beauty & lifestyle blog

poniedziałek, 30 września 2013

Lekko nie jest, czyli jak kupić kozaki z szerokimi cholewkami?

Ostatni post stał się przyczynkiem do ciekawej dyskusji, z której płynie smutny niestety wniosek, że sporo z nas ma problem ze znalezieniem wygodnego obuwia zimowego. Okazuje się, że mimo ogromnego wyboru butów, wcale nie jest łatwo trafić na właściwą szerokość cholewki. Z przymrużeniem oka można przyjąć, że istnieją tylko dwa rozmiary: za mały i za duży :DDD Ja mam nieszczęście należeć do grupy, dla której standardowe cholewki zwykle są za wąskie. A ponieważ wiele z Was narzekało w komentarzach na ten sam problem, uznałam, że choć temat nie wpisuje się w sposób oczywisty w profil No to pięknie!, to jednak warto się nad nim pochylić. Być może moje przemyślenia komuś pomogą. Bo niestety, moje Panie, ale lekko nie jest ...

Mam niewielką stopę, noszę rozmiar 36. I wygląda na to, że kompletnie nie wpisuję się w standardy producentów obuwia, bo ze swoimi łydkami z około 40 cm w obwodzie, kozaków najczęściej nie mogę dopiąć. Szerokość cholewek w moim rozmiarze nie przekracza zwykle 36 cm. Tak jakby mała stopa zawsze oznaczała smukłe, szczupłe nogi! Oh, really? Poszukiwania butów na zimę to dla mnie katorga. Żeby znaleźć coś sensownego, muszę zazwyczaj schodzić wszystkie sklepy i przekopać pół internetu. Ale mam oczywiście pewien schemat działania, który pozwala mi prędzej czy później kozaki kupić.

Po pierwsze zaglądam do sklepów, co do których wiem, że mają specjalną ofertę rozmiarówkową. Wśród tych stacjonarnych niekwestionowanym liderem jest Deichmann ze swoją linią XXL, w ramach której można dostać damskie buty nawet do rozmiaru 44, zimą rozszerzoną też o modele z szerokimi cholewkami. Poniżej przykładowa para.






Deichmann nad innymi sieciówkami ma też tę przewagę, że oferuje również sprzedaż online, w dodatku bezpłatnie nadając przesyłki. W razie rezygnacji z zakupu, towar można odesłać albo zwrócić bezpośrednio do dowolnego salonu. Bardzo, bardzo wygodna opcja.

Jeśli chodzi o inne sklepy stacjonarne, to zdarzało mi się znaleźć kozaki także w Altero i Boot Sqaure. Nie mają co prawda specjalnych linii z szerszymi cholewkami, ale regularna kolekcja jest szyta na tyle uniwersalnie, że nie miałam kłopotu z wciągnięciem butów na nogi. Problem jest jedynie z ich jakością. Owszem, buty stamtąd są niedrogie, ale tym samym też niezbyt trwałe.

Obiło mi się o uszy, że jakiś tam wybór ma też Bata i Venezia, ale w moim mieście nie ma sklepów tych marek, także trudno mi się do tego donieść. Wiem natomiast, że nie mam czego szukać w Wojasie, w Ryłko i najczęściej także w CCC, gdzie pasują mi tylko pojedyncze pary Lasockiego.


Jeśli nie uda mi się znaleźć butów stacjonarnie, na szczęście zawsze zostaje internet. I choć zakupy internetowe w przypadku butów to zwykle ruletka, to często się na ten krok decyduję, nie tylko zresztą w przypadku kozaków.

Niektóre duże obuwnicze sklepy internetowe dostrzegają problem i wychodzą naprzeciw klienta, rozbudowując wyszukiwarki o kategorię "szerokość cholewki". Taką opcję przewiduje na przykład zalando.pl, gdzie wskazać można interesujący nas przedział szerokości i butyk.pl, gdzie w wyszukiwarce wśród tagów wybrać można frazę "szeroka cholewka".









Jeśli chodzi o tańsze sklepy, to na pewno polecić mogę fleq.pl. Kilkakrotnie robiłam tam zakupy, decydując się także na kozaki i choć nie ma na tej stronie prostego narzędzia pozwalającego wyselekcjonować buty z szerszymi cholewkami, to jednak ich opisy są tak wyczerpujące, że w większości przypadków można znaleźć szczegółowe informacje na temat interesującego nas modelu. Kupiłam tam kiedyś bardzo fajne, luźne muszkieterki do kolan.

Pomocne może okazać się też allegro.pl. Wystarczy do wyszukiwarki wpisać "szeroka cholewka" i na pewno jakiś tam wybór będzie. Podobnie rzecz się ma z ebay.com, z tym oczywiście, że tam trzeba posiłkować się hasłami angielskimi "wide calf" / "wide calves" / "wide leg" ("szeroka łydka" / "szerokie łydki" / "szeroka noga").

W ogóle znalezienie butów za granicą wydaje się łatwiejsze. Jeśli nie obawiacie się takich zakupów, to zachęcam Was do poszukiwań kozaków z szerszymi cholewkami w oparciu o podane wyżej frazy, Google momentalnie ratuje nas długaśną listą sklepów, które są wręcz wyspecjalizowane w tego typu obuwiu. Warto też sprawdzać popularne światowe sieciówki wysyłające do Polski, na przykład w Next wystarczy spośród wielu opcji wyszukiwarki wybrać tag "wide".






Na koniec oczywiste oczywistości. Za ciasne buty, o ile tylko są skórzane, można zanieść do dobrego szewca, który zna techniki rozciągania skóry. Podobno obwód cholewki za pomocą specjalnych prawideł można powiększyć nawet o 5 cm. Wiem na pewno, że taką usługę można też zamówić w salonach Ryłko. Istnieją też serwisy internetowe świadczące podobne usługi, ale nigdy z nich nie korzystałam (szukajcie pod frazą "rozciąganie cholewek w kozakach"). Na rynku są też preparaty, którymi skórę można rozciągnąć samodzielnie w domowym zaciszu, ale szczerze mówiąc nie odważyłabym się na to, wolałabym oddać buty w ręce fachowców.


Wiem, że tematu nie wyczerpałam, ale mam nadzieję, że choć trochę niektórym z Was pomogłam. Będę też wdzięczna za Wasze podpowiedzi, gdzie szukać kozaków z szerokimi cholewkami, jestem pewna, że dzięki Waszym komentarzom lista sklepów będzie bardziej kompletna.

Życzę Wam wymarzonych butów na zimę! Sama już powoli szukam kozaków na ten sezon. Nie ma na co czekać, w końcu winter is coming ;)))


Buziaki,
Cammie.





środa, 25 września 2013

Pomocy, czyli co śni mi się po nocach?

Minął kolejny miesiąc odmierzany edycjami ShinyBox. W zasadzie powinnam pokazać Wam zawartość wrześniowego pudełka, które dotarło do mnie w dość niejasny sposób, bo zrezygnowałam z tej współpracy i nie spodziewałam się przesyłki, ale to może poczekać. Wrócę za to na moment do pudełka sierpniowego. I to też nie do końca, bo nie będę odnosić się do żadnego z produktów, które w nim znalazłam (choć jeden lada dzień na bank znajdzie się w poście o odkryciach miesiąca), w paru słowach skomentuję za to zakupy, jakich dokonałam, korzystając z vouchera do sklepu answear.com, jaki załączony był do ShinyBox w sierpniu.

Pożalę się. Poskarżę. Ponarzekam. Bo choć dzięki voucherowi dostałam dużą zniżkę (100 zł), a obsługa zamówienia była wzorowa, to summa summarum zakupy mi się jednak nie udały ...

Część z Was pewnie wie, że od jakiegoś czasu marzą mi się huntery. Koniecznie czarne, koniecznie w wersji gloss. Okazało się, że answear.com ma te kalosze w ofercie, pomyślałam więc, że voucher daje mi niepowtarzalną okazję, żeby nabyć je w atrakcyjnej cenie. Nad samym zakupem długo się nie zastanawiałam, problemem okazał się raczej wybór rozmiaru. Rozmiarówka marki zaczyna się od łamańca 35/36, potem od razu mamy 37, z pominięciem 36. A że to właśnie 36 zwykle noszę, zupełnie nie wiedziałam, co robić. Koniec końców wzięłam 37, z myślą o ocieplaczach, które chciałabym zakładać zimą.






Przyszły. Hunter Gloss Original. Przepiękne, błyszczące i ... dużo za duże. O wiele za długa wkładka i niesamowity luz w kostce. Za to obwód cholewki niemal ciasny :DDD Wiem, że wymiana na rozmiar 35/36 skończyłaby się tym, że nie wciągnęłabym butów na łydki, a już na pewno nie z ocieplaczami. Także z bólem serca, ale odesłałam je, nie próbując nawet wymieniać na mniejsze. Ogromny plus dla answear.com za zupełnie bezproblemowy zwrot i szybki przelew pieniędzy!

Original najwyraźniej nie jest dla mnie, teraz już wiem, że muszę nastawiać się na model adjustable, z rozcięciem pozwalającym dostosować szerokość cholewki do obwodu łydki. Niestety nie ma go w ofercie answear.com, także moja zniżka przepadła, a ja od nowa muszę zacząć polowanie na okazję ... 

I tu pytanie do Was. Gdzie zamówić huntery adjustable w dobrej cenie? Znacie jakiś sprawdzony, godny zaufania sklep? Pomocy! Bo śnią mi się już po nocach :DDD


Wdzięczna za podpowiedzi,
Cammie.





wtorek, 24 września 2013

Lektura na wtorek, czyli leją siki w kosmetyki ...

Przeglądając ulubione strony, natknęłam się dziś na ciekawy artykuł z "Wysokich obcasów" sprzed kilku tygodni. Nie jest może szczególnie odkrywczy, bo każdy, kto w choć najmniejszym stopniu interesuje się rynkiem kosmetycznym, doskonale zdaje sobie sprawę ze skali, w jakiej podrabiane są markowe kosmetyki, ale i tak tekst Magdaleny Grzebałkowskiej "Leją siki w kosmetyki" otwiera oczy na pewne sprawy i skłania do smutnych refleksji ... Poświęćcie kilka minut i poczytajcie, KLIK.






Nie jest żadną tajemnicą, że podróbki były, są i pewnie będą produkowane jak najtańszym kosztem i bez jakiegokolwiek nadzoru, ale przyznam, że zszokowała mnie informacja, jak potrafią być naszpikowane groźnymi dla zdrowia związkami. O dreszcz obrzydzenia przyprawiła mnie wiadomość, że drogie, szlachetne piżmo zastępowane jest w "perfumach" po prostu ... ludzkim moczem. Dramat. Mogłoby się wydawać, że to jakaś bzdura wymyślona na potrzeby artykułu, ale powiem Wam, że sama kiedyś nacięłam się na podróbki i po tym, co zobaczyłam, w sumie jestem w stanie uwierzyć we wszystko, nawet w mocz w perfumach. Metale ciężkie, pleśń, bakterie, składniki niewiadomego pochodzenia i nieustalonej jakości, sama nie wiem, co jeszcze ... Strach się bać! Pomijając temat rzekę, czyli moralny aspekt produkowania / kupowania podróbek, naprawdę warto pamiętać o jeszcze jednym problemie, czyli zagrożeniu, jakie stanowią dla zdrowia, a nawet życia. W artykule przytoczona jest historia dziewczyny, która zmarła po zastosowaniu jakiegoś kremu rozjaśniającego, jak się okazało, naszpikowanego rtęcią.

Pamiętam, jakim rozczarowaniem były dla mnie kilka lat temu zakupy na Greatbuy (możecie o tym poczytać TUTAJ, w poście starszym niż węgiel :D). W jakimś zaćmieniu umysłu zdecydowałam się kupić kilka rzeczy, choć ceny powinny dać mi do zrozumienia, że to nie może być oryginalny towar. No i przyszła ta nieszczęsna paczka, pełna tandety, dziwnych zapachów i podejrzanych konsystencji. Oczywiście zawartość powędrowała do śmieci, a ja wzbogaciłam się o ważną naukę: cudów nie ma, pewne rzeczy muszą swoje kosztować. Trochę wstydzę się tych zakupów, bo stałam się ofiarą własnej naiwności, ale z drugiej strony nie zrobiłam ich w złej wierze, zostałam po prostu oszukana. Mam nadzieję, że Wam takie doświadczenia zostały oszczędzone.


Co myślicie o tym wszystkim? Pogadajmy.


Buziaki,
Cammie.





niedziela, 22 września 2013

A d.pa rośnie, czyli przepyszny, słodki migdałowiec!

Cześć, łasuchy! Zapraszam na ciacho :DDD Przepyszne, kruche, bezowo - migdałowe, przełożone słodką kajmakową masą. Post powstaje spontanicznie, po prostu nie mogę się powstrzymać, muszę podzielić się z Wami przepisem! 

Piekłam to ciasto po raz pierwszy, szukałam jakiejś fajnej propozycji na małe rodzinne przyjęcie i za namową koleżanki zdecydowałam się na migdałowca. Niebo w gębie! Dawno żadne ciasto tak mnie nie zachwyciło. Jest dość łatwe w przygotowaniu, choć czasochłonne, na szczęście efekt wart jest czasu spędzonego w kuchni. Wybornie smakuje i co ważne, bardzo ładnie też się prezentuje, co jest dla mnie nie bez znaczenia.









Na początek trzeba wyrobić kruche ciasto (3 szklanki mąki, 1 i 1/3 kostki margaryny do pieczenia, 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia, cukier wanilinowy, 6 żółtek), podzielić je na trzy części i schłodzić w lodówce (mniej więcej dwie godziny).

W międzyczasie ubijamy pianę, z 6 białek i 1 szklanki cukru. Jedną częścią schłodzonego ciasta wylepiamy wyłożoną papierem do pieczenia blachę, ciasto smarujemy jedną trzecią piany i obficie posypujemy migdałowymi płatkami. Pieczemy przez 30 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni.

To samo robimy z drugą i trzecią porcją ciasta. Kiedy wszystkie placki są już upieczone i wystudzone, pora na przełożenie ich masą (1,5 kostki masła utartego z gotową masą kajmakową).

I w zasadzie to tyle, więcej pracy przy tym nie ma. Trzeba jedynie uzbroić się w cierpliwość i odczekać kilkanaście godzin, bo ciasto musi swoje odstać.


Wiem, wiem, jest z tym migdałowcem trochę zachodu, to nie jest deser, który będzie gotowy w pół godziny. Ale gwarantuję Wam, że warto się skusić i poświęcić mu czas. Niestety ... Bo d.pa rośnie :DDD


Buziaki,
Cammie.





piątek, 20 września 2013

Szkoda kasy, czyli Vipera High Life 805

Pomimo rozczarowania, jakie przyniósł mi granatowy lakier Vipera High Life nr 806 [KLIK], z jego jaśniejszym, błękitnym bratem nr 805 wiązałam pewne nadzieje. Łudziłam się, że kiepska jakość granatu to przypadek, ale niestety okazało się, że błękitowi też można wiele zarzucić ... Ale zanim zacznę narzekać, pozwólcie, że pokażę, o jakim kolorze w ogóle mowa. 

W kontraście ze stonowanym, ciemnym granatem, błękit wydaje się niemal neonowy, ale tak naprawdę to przyjemny dla oka smerfowy odcień niebieskiego. Podoba mi się w zestawieniu z moim ulubionym naszyjnikiem, niebieskie paznokcie ładnie komponują się z tym kobaltowym akcentem na szyi. Z szaro-srebrną bluzką i granatowymi spodniami, które miałam dziś na sobie, tworzyło to naprawdę udaną całość.









Tak, odcieniowi nie można odmówić uroku, zaskakująco dobrze czuję się z tym błękitem na paznokciach, co wcale nie jest takie oczywiste, bo jeszcze niedawno zarzekałam się jak żaba błota, że po taki kolor nie sięgnę nigdy przenigdy. A tymczasem niespodzianka, podoba mi się! Szkoda tylko, że jakość znowu pozostawia wiele do życzenia ... Błękit nie jest co prawda tak fatalny jak granat, ale lepszy jest zaledwie odrobinę. Nieco łatwiej się go aplikuje, nie jest bowiem tak koszmarnie rzadki i wodnisty i nie rozlewa się w niekontrolowany sposób po skórkach. Mimo to wymaga nałożenia trzech warstw, a i tak gdzieniegdzie widać prześwity.

Szczegółowej oceny nie przedstawiam, bo w zasadzie nie odbiega od tej, którą wystawiłam granatowi nr 806. Jedno jest pewne, po serię Vipera High Life już nie sięgnę, szkoda kasy i wysiłku, jaki trzeba włożyć w malowanie. Ale za jakimś fajnym błękitem jeszcze się rozejrzę! Jakieś propozycje?


Buziaki,
Cammie.






środa, 18 września 2013

To możliwe, czyli Maybelline Dream Pure BB Cream

Recenzję bardzo udanego według mnie drogeryjnego kremu BB zapowiadałam już kilkakrotnie i pewnie domyślacie się, że chodzi o Maybelline. W ostatnich miesiącach miałam okazji poznać bliżej wiele kosmetyków tej marki, a Dream Pure BB Cream okazał się jednym z najlepszych. Formułą i właściwościami przypomina mi kremy azjatyckie. Dobrze wiecie, że o większości drogeryjnych bb kremów nie można tego powiedzieć.







DLA KOGO?

Dla kobiet pragnących idealnej cery.


DZIAŁANIE
Dream Pure BB to odpowiedź na 8 potrzeb skóry w 1 produkcie: maskuje niedoskonałości, zmniejsza widoczność porów, wyrównuje koloryt skóry, dopasowuje się do odcienia skóry, redukuje zaczerwienienia, zawiera filtr SPF 15, nawilża i ujednolica, bez tłustych olejków.

EFEKT
Zdrowy wygląd skóry dzisiaj, idealna cera jutro!




Dream Pure BB Cream dostępny jest w dwóch odcieniach, light i medium. Poniżej prezentacja jaśniejszego.






Kolor jest naprawdę świetny, jasny, bez różowych czy brzoskwiniowych tonów. Ładnie stapia się z cerą, co sprawia, że na twarzy prezentuje się bardzo naturalnie. Zwłaszcza że jest lekki i nie obciąża skóry. Ma tę charakterystyczną, zwartą i jakby śliską formułę, która wyróżnia zazwyczaj azjatyckie bb kremy, dzięki czemu łatwo się aplikuje, równomiernie się rozprowadzając. Przyznaję jednak, że najlepiej nakładać go palcami, pędzel spisuje się gorzej, krem ma bowiem tendencję do oblepiania włosia. 

Lekka formuła sprawia, że Dream Pure BB Cream nie daje spektakularnego krycia, przy jednej warstwie nazwałabym go po prostu przyzwoitym, na szczęście jego stopień bez problemu można budować (efekty pokazywałam TUTAJ). To na pewno ważne dla takich osób jak ja, które mają co ukrywać. Dla zainteresowanych dodam, że dobrze współpracuje też z korektorem, także w razie potrzeby makijaż można dopracować.

Dream Pure BB Cream generalnie przeznaczony jest dla osób z niedoskonałościami skóry, producent deklaruje, że krem ma w swoim składzie kwas salicylowy (2%), co powinno pomagać utrzymać cerę w ryzach. Szczerze powiem, że nie jestem w stanie tego ocenić, bo jak wiecie, od wielu tygodni stosuję kwas azelainowy, poza tym odkąd kupiłam Missha Signature Wrinkle Filler BB Cream [KLIK], po Maybelline nie sięgam regularnie. Niewykluczone jednak, że przy codziennym stosowaniu można by odnotować jakąś poprawę.

Lubię ten BB krem za jasny kolor, za lekką formułę i za to, jak naturalnie prezentuje się na skórze. Dobrze sprawdził się w lipcowych upałach, dobrze też radzi sobie w deszczowej aurze września. Okazał się całkiem trwały, nie ściera się, nie spływa, nie ciemnieje i nadmiernie nie błyszczy. Daje ochronę przeciwsłoneczną rzędu SPF 15. Może nie jest to jakoś szczególnie dużo, ale wiele drogeryjnych bb kremów nie deklaruje nawet tego. W dodatku kosztuje raptem około 20 zł i można kupić go w niemal każdej drogerii. Mam nadzieję, że nie zniknie szybko z oferty.


Zwolenniczki mocno kryjących, pudrowych podkładów byłyby nim pewnie rozczarowane, ale miłośniczki makijażu lekkiego, niewidocznego, powinny być zachwycone. Może nie jest to najlepszy podkład świata, ale na tle innych znanych mi drogeryjnych bb kremów wypada bardzo, bardzo dobrze.

Dobry BB krem z drogerii? To możliwe! Ciekawa jestem, czy się ze mną zgadzacie? Dajcie znać!


Buziaki,
Cammie.





poniedziałek, 16 września 2013

Czternaście tygodni z kwasem azelainowym, czyli jak spisał się Skinoren?

Mam już za sobą czternaście tygodni kuracji kwasem azelainowym. Jak może pamiętacie [pisałam o tym TUTAJ], przez pierwszych sześć tygodni stosowałam Acne-Derm, przez kolejnych osiem natomiast sięgałam po Skinoren. Tubka jest już zupełnie pusta, także spieszę donieść, co o tej maści myślę. Przypomnę tylko, że miałam wersję żelową (istnieje jeszcze kremowa).






Cóż, wiem, że po czternastu tygodniach nie powinnam spodziewać się cudów, ale jednak mimo wszystko liczyłam na najmniejszą choćby poprawę kolorytu cery. Niestety, kuracja póki co okazuje się za krótka. Przebarwienia jak były, tak są, mam natomiast wrażenie, że lekko zjaśniały obszary zdrowej skóry, przez co niestety kontrast z obszarami przebarwionymi jest jeszcze bardziej widoczny. Poniżej zdjęcie aktualnego stanu mojej cery (po lewej) i mój codzienny kamuflujący makijaż z użyciem kremu bb (po prawej), którego recenzję lada dzień będziecie mogli przeczytać. Żałuję, że nie mam zdjęć z wcześniejszego okresu, teraz postaram się tego pilnować i na bieżąco pokazywać Wam efekty dalszej kuracji.






Moc Skinorenu w żelu okazała się za słaba na moje przebarwienia, ale muszę uczciwie zaznaczyć, że stężenie kwasu azelainowego w tej formule jest niższe (150 mg/g w stosunku do 200 mg/g w formule kremowej), o czym wiedziałam. Zaryzykowałam, bo zależało mi na lżejszej konsystencji, miałam nadzieję, że żel będzie nadawał się pod makijaż, co pozwoli stosować mi maść dwa razy dziennie. Plan okazał się klapą, bo Skinoren Żel w rzeczywistości okazał się raczej emulsją, która choć lżejsza niż krem, pod makijażem kompletnie się nie spisywała. Także koniec końców i tak stosowałam ją wyłącznie na noc. Z przebarwieniami sobie nie poradziła, ale jeśli chodzi o wypryski - torpeda! Wszelkie stany zapalne, krostki i grudki znikały dzięki tej maści z prędkością światła. Skóra oczywiście trochę na tym cierpiała, bo zwykle była napięta i przesuszona, często łuszcząc się na nosie, no ale coś za coś.

To jednak przebarwienia, nie wypryski, są moim największym utrapieniem. Także nie poddaję się i kontynuuję kurację, licząc, że kolejne tygodnie przyniosą poprawę. Znowu wracam do Acne-Dermu z wyższym stężeniem kwasu, który jak zwykle będę aplikowała na noc, w pielęgnacji porannej wprowadzając jednocześnie Effeclar Duo. Zobaczymy, jak spisze się ten duet. Na pewno za kilka tygodni dam Wam znać.


Tymczasem całuję,
licząc na Wasze relacje z walki o piękną cerę,
Cammie.



czwartek, 12 września 2013

Wybieram niższe sfery, czyli Vipera High Life 806


Niebieskości, które pozwoliłam Wam podejrzeć kilka dni temu, to lakiery Vipera z serii High Life. Wzbudziły Waszą sporą ciekawość, dlatego już dziś prezentuję pierwszy z nich, czyli klasyczny, kremowy granat nr 806.






Taki głęboki, czysty granat chodził za mną już od jakiegoś czasu, ucieszyłam się, kiedy natknęłam się się na ten, wydawał się być idealny. Niestety, jego jakość mnie zawiodła. Pomalowałam nim paznokcie dwa razy i obawiam się, że więcej już nie pomaluję. Aplikacja to męczarnia. Ostateczny efekt może i ładny, ale jego uzyskanie wymaga i czasu, i pracy.






1. Dostępność - 0 (nawet nie wiem, gdzie Was odesłać, wszelkie moje kontakty z tą marką są zupełnie przypadkowe, ten konkretny lakier znalazłam nie wiedzieć czemu przy kasie w sklepie odzieżowej sieci Butik).
2. Cena - 1 (około 10 zł za 9 ml).
3. Kolor - 1 (piękny, czysty atramentowy granat).
4. Aplikacja - 0 (koszmarna, lakier jest bardzo rzadki, rozlewa się po płytce, brudząc skórki).
5. Pędzelek - 0 (dziwny, niewygodny, nieproporcjonalnie mały i krótki w stosunku do potężnej nakrętki, w której jest osadzony).
6. Krycie - 0 (fatalne, wydobycie koloru wymaga nałożenia trzech warstw).
7. Wysychanie - 1 (nieuciążliwe).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Golden Rose All in One oraz Golden Rose Gel Look Top Coat) - 1 (bezproblemowa).
9. Trwałość - 1 (o dziwo, trzyma się dość dobrze, około 4 - 5 dni, nie odpryskuje, ma za to tendencję do pękania).
10. Zmywanie - 1 (zaskakująco łatwe jak na tak ciemny kolor, choć oczywiście doczyszczenie paznokci przy skórkach wymaga odrobiny wysiłku).


Moja ocena: 6/10.


Mówiąc krótko, rozczarowanie. Aż boję się sięgać po błękit, który ciągle czeka na swój debiut. Oby miał lepszą jakość ... W sumie jest szansa, bo z tego, co się zorientowałam, seria High life liczy sobie ponad 70 odcieni i generalnie jest chwalona, także być może granat po prostu pechowo odstaje od reszty. Nie będę się z nim męczyć, nie mam cierpliwości, już prędzej rozejrzę się za jakąś sprawdzoną marką. Albo potulnie wrócę do mojego Essie Bobbing for Baubles, który choć przepiękny, czasami wydaje mi się tak ciemny, że aż niemal czarny, gubiąc gdzieś tę swoją granatową nutę.


Napiszcie, proszę, jakie są Wasze doświadczenia z lakierami Vipera High life. Kiepska jakość prezentowanego dzisiaj granatu to dla tej serii smutna norma, czy też raczej pechowy wyjątek? Bo jeśli tak ma wyglądać ten high life, to ja wybieram niższe sfery ...


Buziaki,
Cammie.




środa, 11 września 2013

Luźne uwagi, czyli Missha M Vita Matte BB Cream

Miałam co prawda pisać o innym bb kremie, ale co się odwlecze, to nie uciecze, a tak się złożyło, że koleżanka użyczyła mi na parę dni Missha M Vita Matte BB Cream, korzystam więc z okazji, żeby trochę go Wam przybliżyć. Nie będzie to szczegółowa recenzja, raczej zbiór luźnych uwag z prezentacją koloru. Który nota bene kompletnie mi nie pasuje. Ale o tym zaraz, na początek parę słów wprowadzenia.


Missha M Vita Matte, jak sama nazwa wskazuje, to w założeniu krem matujący (istnieje jeszcze wersja nawilżająca). Z tego, co się orientuję, dostępny jest tylko w jednym odcieniu (poprawcie mnie, jeśli się mylę). Gwarantuje ochronę przeciwsłoneczną na poziomie SPF 20 / PA ++ (czyli szczerze mówiąc niezbyt wysoką jak na bb krem).






Tubka mieści 50 ml kremu, ale wiem, że można też kupić miniatury mieszczące 20 ml. Ceny oczywiście wahają się w zależności od sklepu, najtaniej jak zwykle na ebay, gdzie można go upolować już za mniej więcej dziesięć dolarów.

Ja jednak polować na niego nie będę. Już bardzo pobieżne testy wyraźne pokazały, że nie jest to krem dla mnie, głównie ze względu na kolor. Pozornie wygląda na neutralny, ale na mojej skórze wyłażą z niego jakieś różowe tony, które sprawiają, że wyglądam okropnie. No i generalnie ten odcień jest też dla mnie po prostu za ciemny. Spójrzcie, jak prezentuje się w zestawieniu z dobrze dobranym do mojej karnacji kremem Missha Signature Wrinkle Filler [recenzja TUTAJ].






Konsystencję ma przyjemną, gładką i miękką, choć też lekko lepką, co niektórym może przeszkadzać. Rozprowadza się jednak dobrze i wydaje się być trwały (mocno przywiera do skóry), ale matu z pewnością nie daje. Dziwię się, że został określony jako krem matujący, bo pozostawia wyraźny błysk. W połączeniu z naturalnym sebum, katastrofa. Krycie określiłabym jako średnie, ale tak naprawdę ciężko mi je obiektywnie ocenić, bo wiecie, jak to jest, kiedy kolor jest za ciemny, całkowicie zniekształca to odbiór. Uwaga! Krem dość mocno pachnie. Zapach co prawda ładny, ale na dłuższą metę męczący. 


Missha M Vita Matte BB Cream wrażenia na mnie nie zrobił. Pewnie ma swoje zwolenniczki, ale ja nie wiem, komu mogłabym go polecić. Dlatego nie polecam. Znam dużo lepsze BB kremy (i to nawet tej samej marki!). Skoro nadarzyła się okazja, to Wam go pokazałam, ale zachwalać nie będę. 


Czego oczekujecie od bb kremu? Skusiłby Was obiecujący matową cerę M Vita Matte? Naprawdę nie wiem, czy byłby to satysfakcjonujący wybór ...


Buziaki,
Cammie.






wtorek, 10 września 2013

Mały, ale byk, czyli radosny róż nie do zdarcia

Jednogłośnie zdecydowałyście wczoraj, że dziś chcecie zobaczyć lakier, a Wasze życzenie jest dla mnie rozkazem. Z przyjemnością zapraszam więc na recenzję nowości od Yves Rocher, Rose joyeux, czyli Radosnego różu, jednego z odcieni limitowanej edycji It colors. Z przyjemnością, bo lakier choć malutki, okazał się wielki!


Buteleczka jest wyjątkowo mała, mieści raptem 3 ml lakieru. Dla porównania, O.P.I., Essie czy Inglot to 15 ml, Essence czy Catrice to 10 ml, co powinno dać Wam obraz, jak niewielkich gabarytów jest to maleństwo.






Sam kolor nie jest oryginalny, to po prostu mocny, nasycony róż, dość trafnie nazwany "radosnym". Ale w sumie nie ma w nim nic wyjątkowego, bez problemu można znaleźć podobne odcienie u konkurencji. Trudno jednak znaleźć u konkurencji lakier, który byłby równie trwały. Na zdjęciu widzicie pięciodniowe mani! W zasadzie oprócz delikatnych otarć na końcówkach nic mu nie dolega, ciągle wygląda dobrze i dziś, szóstego dnia, nadal go nosiłam. Zmyłam dosłownie przed chwilą.






1. Cena - 0 (niby tylko 9,9 zł, ale płacimy tyle za zaledwie 3 ml, co sprawia, że lakier do tanich wcale nie należy).
2. Dostępność - 0 (na tę chwilę serię dostać można w salonach YR i w sklepie internetowym KLIK, ale trzeba wziąć pod uwagę, że to edycja limitowana, która za jakiś czas zniknie z oferty).
3. Kolor - 1 (co prawda nie oryginalny, ale bardzo ładny, nasycony i energetyczny).
4. Aplikacja - 1 (bardzo łatwa, lakier ma doskonałą konsystencję, nie za gęstą, nie za rzadką).
5. Pędzelek - 0 (z racji rozmiarów butelki, pędzelek jest malutki i nieporęczny, zachwycone za to powinny być osoby z bardzo drobnymi paznokciami).
6. Krycie - 1 (doskonałe, na upartego wystarczy jedna warstwa, choć druga oczywiście pogłębia kolor).
7. Wysychanie - 1 (szybkie, nieuciążliwe).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Golden Rose All in One. Golden Rose Gel Look Top Coat) - 1 (bezproblemowa).
9. Trwałość - 1 (genialna!).
10. Zmywanie - 1 (łatwe).


Moja ocena: 7/10.



To prawda, pomimo pozornie niskiej ceny lakier jest drogi, ma też maleńki nieporęczny pędzelek, ale trwałość rekompensuje wiele. Aż dziwne, że w takim niepozornym maleństwie kryje się taka moc. Owszem, użyłam topu, no ale przecież zawsze go używam i inne lakiery w porównaniu z It colors nie wypadają tak dobrze, rzadko kiedy stan mani po sześciu dniach jest akceptowalny, jak w tym przypadku. Jeśli o to chodzi, dla mnie bomba!

W linii It colors dostępnych jest sześć odcieni, Radosny róż, który Wam pokazałam, Nasycona czerwień, Szlachetny fiołek, Morski turkus, Promienny żółty i Szykowny błękit. Nie jest ich wiele, ale są na tyle różnorodne, że i tak jest z czego wybierać. Nawet ta mała pojemność dla niektórych może być atutem, o ile paznokcie maluje się rzadko lub wręcz przeciwnie, bardzo często, non stop zmieniając kolory. 

Oceniam, że te 3 ml wystarczą na jakieś pięć dwuwarstwowych aplikacji. Ja jednak wolę chyba większe pojemności i naprawdę nie wiem, czy byłabym skłonna skusić się na więcej tych lakierów, mimo wszystkich swoich zachwytów nad ich trwałością. Biję się z myślami nie tylko ze względu na cenę, po prostu żaden z pozostałych odcieni nie porwał mnie na tyle, żebym musiała go mieć. Może gdyby gama była szersza i oferowała jakieś bardziej oryginalne, niepowtarzalne kolory? 


Co myślicie o takich małych pojemnościach? Fajne rozwiązanie, czy niekoniecznie? 


W następnym lakierowym poście pokażę Wam już konkretne, pojemne butle. Świat się kończy, zachciało mi się niebieskości :DDD Ale póki co, ciiiiii ... Uchylę tylko rąbka tajemnicy.







Tymczasem całuję,
Cammie.





poniedziałek, 9 września 2013

Yves Rocher Volume Vertige, czyli kto pomaluje rzęsy na granatowo?

Halo, halo! Czy jest tu Kamiluśka? Właśnie do Ciebie trafia najnowszy tusz Yves Rocher, granatowy Volume Vertige



(Zdjęcie: Yves Rocher)




Kamiluśka, gratuluję! Podeślij mi, proszę, dane adresowe.


Na dziś to tyle, chciałam tylko ogłosić wyniki rozdania. A jutro o czym chcecie poczytać? O różowym lakierze do paznokci Yves Rocher czy o Dream Pure BB Maybelline? Dajcie znać!


Buziaki,
Cammie.





niedziela, 8 września 2013

Na ludowo, czyli ładne rzeczy (5)

Mam słabość do połączeń nowoczesnych form z tradycyjnymi ludowymi motywami dekoracyjnymi, bardzo mnie takie zestawienia kręcą. W kolejnym poście z cyklu Ładne rzeczy chciałabym Wam udowodnić, że folkowe wzornictwo naprawdę może być ciekawe, nie tracąc nic na autentyczności i pozytywnie wyróżniając się w komercyjnym zalewie przedmiotów codziennego użytku i gadżetów.


Chyba największą popularność w tym nurcie zdobył wzór łowicki, zapewne dzięki bogactwu kolorów. Łowickie motywy kwiatowe wykorzystywane są zdecydowanie najczęściej. Znaleźć je można dosłownie na wszystkim.



Na ubraniach.



(Zdjęcia: folkstar.pl)



Na notatnikach i kalendarzach.










Na gadżetach typu obudowy telefonów, podkładki pod komputerowe myszki czy magnesy na lodówkę.












Na naczyniach.









Lista jest oczywiście o wiele dłuższa, widziałam też torebki, torby eko, kolczyki, chusty, zakładki do książek, podkładki pod kubki i talerze, obrusy, bieżniki, serwetki, fartuchy, ścierki kuchenne, naklejki ścienne, obrazy, koperty, smycze, długopisy, breloczki, pocztówki, teczki, zeszyty, segregatory, poduszki, zegary, lampy, parasole, trampki ... Możliwości są tak naprawdę niewyczerpane. 

Oczywiście, jak we wszystkim, nadmiar nie jest wskazany. Nie wyobrażam sobie otaczać się wyłącznie przedmiotami utrzymanymi w tej stylistyce. Ale pojedyncze rzeczy mogą w naprawdę interesujący sposób przełamać sterylną surowość nowoczesnego wnętrza. Podobnie jest z gadżetami czy ubraniami. Łowicz od stóp do głów? To byłoby śmieszne. Ale łowicka ekotorba? Dlaczego nie!

Folkowe wzornictwo w internecie znajdziecie bez problemu, dla zainteresowanych wklejam kilka adresów. Mój ulubiony sklep to Folkstar, już kilkakrotnie robiłam tam zakupy i zdecydowanie mogę go polecić.

Folkstar KLIK
Folkownia KLIK
Ludowo mi KLIK
Koko Folk KLIK
Sklep Ludowy KLIK
Na ludowo KLIK


Jaki macie stosunek do wzornictwa ludowego w nowoczesnym wydaniu? Zdaję sobie sprawę, że uległo niewiarygodnemu skomercjalizowaniu, ale uważam, że lepiej, żeby otaczało nas w taki sposób, niż w żaden. A Wy co na ten temat myślicie?

Na koniec wklejam Wam jeszcze linka do starego posta sprzed kilku lat, myślę, że uzupełni naszą dyskusję. Zapraszam do lektury! KLIK


Buziaki,
Cammie



Przypominam, że jeszcze tylko dziś
możecie zagrać o najnowszy tusz do rzęs
Yves Rocher Volume Vertige!




czwartek, 5 września 2013

Nowości z Yves Rocher, czyli coś dla mnie i coś dla Was

Nie tak dawno recenzowałam dla Was produkty z letnich kolekcji limitowanych Yves Rocher [KLIK] i dostałam wtedy sporo sygnałów, że wyczekujecie już raczej nowości. Proszę bardzo, oto są! 






Z szerokiej gamy najnowszych propozycji marki wybrałam dla siebie kilka produktów, które zwróciły moją szczególną uwagę. Coś dla włosów, coś dla cery, coś dla paznokci i coś dla rzęs.



SZAMPON, ODŻYWKA I SERUM WYGŁADZAJĄCE DO WŁOSÓW LISSAGE

NAWILŻAJĄCY PŁYN MICELARNY HYDRA VEGETAL

LAKIER DO PAZNOKCI RADOSNY RÓŻ

TUSZ PODKRĘCAJĄCY RZĘSY VOLUME VERTIGE




(Zdjęcia: materiały promocyjne Yves Rocher)



Seria do włosów wzbudziła moją ogromną ciekawość, po zachwytach nad linią Brillance [KLIK] po prostu musiałam poznać ją bliżej. Płyny micelarne to dla mnie podstawa demakijażu, także na tę nowość też zdecydowałam się bez zastanowienia. Róż na paznokciach kocham, więc w tym przypadku wybór również był naturalny. Maskara skusiła mnie natomiast innowacyjną szczoteczką z dozownikiem tuszu. 


Jak się okazało, z tym tuszem to cała historia ... 






Chciałam czarny, ale jakiś chochlik sprawił, że dotarł do mnie brązowy ...






... a przynajmniej tak myślałam, bo po otwarciu okazało się, że nie jest ani czarny, ani brązowy, tylko  ... granatowy!






Cała ta sytuacja byłaby nawet zabawna, gdyby nie była tak niepokojąca. Niezły bałagan z tymi oznaczeniami ... Miałam ogromną ochotę sprawdzić, cóż to za innowacyjna formuła, byłam skłonna przetestować choćby i brąz, ale w tej sytuacji nic z tego nie będzie. Granat na rzęsach nie dla mnie! Mam jednak nadzieję, że wśród Was znajdą się jakieś miłośniczki granatowych rzęs.


Uwaga! Tusz został otwarty, ale jest nieużywany. Jeśli publicznie obserwujesz No to pięknie! i chcesz, by ta gorąca nowość Yves Rocher trafiła właśnie do Ciebie (więcej informacji na jej temat TUTAJ), wystarczy, że w komentarzu pod postem dokończysz zdanie: Granat na rzęsach to coś dla mnie, bo ... 

Zapraszam wszystkich do zabawy! Na Wasze odpowiedzi czekam do niedzieli (08.09.). W przyszłym tygodniu dowiecie się, kto już niebawem pomaluje rzęsy na granatowo :DDD


Tymczasem całuję,
Cammie.







środa, 4 września 2013

Winter is coming, czyli książki sierpnia

Jak się dorwałam, tak nie mogę się oderwać. Calutki sierpień upłynął mi pod znakiem "Pieśni lodu i ognia" George'a R.R. Martina. Czytam w każdej wolnej chwili, umierając z ciekawości, co będzie dalej. Saga póki co liczy pięć części w łącznie ośmiu tomach, ja w ciągu miesiąca zdołałam pochłonąć "Grę o tron", "Starcie królów", "Nawałnicę mieczy. Stal i śnieg", "Nawałnicę mieczy. Krew i złoto", "Ucztę dla wron. Cienie śmierci", zdążyłam też zacząć "Ucztę dla wron. Sieć spisków" i już drżę na myśl, że przede mną jeszcze tylko dwa tomy "Tańca ze smokami", a na następne części przyjdzie nie wiadomo jak długo czekać ... Podobno nie jestem jedyna w tym nerwowym oczekiwaniu, po internecie krąży anegdota, że autor jest o nie tak często nagabywany, że za każdym razem ze złości zabija jakiegoś Starka ;)))






Nie będę Wam tu nic opowiadać, nie odbiorę Wam przyjemności czytania, o ile oczywiście lektury nie macie już za sobą. Napiszę tylko, że koniecznie musicie po tę sagę sięgnąć, jeśli lubicie książki wielowątkowe i szybką, pełną zwrotów akcji narrację, historie pełne intryg i ciekawych, barwnie nakreślonych postaci, osadzonych co prawda w świecie wyimaginowanym, ale nie do końca jednak oderwanym od rzeczywistości. "Pieśń lodu i ognia" to swoista podróż, podróż w inne czasy i w inne realia, chapeau bas dla autora, że zdołał stworzyć tak złożoną historię z całym jej bogactwem wątków. Pozazdrościć wyobraźni. I talentu. Bo niewątpliwie talentu trzeba, żeby napisać tak wielką powieść.

Wciągnął mnie też ekranizujący sagę serial, muszę przyznać, że fantastycznie oddaje klimat książki. To niesamowite, jak wiernie odtworzone zostały wszelkie detale i jak trafnie dobrana została obsada.






Co więcej mogę powiedzieć? Może tylko tyle, że nadchodzi zima ... 






Kto czytał? Kto oglądał? Komu jeszcze "Pieśń lodu i ognia" kradnie czas? :DDD


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 3 września 2013

Missha Signature Wrinkle Filler, czyli odkrycie sierpnia

Witajcie po kilkudniowej przerwie. Miałam wspaniały weekend, ale wybił mnie z normalnego rytmu i jakoś ciągle trudno mi do niego wrócić. Ale dosyć tego! Na rozruch post z cyklu Odkrycia miesiąca. Sierpień za nami, najwyższa pora zdradzić, co mnie w ostatnim czasie zachwyciło. Krótko i na temat: Missha Signature Wrinkle Filler SPF 37 / PA++, BB krem, który skradł moje serce.






Signature Wrinkle Filler to dwufazowy krem BB posiadający działanie przeciwstarzeniowe i nawilżające, jednocześnie wypełniający zmarszczki i rozszerzone pory dla zapewnienia rozświetlonej, nieskazitelnej cery. Faza biała odpowiada za wypełnienia zmarszczek i wyrównanie powierzchni skóry, faza beżowa wyrównuje koloryt cery. Krem zawiera w składzie między innymi: Syn-Ake (peptyd silnie rozkurczający, o natychmiastowym działaniu podobnym do botoxu), Decorinyl (peptyd pobudzający i kontrolujący wzrost włókien kolagenowych, zwiększa jędrność i elastyczność skóry), 1HYALUROSMOOTH LS 8998 (pochodna kwasu hialuronowego o działaniu nawilżającym i wygładzającym), Multivita Ceramide (kompleks retinolu, witaminy E, ceramidów, kwasu GLA o działaniu przeciwzmarszczkowym, antyoksydacyjnym i nawilżającym), wyciągi z róży, eukaliptusa, mięty, drzewa herbacianego, SLLS (lipid skóropodobny złożony z ceramidów, kwasów tłuszczowych i cholesterolu o działaniu wzmacniającym, ochronnym i utrzymującym nawilżenie skóry). Dostępny w dwóch odcieniach: 21, 23. 






Pokazywałam Wam niedawno ten krem, chwaląc się nowymi nabytkami i szczerze mówiąc już wtedy przypuszczałam, że szybko przyjdzie mi o nim znowu napisać, spodziewałam się, że zasłuży na miano odkrycia miesiąca. I tak się stało. 

Już samo opakowanie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Po tych wszystkich miękkich tubkach, w jakich zwykle znajdują się BB kremy, złota, przepięknie zdobiona butelka z pompką okazała się naprawdę przyjemną dla oka odmianą.






A sam BB krem? Uwielbiam go, bo tak pięknie wygładza skórę, miękko się rozprowadzając, ukrywając przy tym drobne zmarszczki i rozszerzone pory. Uwielbiam go, bo ma zaskakująco dobry jak na tego typu produkt stopień krycia, maskując większość moich przebarwień. Uwielbiam go, bo subtelnie rozpromienia cerę, sprawiając, że wygląda na zdrową i wypoczętą. Uwielbiam go w końcu za jasny kolor (21), dający nieprzemalowany, naturalny look. Jak widzicie, jego dwufazowa formuła po roztarciu łączy się w idealny, całkowicie neutralny odcień beżu. Nakładać go najlepiej palcami, pędzel czy gąbeczka nie da pożądanego stopnia stopienia się kremu ze skórą.






Krem zamawiałam na ebay, płacąc około 25 dolarów (już z przesyłką) i właśnie tam radzę Wam dokonać ewentualnego zakupu, bo szybkie rozpoznanie pokazało, że na allegro osiąga jakieś horrendalne ceny, nawet rzędu 125 zł. Siedemdziesiąt kilka złotych, jakie w przeliczeniu na złotówki na niego wydałam, uważam natomiast za cenę bardzo zacną. Nie dajcie się w razie czego oskubać!

Wiem, że nastawienie do bb kremów bywa różne, od entuzjastycznego po bardzo krytyczne, ale jeśli należycie do osób, które te koreańskie cudeńka darzą sympatią, polecam Wam Missha Signature Wrinkle Filler szczególnej uwadze. Warto mu się przyjrzeć! Daję słowo, że ciekawe opakowanie kryje równie ciekawe wnętrze.


Co myślicie o tym BB kremie? Może ktoś miał już z nim do czynienia? Z chęcią poczytam, co na jego temat macie do powiedzenia. Zapraszam do komentowania!


Buziaki,
Cammie.