiedy jakiś czas temu prezentowałam go TUTAJ.




Hip hop tak przypadł mi do gustu, że chwilowo zdeklasował wszystkie inne czerwienie. Uwielbiam go za nasycenie i za oryginalny, żywy kolor.




Pięknie prezentuje się zarówno na dłoniach, jak i na stopach, wyjątkowo wpisując się w aurę upalnych, słonecznych dni.




Do jakości serii Salon Pro na pewno nie muszę Was przekonywać, to bardzo udane lakiery, wygodne w aplikacji i trwałe. Hip hop, zabezpieczony Seche Vite, trzyma się na moich paznokciach nawet do sześciu dni.




Jeśli szukacie stosunkowo niedrogiego i uniwersalnego lakieru na lato, przyjrzyjcie się koniecznie tej czerwieni z bliska. Czerwień to czerwień, sprawdzi się w każdej sytuacji, nawet w tak mocnym, podszytym pomarańczem odcieniu. Owszem, jest jaskrawy, ale dla mnie to akurat atut.

Jak Wam się podoba ten lakier? Lubicie takie pulsujące, żywe kolory na paznokciach? Jeśli tak, rimmelowy Hip hop jest dla Was stworzony!


Trzymajcie się, ja spadam zjeść zimną pizzę i zrujnować przy remoncie swój czerwony manicure ;)))

Buziaki,
Cammie.


Nie przegapcie konkursu!
Do wygrania ekskluzywna
pianka samoopalająca Vita Liberata
oraz specjalna rękawica do jej aplikacji,



niedziela, 8 czerwca 2014

W oczekiwaniu na lato, czyli zagraj o pHenomenalną opaleniznę! | Konkurs z Vita Liberata


Zapowiadałam ostatnio, że warto wyglądać kolejnego posta i nie żartowałam, naprawdę mam dziś dla Was coś wyjątkowego. Atrakcyjny konkurs, w którym zagrać możecie o piękną i trwałą sztuczną opaleniznę luksusowej irlandzkiej marki Vita Liberata! Zapraszam Was do gry o pHenomenal 2-3 Week Tan Mousse, piankę samoopalającą do ciała, której efekt utrzymuje się nawet do trzech tygodni, w zestawie ze specjalną rękawicą do jej łatwej i szybkiej aplikacji.




Vita Liberata to dostępna w sieci Sephora irlandzka marka specjalizująca się w luksusowych kosmetykach samoopalających, oferująca bezzapachowe, szybkoschnące, nie brudzące ubrań, nawilżające produkty organiczne, bezpieczne nawet dla osób o wrażliwej skórze, dające naturalny efekt bez smug i plam. Pianka pHenomenal, o którą macie szansę dziś powalczyć, również charakteryzuje się wszystkimi tymi cechami, wyróżniając się przy tym swoją niezwykle lekką, innowacyjną formułą, gwarantującą długotrwałą opaleniznę. Gra toczy się o odcień Medium, najjaśniejszy z dostępnych w Polsce. Do zwyciężczyni konkursu trafi również specjalna rękawica, która ułatwi i przyspieszy aplikację pianki. Grajcie, bo warto! Konkurs startuje dzisiaj i będzie trwał do 21 czerwca, czyli do pierwszego dnia lata. Zwyciężczyni będzie mogła powitać je z pHenomenalną opalenizną :)))


Regulamin

1. Konkurs organizowany jest przez blog http://no-to-pieknie.pl/ Realizowany jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa. 
2. Sponsorem nagród jest Vita Liberata Polska.
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich jawnych czytelników bloga No to pięknie! oraz fanów Vita Liberata na portalu społecznościowym Facebook. 
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie wypełnić i przesłać formularz zgłoszeniowy, wykonując zadanie konkursowe polegające na dokończeniu zdania: Opalenizna Vita Liberata ...
5. Termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 21.06.2014 r. 
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.). 
7. Nagrodą w konkursie jest samoopalacz pHenomenal 2-3 Week Tan Mousse oraz rękawica do jego aplikacji. Nagroda nie podlega zamianie na inną. 
8. Spośród wszystkich poprawnych zgłoszeń wybrana zostanie jedna zwycięska odpowiedź. Werdykt zostanie ogłoszony w przeciągu siedmiu dni od upływu terminu zgłoszeń. O wygranej zwycięzca zostanie poinformowany za pośrednictwem bloga http://no-to-pieknie.pl/, a nagroda przekazana zostanie zwycięzcy w ciągu 7 dni kalendarzowych od otrzymania danych adresowych. 
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.). 
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących.





Profil Vita Liberata na FB znajdziecie tutaj ---> KLIK. Będzie mi bardzo miło, jeśli polubicie też profil No to pięknie! ---> KLIK, ale nie jest to warunkiem konkursu, pozostawiam to Waszej decyzji.


Czas start! Nagroda jest naprawdę atrakcyjna, mam nadzieję, że zechcecie o nią powalczyć. Zapraszam wszystkich do udziału w konkursie, piękna, zdrowa opalenizna na powitanie lata na wyciągnięcie ręki!

Buziaki,
Cammie.



piątek, 6 czerwca 2014

Zamiast pocałunków, czyli podsumowanie maja


Z tego, co widzę  w "internetach", z okazji dnia pocałunku powinnam napisać dziś jakiegoś całuśnego posta, ale zgapiłam się, nieprzygotowana jestem, więc może zamiast silić się na wymuszone okolicznościowe całusy, chociaż zaległości nadrobię i podsumuję maj? Co Wy na to, może być? :DDD Zapraszam na Summa summarum!




Najważniejszą sprawą, o której muszę wspomnieć przy okazji podsumowania maja, są czwarte urodziny No to pięknie!, które w zeszłym miesiącu wspólnie świętowałyśmy. Chciałabym jeszcze raz serdecznie podziękować Wam za obecność, za życzliwość, z jaką przyjmujecie moje posty, a także za Waszą aktywność, wszystkie komentarze i wiadomości, dzięki którym ten blog żyje, a ja zyskuję motywację do dalszego pisania. Dzięki, jesteście super!

Pozwólcie, że teraz tradycyjnie krótko przypomnę posty, które cieszyły się w maju Waszym największym zainteresowaniem. Statystki mi podpowiadają, że najchętniej czytałyście o białych topperach ---> KLIK, o nadspodziewanie skutecznym preparacie przyspieszającym wysychanie lakieru do paznokci od Miss Sporty ---> KLIK, a także o słynnej szczotce Tangle Teezer, którą oceniłam z kilkuletniej perspektywy ---> KLIK. Fajnie, że te tematy Was zaciekawiły.

Na FB największy zasięg ze zrozumiałych względów zyskał post o urodzinowym rozdaniu. Linkować go nie będę, bo to sprawa w zasadzie zamknięta, w każdym razie cieszę się, że miałam dla Was taką wspaniałą, wartościową nagrodę. Przypomnę, że gra toczyła się o luksusowy zestaw kosmetyków Bee Pure. Wszystkich zainteresowanych tą nową na polskim rynku marką zachęcam do śledzenia jej strony internetowej, już niedługo każda nowo zarejestrowana klientka otrzyma bezpłatny zestaw próbkowy, dzięki którym będzie mogła poznać całą linię jej produktów. A gdybyście zdecydowały się na zakupy, to bądźcie czujne, za jakiś czas będę miała dla Was małą niespodziankę.

 A skoro już o zakupach mowa, to chętnie pokażę Wam, na co skusiłam się w ostatnich tygodniach. 

Chyba najbardziej cieszą mnie nowe lakiery. Wiem, że mam ich od groma i ciut ciut, ale i tak nie mogę oprzeć się kolejnym, to taka moja niegroźna słabostka. Skorzystałam z niedawnej promocji w Super-Pharm na Essie (FF, :*), decydując się na Cute as a button (uwielbiam ten kolor, to już moja druga buteleczka) i Watermelon (Oleska, wszystko przez ciebie!).




W maju zdecydowałam się też na kolejne zakupy w sklepie Kalina. Czuję co prawda pewien dyskomfort, wspierając w tych dziwnych czasach rosyjski biznes, ale zostawmy może ten temat. W każdym razie skusiło mnie mocno oczyszczające mydło propolisowe z Natura Siberica.




Kartonik skrywał takie oto cudo, ręcznie formowaną mydlaną kulkę. Pierwszy raz spotkałam się z mydłem w takim kształcie. Na temat jego właściwości jeszcze niewiele mogę powiedzieć, ale już teraz zdradzę Wam, że przepięknie i niezwykle intensywnie pachnie.




Do koszyka dorzuciłam też peeling i maseczkę z błotem z Morza Martwego z Planeta Organica. Oba produkty wielce obiecujące!




Nadal szukam idealnego dla mnie kremu bb. Jak wiecie, regularnie daję szansę kolejnym azjatyckim wynalazkom, a w maju padło na Skin79 Green Super Plus. Zamówiłam kilka sampli, ale niestety jeszcze nie dotarły. Jestem tego kremu ogromnie ciekawa, mały rekonesans w sieci pozwolił mi mieć co do niego spore oczekiwania. Jeśli macie na jego temat jakieś przemyślenia, koniecznie dajcie znać!



W maju oddawałam się oczywiście także innym przyjemnościom, nie tylko zakupom ;))) Jak zwykle mój czas w dużej mierze kradły seriale, najpierw House of Cards, a potem Suits.




House of Cards to póki co tylko dwa sezony, także szybko obejrzałam wszystkie odcinki i muszę przyznać, że to mocna rzecz. Taka współczesna gra o tron, pełna intryg i wyrachowanych posunięć w dążeniu do władzy. Jeśli jeszcze nie widziałyście, koniecznie to zróbcie, chociażby ze względu na mistrzowską grę Kevina Spacey.

Suits też polubiłam od pierwszego odcinka (oglądam teraz drugi sezon), choć z zupełnie innych powodów. O ile House of Cards przypomina film sensacyjny, o tyle W garniturach to raczej serial w starym stylu, z tematem przewodnim każdego odcinka i dość wolno toczącą się akcją głównych wątków. Jest tam komu kibicować, jest kogo nie lubić, jest na kim się wzorować. Bardzo fajna historia i kupa przystojnych facetów w doskonale skrojonych garniakach, jest na co popatrzeć ;)))

Jeśli chodzi o moje majowe lektury, to jak zawsze odsyłam Was do odrębnego posta na ich temat ---> KLIK. Teraz dodam tylko, że szykuję wpis o zaletach korzystania z czytnika ebooków. Pod postami książkowymi często wywiązują się dyskusje na ten temat, także warto chyba w końcu napisać o tym coś więcej. 

Ale żeby nie było, że tylko leżę na kanapie, oglądając seriale i czytając! W maju wzięłam się w końcu za 30 days shred. Nie powiem, po pierwszym treningu miałam niezłe zakwasy, ale z każdym kolejnym jest coraz lepiej. Co prawda nie przepadam za ćwiczeniami domowymi i uważam, że nie ma to jak basen (niepopularna opinia w czasach, w których wszyscy BIEGAJĄ :DDD) ale póki co skazana jestem na treningi w domu, a jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. 


A Wam jak minął maj? Jest coś, o czym chciałybyście mi napisać? Jakieś sukcesy, wyjazdy, przygody, okazyjne zakupy, małe przyjemności? Nie dajcie się prosić, czekam na Wasze komentarze

Buziaki (a jednak :DDD),
wyglądajcie kolejnego posta, bo warto!
Cammie.



wtorek, 3 czerwca 2014

Równowaga musi być, czyli książki maja


Comiesięczny post dla moli książkowych, zapraszam! Jak zwykle podzielę się z Wami refleksjami na temat moich lektur z ostatnich tygodni. Mam nadzieję, że chętnie poczytacie o książkach, które towarzyszyły mi w maju.




Nie będzie przekłamaniem, jeśli napiszę, że maj generalnie należał do Joanny Bator. Z czterech przeczytanych przeze mnie w ostatnim miesiącu książek, aż trzy są jej autorstwa. Po zachwycie, w jaki w kwietniu wprawiła mnie lektura "Ciemno, prawie noc" ---> KLIK, po prostu nie mogłam odmówić sobie przyjemności obcowania z kolejnymi pozycjami spod pióra tej pisarki. W pierwszej kolejności sięgnęłam po niesamowitą "Piaskową Górę" i jej kontynuację, "Chmurdalię".




"Piaskowa Góra"

Początek lat 70. poprzedniego wieku. Jadzia Maślak przyjeżdża do Wałbrzycha z wioski pod Skierniewicami i prosto z oblodzonych schodów dworca wpada w ramiona nadgórnika Stefana Chmury, syna przesiedleńców ze Wschodu. Od tej chwili jej życie toczy się na tle wałbrzyskiego krajobrazu. Dziewczyna idzie ze Stefanem do ołtarza ubrana w suknię z poniemieckiej firany. Wprowadza się do bloku na Piaskowej Górze, gdzie zawsze wieje wiatr. W końcu rodzi bliźniaczki: jedną martwą, drugą żywą, Dominikę ? niepodobną do nikogo z rodziny. Historie opowiadane przez Bator zaczynają się i kończą w różnych czasach i miejscach, lecz wszystkie zbiegają się na Babelu, jak miejscowi nazywają największy dom na Piaskowej Górze. Babcie Halina i Zofia, matka Jadzia i córka Dominika, cztery kobiety, a między nimi kolejni mężczyźni. Grzeszne romanse, nieoczywiste pokrewieństwa i pęknięte tożsamości. Historia kilkudziesięciu lat. Powieść Bator imponuje celnością obserwacji i epickim rozmachem. Widok na Polskę z Piaskowej Góry to spojrzenie w samo sedno tego, kim jesteśmy.

"Chmurdalia"

Chmurdalia, nowa powieść Joanny Bator, to kontynuacja znakomitej Piaskowej Góry, jednej z najciekawszych książek polskich ostatnich lat.

Po nieudanej ucieczce z Wałbrzycha, zakończonej wypadkiem samochodowym, dziewiętnastoletnia Dominika Chmura budzi się w monachijskim szpitalu. Miesiące rehabilitacji przywracają jej zdrowie, ale nie spokój ducha. Zamiast wrócić do bloku na Piaskowej Górze, rusza w podróż, co kilka miesięcy zmieniając pracę i miejsce zamieszkania - Niemcy, Francja, Stany Zjednoczone, Anglia. Coraz bardziej oddala się od domu i przybliża do Chmurdalii, krainy, w której spełnia się marzenie o idealnej wspólnocie. Losy Dominiki przeplatają się w powieści z losami całej galerii postaci, głównie kobiecych, jak choćby czarnoskóra Sara Jackson, potomkini tzw. Hotentockiej Wenus, pokazywanej w gabinetach osobliwości w XIX wieku w Londynie i Paryżu. Bogactwo wątków Chmurdalii jest imponujące, jednak historie bohaterów łączą się ze sobą za sprawą przedmiotu przechodzącego z rąk do rąk - autentycznego nocnika Napoleona. Bator łączy żywioł opowieści z wyrazistym poglądem na sprawy, wobec których nikt nie pozostaje obojętny. Relacje erotyczne, macierzyńskie i siostrzane przyjmują w "Chmurdalii" nową postać.


Mistrzostwo! Historia pozornie zwykła, ale wielowątkowa, wielowarstwowa, bogata, a dzięki oryginalnemu stylowi i pięknemu językowi podana w tak smaczny sposób,  że od lektury nie można się oderwać. Niby realizm, a jednak ozdobiony magią, dzięki której przypadki okazują się nieprzypadkowe, a wątki cudownie się zazębiają. Kawał dobrej literatury wysokich lotów! Zwłaszcza pierwsza część, "Piaskowa Góra" zrobiła na mnie wrażenie, autorka zdołała zbudować w niej niepowtarzalny klimat, taki swojski, bliski, budzący emocje. "Chmurdalia", jakby tytuł zobowiązywał, nie dała mi już właśnie tego trudnego do opisania poczucia bliskości. Narracja jest płynna, ale dryfująca, trzymająca czytelnika nieco na dystans. Gorąco polecam Wam obie te pozycje, to najlepsze książki, z jakimi w ostatnim czasie miałam do czynienia.


"Rekin z parku Yoyogi" to z kolei książka wyłącznie dla pasjonatów. Na pewno nie nazwałabym jej pozycją obowiązkową, to raczej propozycja dla koneserów, osób głęboko zainteresowanych Japonią i japońską kulturą.




Joanna Bator wraca w swoim pisarstwie do Japonii, której poświęciła swój debiutancki zbiór esejów "Japoński wachlarz". Choć jest teraz znacznie bogatsza w doświadczenia i wiedzę o kraju oraz jego mieszkańcach, nie utraciła wrażliwości na głęboką odmienność kulturową. Autorka zabiera czytelnika do miejsc, o jakich nie można przeczytać w folderach biur podróży i przewodnikach turystycznych. Wraz z nią wkraczamy do lasu samobójców w Aokigaharze, wyprawiamy się do opuszczonego miasteczka Nichitsu, będącego ulubionym celem eksploratorów ruin i wdzieramy się do Akihabary, twierdzy otaku, zamkniętych w sobie fanów japońskiej popkultury. Również parki, kaplice, herbaciarnie, małe bary w peryferyjnych dzielnicach i wielkie sklepy w ekskluzywnej Shibuyi stają się fascynującym tematem antropologicznych i filozoficznych dociekań. Prawdziwym tematem Rekina z parku Yoyogi zawsze są jednak ludzie - mieszkańcy Japonii z ich umiejętnością kontemplacji świata, wyjątkowo chłonną i twórczą kulturą oraz siłą, która pozwala im się podnieść nawet po tak dramatycznych wydarzeniach, jak trzęsienie ziemi u wybrzeży Honsiu w marcu 2011 roku.


Przed laty czytałam "Japoński wachlarz", w którym Joanna Bator opowiadała o swoim zderzeniu z kulturą japońską, o pierwszym kontakcie z jej rozmaitymi przejawami. I było to dla mnie interesujące, bo odbierałam jej opowieści jak ciekawostki. "Rekin" okazał się dla mnie natomiast za trudny. To zbiór esejów pisanych z pozycji znawcy tematu, który nie interesuje mnie aż tak, żeby mnie porwać. W rezultacie książka nieco mnie nudziła, ale wyobrażam sobie, że dla entuzjastów jest pozycją nieocenioną. I właśnie im tę lekturę polecam.


Na koniec gniot. Przepraszam, jeśli kogoś swoją opinią urażę, bo wiem, że seria "Niezgodna" bije rekordy popularności, ale czas spędzony nad jej ostatnią częścią, "Wierną", uznaję niestety za stracony.




Jeden wybór może cię zmienić. Jeden wybór może cię zniszczyć.Jeden wybór pokaże, kim jesteś...
Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Erudycja (inteligencja), Prawość (uczciwość), Serdeczność (życzliwość) to pięć frakcji, na które podzielone było społeczeństwo zbudowane na ruinach Chicago. Każdy szesnastolatek przechodził test predyspozycji, a potem w krwawej ceremonii musiał wybrać frakcję. Ten, kto nie pasował do żadnej, zostawał uznany za bezfrakcyjnego i wykluczony. Ten, kto łączył cechy charakteru kilku frakcji, był NIEZGODNY i musiał być wyeliminowany... Ale to już przeszłość. Społeczeństwo frakcyjne, w które Tris tak wierzyła, legło w gruzach podzielone walką o władzę, naznaczone śmiercią i zdradą. Jednego tyrana zastąpił drugi. Miastem rządzą niepodzielnie bezfrakcyjni. Tris wie, że czas uciekać. Lecz jaki świat rozciąga się poza znanymi jej granicami? Może za murem będzie mogła zacząć z Tobiasem wszystko od nowa, bez trudnych kłamstw, podwójnej lojalności, bolesnych wspomnień? A może poza miastem nie ma żadnego świata Lecz nowa rzeczywistość jest jeszcze bardziej przerażająca. Nowe szokujące odkrycia zmieniają serca tych, których kocha. Raz jeszcze Tris musi dokonać niemożliwych wyborów - odwagi, wierności, poświęcenia i miłości. Bo tylko ona może przeszkodzić kolejnemu rozlewowi krwi.


W zasadzie podtrzymuję wszystko, co napisałam miesiąc temu po lekturze "Niezgodnej" i "Zbuntowanej" ---> KLIK, ostatniej części trylogii nie udało się wpłynąć na moją opinię. Nadal uważam, że to średniej klasy literatura dla bardzo młodego czytelnika, z mocno spłyconą fabułą i niedojrzale, schematycznie zbudowanymi postaciami. "Wierną" w moich oczach ratuje jedynie fakt, że autorka nie uległa pokusie zakończenia wszystkiego happy endem, tragizm finału wznosi całą tę historię na trochę wyższy poziom. Nieco wyższy. Nieznacznie ;))) Nie będę Was do lektury ani "Wiernej", ani całej tej trylogii namawiać, lepiej poczytać coś bardziej wartościowego. 


Jak widzicie, równowaga została zachowana. Trafiłam w maju zarówno na perły literatury, jak w przypadku "Piaskowej Góry" i "Chmurdalii", jak i na literacką tandetę, jak w przypadku "Wiernej". Zdradzę Wam jednak, że poziom tej ostatniej książki nie odstraszył mnie od tego gatunku i biorę się właśnie za kolejną dystopię, serię "Delirium", "Pandemonium" i "Requiem" Lauren Oliver. Mam nadzieję, że za miesiąc będę miała dla Was bardziej zachęcającą recenzję.

Tymczasem żegnam się z Wami i jak zwykle zachęcam do komentowania! Napiszcie, proszę, o swoich majowych lekturach, jestem ogromnie ciekawa, jakie książki towarzyszyły Wam w ostatnich tygodniach. Liczę też oczywiście na Wasze opinie odnośnie moich lektur, być może macie ochotę dodać coś do tego, co na ich temat napisałam. 

Buziaki,
Cammie.



niedziela, 1 czerwca 2014

Wspomnień czar, czyli Dzień Dziecka z No to pięknie!


Witajcie! Jak Wam mija niedziela? Pamiętacie o tym, że dziś Dzień Dziecka? Pewnie już od dawna tego święta nie obchodzicie, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby z tej okazji dziecko w sobie przywołać i trochę powspominać :))) 


Tak, tak, to ja :DDD Trzydzieści lat temu z niezłym hakiem.


Moje dzieciństwo przypadało na lata osiemdziesiąte. Wiem, że dla niektórych z Was to prehistoria, ale moje wspomnienia są żywe, jakby to było wczoraj :)))

ZABAWKI

W siermiężnych latach mojego wczesnego dzieciństwa sklepy zabawkowe niczym nie przypominały świątyń bogactwa, jakimi są dziś. Nikomu nie śniła się nawet taka na przykład Barbie z całym jej słodkim różem, szczytem marzeń była co najwyżej radziecka długowłosa lalka z mrugającymi oczami. A w rzeczywistości dostać można było plastikowe okropnie brzydkie "Jacki", plastikowe łyse lalki, których miałam chyba ze dwie albo i trzy sztuki. Dopiero mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych pojawiły się naturalnej wielkości gumowe lale bobasy, obiekt westchnień każdej dziewczynki. Swojego bobasa kochałam nad życie i nie umiejąc się z nim rozstać, codziennie targałam go do przedszkola, ubierając w swoje własne niemowlęce ciuszki. To, że się zachowały, nie było niczym dziwnym, w tamtych czasach niczego się nie wyrzucało.

Kiedy podrosłam, lalki naturalną koleją rzeczy poszły w odstawkę, a największym szczęściem było kilka metrów gumy w kieszeni. Takiej zwykłej, białej, wszywanej do majtek, kupowanej w pasmanterii, o ile oczywiście "rzucili". "Rzucali" rzadko, więc o gumę raz zdobytą trzeba było dbać. Skakanie w gumę było chyba najpopularniejszą dziewczyńską zabawą, w której największym wyzwaniem zawsze były dla mnie "trójki" na "pasach", czyli dla niezorientowanych trzy podskoki z naprzemiennym przydeptaniem linek przez obie stopy na gumie umieszczonej na wysokości pasa koleżanek. Nie wiem, czy ze trzy razy w życiu udała mi się ta sztuka, zwykle próby kończyły się "skuchą".

Dziewczyny miały oczywiście też inne dziewczyńskie zabawy. Jako kilkulatki namiętnie kopałyśmy tzw. "sekrety", czyli pod kawałkiem szkiełka ukrywałyśmy jakieś drobiazgi, przysypując to miejsce ziemią. Kiedy nauczyłyśmy się pisać, wszystkie jak jeden mąż zakładałyśmy pamiętniki, zbierając "ku pamięci" wpisy przyjaciółek, a potem "złote myśli", czyli specjalne zeszyty, w których gromadziło się odpowiedzi koleżanek na z góry ustalone pytania. Chłopaki w tym samym czasie grali w podchody, kapsle (wyścigi samochodowe, w których auta markowały pstrykane palcami po narysowanym na ziemi torze kapsle po oranżadzie) i dołki (rzuty monetą z odległości do wykopanej w ziemi dziury, skubańcy, grali na pieniądze!), rzucali też scyzorykami do celu (kto by dziś dał kilkuletniemu dzieciakowi nóż do ręki?!!!). 

Nie było komputerów (w moim rodzinnym domu pierwszy pojawił się z końcem lat osiemdziesiątych, uwierzycie, że nośnikiem danych były wtedy ... kasety magnetofonowe???) i wszystkich innych dzisiejszych atrakcji, dzieciarnia sama musiała organizować sobie czas. Chociaż przypominam sobie coś, co pewnie zwiastowało nadchodzącą erę gadżetów, mianowicie radziecką elektroniczną grę "jajeczka", w której trzeba było wykazać się refleksem i łapać do koszyczka jajka coraz szybciej wytaczające się z czterech różnych kurzych grzęd. Byłam mistrzynią!

DOBRANOCKI

Kanałów z kreskówkami też nie było. Z dwóch dostępnych w tamtym czasie programów telewizyjnych, o małego widza dbała głównie "Jedynka", gdzie w tygodniu rano obejrzeć można było "Domowe przedszkole" (uwielbiałam krasnala Hałabałę), a w godzinach popołudniowych programy typu "Tik Tak", "Co Jak" czy "Pies Pankracy", a w weekend "Sobótkę", "Drops" lub słynny "Teleranek", którego emisji pamiętnego dnia się nie doczekano. Największą atrakcją dla każdego dzieciaka była jednak wieczorna "Dobranocka". Punkt dziewiętnasta obejrzeć można było na przykład "Bolka i Lolka", "Reksia", "Misia Uszatka", "Zaczarowany ołówek", uwielbianą przeze mnie "Pszczółkę Maję", "Krecika", arcyzabawnych "Sąsiadów" (do dzisiaj mnie śmieszą :D), "Wilka i zająca" (kto nie słyszał o "nu pagadi!"), "Misia Colargola", a w końcu także "Smerfy", które wniosły do telewizji dziecięcej nową jakość, "Gumisie" i "Muminki".

Na dobranockę się czekało, to był punkt kulminacyjny wieczoru, potem tylko myć się i spać! Chociaż mnie trudno było zagonić do spania, od zawsze kochałam czytać do poduszki.

SMAKOŁYKI

Czekolada w latach mojego dzieciństwa była dobrem niezwykle rzadkim. Sklepy były niemal puste, ze słodyczy dostać można były co najwyżej bezy, landrynki (kto pamięta landrynki półksiężyce?), pudrowe miętusy, a przy dobrych wiatrach krówki i klejące się do zębów cukierki iryski. Ale i tak oczywiście każdy marzył o gumach Donald :DDD Niezapomniany smak. I te komiksowe historyjki w środku! Wszyscy je kolekcjonowaliśmy, wąchając po kryjomu, bo długo zachowywały owocowy zapach. Co poza tym? Ciepłe lody, najlepiej w czekoladopodobnej polewie, żółta lub czerwona oranżada w woreczku (do dziś się dziwię, jak można było wymyślić coś takiego :DDD), no i oranżada w proszku, którą wybierało się z torebeczki palcem. Nigdy nie zapomnę, jak wspaniale strzelała na języku :DDD

CIUCHY

Wiadomo, do pewnego momentu o ubiorze dziecka decydują wyłącznie rodzice, maluchowi wszystko jedno. Ale i tak pamiętam swoje kolorowe chińskie sukieneczki z wczesnego dzieciństwa, kupowane oczywiście na wyrost, większość z nich "rosła" razem ze mną. Z późniejszych lat pamiętam obrzydliwe buty plastiki, które nosili w pewnym okresie po prostu wszyscy, charakterystyczne spódniczki lambadówki, które stały się niezwykle modne na fali popularności "Lambady", dekatyzowany dżins, z którego szyło się dosłownie wszystko (nawet kozaczki!), sportowe buty sofiksy i okropne, nawet wtedy nieco obciachowe ortalionowe dresy, tym lepsze, im w bardziej żarówiastym kolorze. To były czasy :DDD

SZKOŁA

Do podstawówki poszłam w 1987 roku. Z wielkim tornistrem, w fartuszku i z tarczą na rękawie. Przez pierwsze lata tak to właśnie wyglądało, strojem obowiązkowym był granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem, z tarczą z numerem i nazwą szkoły przyszytą na stałe do prawego rękawa (za agrafki leciały uwagi do dzienniczka!). Jedynie w piątek, nazywany "dniem kolorowym", mogliśmy przyjść do szkoły w dowolnym stroju i jakoś się wyróżniać. Z perspektywy czasu oceniam, że ten system nie był taki zły, nie było rewii mody, nie były widoczne różnice w zamożności, środowisko było chyba trochę zdrowsze. Ale nie zmienia to faktu, że fartuszka szczerze nie cierpiałam i cieszyłam się jak wariatka, kiedy ten wymóg został zniesiony.

Inna rzecz, że standardy nauki też odbiegały od tego, co znamy dzisiaj. Moja klasa liczyła niemal czterdzieści osób! I takich klas w mojej szkole-molochu w moim roczniku było jedenaście, od "a" do "k", co oczywiście oznaczało naukę na dwie zmiany. Kto dziś uczy się w takich warunkach? Poza tym mniej więcej raz na parę tygodni mieliśmy rozmaite apele "ku czci", byliśmy też obligatoryjnie całymi klasami wcielani do ZHP (pomimo całej mojej sympatii dla tej organizacji i ogromu serca, z jakim przez wiele lat, aż do dorosłości w niej działałam, nie sądzę, żeby przymus był dobrym rozwiązaniem). Aaaa, ale na religię chodziliśmy do kościoła, popołudniami, w czasie wolnym. Nikomu się nie śniło, że za parę lat stanie się ona jednym ze szkolnych przedmiotów. Osobiście uważam, że byłoby lepiej, gdyby w tej akurat kwestii zostało po staremu.

KOSMETYKI

Na koniec zostawiłam temat, którego pominąć nie mogłam, ale o którym za dużo nie mam niestety do powiedzenia. Kobiety w latach mojego dzieciństwa z pewnością się malowały, ale leżało to całkowicie poza moim ówczesnym zainteresowaniem, także kosmetyków kolorowych po prostu nie pamiętam. Owszem, moja mama miała jakieś szminki, zgaduję, że z Celii, jednak szczegółów nie umiem sobie przypomnieć. Przypominam sobie natomiast dość dobrze rodzinne kosmetyki pielęgnacyjne z mojego otoczenia, szampony familijne w ciężkich szklanych butelkach, żółte szampony "Bambino" z kaczuszką dla dzieci, "szyszki" do kąpieli o zapachu iglastego lasu, niezawodny i wszechobecny krem nivea, zwykłe toaletowe bądź szare mydło, kremy do golenia mojego taty używane z maszynką o wymiennych żyletkach. Niewiele tego, ale jakoś wszyscy chodziliśmy czyści i schludni. Gdybym dziś jakimś cudem trafiła do łazienki lat osiemdziesiątych, pewnie usiadłabym i zapłakała, czym tu się wydepilować, czym nawilżyć ciało, czym utrwalić fryzurę? Takie tam rozterki współczesnej kobiety z nadmiarem kosmetyków do wszystkiego :DDD


Ależ mnie wzięło na wspominki ... Mogłabym jeszcze tak długo :DDD Ale wystarczy, teraz Wasza kolej! Przywołajcie wspomnienia ze swojego dzieciństwa, przypomnijcie sobie, jak to wszystko wyglądało za Waszych dziecięcych lat. Koniecznie napiszcie, co najbardziej utkwiło Wam w pamięci, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.