beauty & lifestyle blog

sobota, 28 lutego 2015

Prosto z Azji, czyli ochrona przeciwsłoneczna dla cery suchej i tłustej The Face Shop | Dlaczego najczęściej wybieram filtry azjatyckie?


Witajcie! Zniknęłam na tak długo, że naprawdę zdążyłam się za Wami stęsknić. Praca, praca, praca, wiecie, jak to jest. Po całym dniu na pełnych obrotach po prostu nie miałam już sił i chęci jeszcze wieczorami składać słów w zdania i stukać w klawiaturę. Wygląda jednak na to, że ze sprawami zawodowymi wyszłam w końcu na prostą i znowu jestem w stanie spędzać czas przed komputerem dla przyjemności. A zatem wracam! I zgodnie z obietnicą nawiązuję do poprzedniego posta ---> KLIK, w którym wywołałam temat ochrony przeciwsłonecznej. Dziś na chwilę jeszcze się przy nim zatrzymuję, przedstawiając Wam dwa bardzo dobre azjatyckie kremy z filtrem, jeden do cery suchej, drugi do cery tłustej, oba z bogatej oferty The Face Shop. Zapraszam :))




Jeśli chodzi o filtry The Face Shop, to (jak może pamiętacie) już miałam z nimi do czynienia w postaci zużytych jedna za drugą kilku tubek świetnego Natural Sun Power Long Lasting Sun Cream, który jakiś czas temu w swej dawnej postaci zniknął niestety ze sprzedaży. Dobre wspomnienia z nim związane znowu przywiodły mnie do oferty tej marki, która została, jak się okazało, gruntownie w zeszłym roku odnowiona. Osoby zainteresowane wysoką ochroną przeciwsłoneczną mogą w niej wybierać i przebierać, w skład nowej serii Natural Sun Eco wchodzi bowiem aż siedem produktów o różnych formułach i różnych właściwościach ---> KLIK. Kierując się potrzebami mojej skóry, w pierwszym odruchu kupiłam (ebay, jak zwykle ebay) wersję nawilżającą, Aqua Sun Gel SPF 40 / PA+++, a po kilku tygodniach wersję matująco-nawilżającą, Sebium Control Moisture Sun SPF 40 / PA+++.




Mam cerę tłustą i normalnie od pierwszej chwili celowałabym w filtr o sprzyjającej jej formule, jednak w okresie najintensywniejszej kuracji Locacidem, czyli środkiem z przesuszającym cerę retinoidem, moja skóra aż prosiła się o pielęgnację skoncentrowaną wyłącznie na nawilżaniu. Aqua Sun Gel w tamtym czasie wydawał się wprost dla mnie stworzony. Lekki, nietłusty, a jednocześnie przyjemnie otulający, momentalnie przypadł mi do gustu, z każdą aplikacją nie tylko dając mi gwarancję porządnej ochrony przeciwsłonecznej, ale także po prostu podnosząc komfort mojej zmaltretowanej retinoidem skóry. Nawet nie wiem kiedy zużyłam całą tubkę. Oczywiście nie wchłaniał się bez śladu, ale nie bielił, świetnie trzymał się skóry i dobrze sprawdzał się pod makijażem. Swoje właściwości nawilżające zawdzięczał formule na bazie wody. Bardzo ciekawa opcja dla wszystkich osób o cerze suchej, bądź tak jak ja przechodzących kuracje dermatologiczne. Wśród zachodnich marek na próżno chyba szukać czegoś podobnego, ja przynajmniej nie słyszałam o filtrze w postaci żelu. 

W przypadku matującego Sebum Control Moisture Sun jest już inaczej, bo ten akurat filtr ma silną konkurencję w postaci słynnej emulsji matującej Vichy. Jego formuła nie jest więc może aż tak oryginalna, ale i tak jest warta uwagi, ze względu na dodatkowe właściwości nawilżające, które zawdzięcza nasionom chia. W tym przypadku mamy zatem dwa w jednym - przyjazne skórze przetłuszczającej się działanie matujące, a dodatkowo pielęgnację ukierunkowaną na potrzebne każdemu rodzajowi cery nawilżenie. Bosko. Krem nie przynosi co prawda skórze takiego ukojenia jak opisywany wyżej Aqua Sun Gel, ale również nie bieli i nie tłuści, a do tego naprawdę dobrze trzyma ją w ryzach. Optymalna opcja dla osób o tłustej bądź mieszanej cerze. Początkowo wydawało mi się, że wolę wersję nawilżającą, jednak po odstawieniu Locacidu (o tym innym razem) doceniłam jego walory i na ten moment cieszę się, że zdecydowałam się od razu na zakup opakowania o zdublowanej pojemności.


Po lewej pozbawiony charakterystycznego dla innych filtrów połysku Sebum Control Moisture Sun, po prawej lekki i przejrzysty Aqua Sun Gel. 


Wiem, że części z Was kupowanie kosmetyków na drugim końcu świata może wydawać się bez sensu, jednak ja mam swoje powody, dla których ciągle eksploruję rynek azjatycki.  

Dlaczego najczęściej wybieram filtry azjatyckie? Wszystkie argumenty sprowadzają się do tego, że Azjatki mają hopla na punkcie ochrony przeciwsłonecznej.

  1. Azjatki mają hopla na punkcie ochrony przeciwsłonecznej, cała ich pielęgnacja opiera się na produktach chroniących przed słońcem. Powszechność takiej filozofii dbania o skórę skutkuje skupieniem się producentów na tej kwestii, a wąska specjalizacja oznacza przecież zwykle wysoką jakość.
  2. Azjatki mają hopla na punkcie ochrony słonecznej, oferta azjatyckich marek w tym zakresie jest więc znacznie szersza niż w innych częściach świata. Jest popyt, jest podaż, ergo: jest w czym wybierać. Bogactwo formuł, szeroki wachlarz możliwości.
  3. Azjatki mają hopla na punkcie ochrony przeciwsłonecznej, produkty z wysokim filtrem na rynku azjatyckim kupić więc można przez cały rok. U nas kremy przeciwsłoneczne to ciągle jednak produkty sezonowe, znikające ze sklepowych i aptecznych półek na wiele miesięcy wraz z ostatnim tchnieniem lata.

Zgadzacie się z moim tokiem myślenia? Koniecznie dajcie znać. Napiszcie, co myście o ochronie przeciwsłonecznej rodem z Azji, macie swoje ulubione azjatyckie filtry? Ciekawi mnie też oczywiście, czy zainteresowałam Was dziś produktami The Face Shop. Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



środa, 11 lutego 2015

Odkrycie Ameryki, czyli o ochronie przeciwsłonecznej raz jeszcze


Wiecie co? Jako beauty blogerka i osoba autentycznie zainteresowana makijażem i pielęgnacją, często zapominam, że moja wiedza o kosmetykach i ich działaniu niejednokrotnie wykracza ponad przeciętną. Sprawy, które dla mnie są oczywiste, dla innych w moim otoczeniu bywają przysłowiowym odkryciem Ameryki. Całkiem niedawno ponownie sobie to uświadomiłam. Opowiadając o zaletach ochrony przeciwsłonecznej koleżance, która martwiła się zmarszczkami pojawiającymi się wokół oczu, nagle zdałam sobie sprawę, że ona o fotostarzeniu słyszy po raz pierwszy w życiu, filtry kojarząc co najwyżej z bezpiecznym opalaniem na wakacyjnym wyjeździe. Pomyślałam więc, że zorientowanym w temacie nie zaszkodzi przypomnieć, a przypadkowym czytelnikom być może uświadomić, jak ważny w pielęgnacji skóry jest dobry krem z filtrem.

Chciałabym w tym miejscu odwołać się do bardzo popularnego jakiś czas temu filmu, który doskonale obrazuje problem. Prawdopodobnie spora część z Was już go widziała, ale dla niektórych z pewnością będzie to nowość. Oto, jakie spustoszenie na naszej skórze poczynić może słońce i w jaki sposób filtry nas przed nim chronią.




Daje do myślenia, prawda? Jeśli chcecie zgłębić temat, odsyłam Was do świetnych w moim odczuciu tekstów Mademoiselle Ev ---> KLIK, KLIKKLIK oraz Ziemoliny ---> KLIK.

Widziałyście wcześniej ten film, czy dopiero teraz? Bardzo ciekawi mnie, jaki macie stosunek do ochrony przeciwsłonecznej. Stosujecie, nie stosujecie? Koniecznie napiszcie. Dajcie też znać, czy wypowiadając się na tematy kosmetyczne również zdarza się Wam mieć wrażenie, że mówicie obcym dla innych językiem? :DDD Czekam na Wasze komentarze!

W następnym poście pozostanę jeszcze w temacie filtrów, przedstawiając Wam dwa doskonałe produkty The Face Shop. Tymczasem całuję,

Cammie.



sobota, 7 lutego 2015

Z poślizgiem, czyli podsumowanie stycznia | wyróżnienie, vlogowe odkrycie, nieudany makijażowy trik, rozrywka, kultura, zakupy, prezenty i smakołyki


Luty zdążył nabrać już takiego rozpędu, że zastanawiam się, czy w ogóle jest sens wracać jeszcze do stycznia, no ale żeby tradycji stało się zadość, odsuwam na bok te rozważania i biorę się za podsumowanie minionego miesiąca. Lubię pisać dla Was posty z tej serii i choć ostatnio fala wpisów o podobnym charakterze zalała blogosferę, mam nadzieję, że nie uznacie tego formatu za wyczerpany i nadal moje podsumowania będziecie czytać z niesłabnącym zainteresowaniem. No chyba że macie ich już dość? Koniecznie dajcie znać. Tymczasem pozwólcie jednak, że powspominam styczeń.




Zwykle zaczynam od przypomnienia postów, które w danym miesiącu cieszyły się największą popularnością, w styczniu jednak publikowałam tak mało, że przywołam tylko jeden wpis. Bez zbędnych komentarzy przechodzę do sedna - najwięcej czytelników przyciągnęło podsumowanie 2014 roku. Jeśli ktoś je przegapił, teraz ma szansę nadrobić ---> KLIK.

Jeśli chodzi o bloga, pisząc o styczniu, nie mogę nie wspomnieć o opracowywanym od kilku lat przez Martę rankingu najpopularniejszych polskich blogów kosmetycznych, w którym No to pięknie! po raz kolejny znalazł się tzw. "złotej pięćdziesiątce" ---> KLIK. Traktuję to wyróżnienie jako nasz wspólny sukces, nie byłoby go bez Waszej obecności i aktywności, dzięki! Mam najwspanialsze czytelniczki :*

Jak co miesiąc chciałabym też podzielić się z Wami odkryciem blogowym lub vlogowym. Tym razem padło na YouTube. Gorąco zachęcam Was do odwiedzenia kanału Ditecz ---> KLIK, której poczynania obserwuję już od jakiegoś czasu, darząc ją coraz większą sympatią. Jej filmy to bardzo krótkie formy, w minutę lub dwie (rzadkość na rozgadanym do granic przyzwoitości YT!) pokazujące różne praktyczne, a przy tym bardzo ciekawe, często nietypowe rozwiązania. Osobiście uwielbiam jej propozycje kulinarne, ale cenię także jej inspirujące pomysły na dekorację wnętrz w nurcie DIY. Koniecznie do niej zajrzyjcie!

Skoro już jesteśmy przy You Tube, to w kilku słowach chciałabym opowiedzieć Wam o nieudanym eksperymencie z trikiem makijażowym, jaki w styczniu przetestowałam na sobie za sprawą Gossa.




Generalnie chodzi o to, żeby aplikowany podkład (dowolny, z wyjątkiem tych na bazie wody i proszkowych) przed nałożeniem na twarz mieszać z niewielką ilością oleju, co ma niesamowicie wygładzać cerę, jednocześnie dodatkowo ją pielęgnując. Zachęcona instruktażem postanowiłam spróbować. Jak wiecie, przechodzę kurację retinoidem, przez co moja cera jest przesuszona, skusiła mnie więc wizja nawilżonej, wygładzonej skóry. Niestety, ten trik zupełnie w moim przypadku nie zadziałał. Zrobiłam dwie próby, jedną z olejem z awokado, drugą z olejem kokosowym, za każdym razem nie osiągnęłam jednak nic ponad szybsze przetłuszczanie się cery. Nie wiem, może byłoby inaczej, gdyba moja skóra była w lepszej kondycji? A może ta metoda po prostu nie nadaje się dla cery tłustej? Przeczą temu jednak entuzjastyczne komentarze pod filmem Gossa. Dajcie znać, czy miałyście z tym trikiem do czynienia i jakie daje u Was efekty. Tyle zadowolonych osób w końcu nie może się mylić! Gdzieś na pewno jest klucz do jego skuteczności.

A rozrywka? Za Waszą namową wolny czas w styczniu poświęciłam serialowi Orange is the new black, rzeczywiście jest tak dobry, jak pisałyście! Dziękuję Wam za tę rekomendację. Na poprawę humoru zaczęłam też śledzić losy paczki przyjaciół z How I met your mother.




Oba seriale są bardzo znane, How I met your mother doczekało się już chyba dziewięciu sezonów (poprawcie mnie, jeśli się mylę), fani Orange is the new black czekają właśnie na trzeci. O ile pierwszy z nich to typowa komedia (z genialnym w swojej roli Neilem Patrickiem Harrisem, którego moi rówieśnicy mogą pamiętać jako Doogiego Howsera, nastoletniego lekarza medycyny), o tyle drugi to znacznie cięższego kalibru serial obyczajowy, opowiadający prawdziwą historię dziewczyny z wyższej klasy średniej za głupotę i grzeszki młodości trafiającej do więzienia z kryminalistkami z prawdziwego zdarzenia. Każda z nich ma jednak swoją historię, udowadniającą, że nie wszystko w życiu jest wyłącznie białe i czarne. Serial naprawdę godny uwagi, cieszę się, że dałam się Wam namówić.

Pod koniec stycznia po raz pierwszy od dobrych kilku miesięcy byłam też w kinie. Film, na który się wybrałam, ma dość szeroko zakrojoną promocję, pewnie więc o nim słyszałyście. A może nawet już go widziałyście? Chodzi mi o "Ziarno prawdy" na podstawie bestsellerowego kryminału Zygmunta Miłoszewskiego.




Film sam w sobie świetny, choć jak dla mnie nie do końca oddaje ducha książki. Myślę, że zrobi wrażenie na tych, którzy powieści nie znają, fanów Miłoszewskiego może jednak rozczarować, tak jak mnie. Ten Szacki, mimo doskonałej jak zwykle gry Więckiewicza, jakoś nie taki, i tych pozmienianych i pousuwanych ze scenariusza wątków tak żal ... Ale mimo wszystko do kina wybrać się warto. Chociażby po to, żeby skonfrontować własne wyobrażenia z ekranizacją. Ja akurat byłam świeżo po lekturze książki (ciekawych mojej opinii o całej trylogii Miłoszewskiego oraz o innych książkach, które przeczytałam w styczniu, odsyłam TUTAJ), zderzenie było więc mocne.

Chciałabym zatrzymać się na moment przy jeszcze jednym filmie. Filmie, który mną tak wstrząsnął, że po prostu nie mogę o nim nie wspomnieć. TVP w rocznicę wyzwolenia Auschwitz wyświetliła dokument "Ciemności skryją ziemię" o niemieckich obozach koncentracyjnych, zawierający unikatowe ujęcia filmowane pod koniec wojny przez wojska alianckie. Temat jest bardzo trudny, nie będę się tu o nim rozpisywać, dość powiedzieć, że w życiu nie widziałam tak drastycznych scen. Piszę tu o tym dlatego, że w moim odczuciu nie można tego filmu zignorować, a telewizja będzie nadawać go jeszcze kilkakrotnie, jeśli więc go nie widziałyście, a stać Was na duży wysiłek emocjonalny, koniecznie go obejrzyjcie, w poniedziałek 23 lutego o godz. 22:50 w TVP2, w środę 4 marca o godz. 20:20 w TVP Kultura lub w sobotę 7 marca o godz. 21:40 w TVP Historia.

Przejdźmy do bardziej przyziemnych spraw. Zakupy! W zakupowe szaleństwo co prawda w styczniu nie popadłam, ale z Azji coś tam jednak do mnie przyfrunęło. Mój bb krem (Skin79 Dear Rose) dokonał żywota, szukałam więc czegoś nowego. Wybór był trudny, ale ostatecznie zdecydowałam się tym razem dać szansę nieznanej mi jeszcze marce Etude House, stawiając na Precious Mineral BB Cream w wersji Cotton Fit, czyli przeznaczonej do cery przetłuszczającej się.




Trudno mi jeszcze na jego temat się wypowiedzieć. Na pewno jest jasny i żółtawy, a przy tym dość ciepły, z lekko brzoskwiniowymi nutami. Dobrze kryje. Wydaje się fajny, ale na szerszą recenzję przyjdzie Wam jeszcze poczekać.

Razem z bb kremem zamówiłam też filtr, po raz kolejny wybierając coś z oferty The Face Shop. Może pamiętacie, że jakiś czas temu kupiłam wersję nawilżającą, Aqua Sun Gel? Tym razem wzięłam Sebum Control Moisture Sun, który dbając o właściwy poziom nawilżenia, dodatkowo pomaga trzymać przetłuszczającą się cerę w ryzach.




O obu tych filtrach na pewno napiszę Wam jeszcze coś więcej, dziś wspomnę jedynie, że cała linia The Face Shop Natural Sun naprawdę warta jest uwagi.

Moją kosmetyczkę w styczniu zasiliły też gorące nowości Bee Yes, zupełnie nowa w Polsce linia pielęgnacyjna francuskiej marki Propolia.




Stopniowo będę Wam wszystkie te kosmetyki prezentować, dziś słowem wstępu napiszę tylko, że Propolia to marka oferująca produkty organiczne i ekologiczne, zainteresowanych szczegółami odsyłam TUTAJ.

Niespodziankę sprawił mi też Rimmel, podsyłając paczkę z kilkoma kolorowymi drobiazgami. Myślę, że czerwienie niebawem trafią do kogoś z Was, chętnie zrobię komuś ogniście czerwony prezent na Walentynki. Bądźcie czujne :)))




A teraz coś z życia prywatnego. Styczeń, styczeń, styczeń ... Miesiąc moich urodzin. Parę dni temu skończyłam 35 lat. Dla części z Was to pewnie sporo, prawda? W każdym razie mój sześcioletni chrześniak, składając mi urodzinowe życzenia, stwierdził, że strasznie stara jestem :DDD Niech mu będzie. Na osłodę prezent od moich kochanych koleżanek (jeszcze raz dzięki, dziewczyny :*), mój wyśniony rozświetlacz MAC Lightscapade (Mary Lou niech się schowa!), a do tego baza pod cienie i liner Kiko.




Na koniec smakołyki. Poszukując jakiejś dobrej herbaty, parę tygodni temu natknęłam się na bardzo fajny sklep, cudmiodherbata.pl ---> KLIK. Koniecznie muszę go Wam polecić, bo nie dość, że asortyment okazał się wspaniały, to jeszcze obsługa zasługuje na najwyższą pochwałę. Spośród wielu wysokogatunkowych herbat ostatecznie wybrałam Teapigs z płatkami czekolady i muminkową Nordqvist z różnymi dodatkami owocowymi.






Czyż te muminki nie są rozbrajające? Czarna muminkowa herbata cytrynowa (to ta z Małą Mi) jest aktualnie moim absolutnym ulubieńcem, choć wersja z truskawką i rabarbarem stanowi dla niej godną konkurencję.

A jakie herbaty umilają Wasze zimowe wieczory? Chciałybyście może polecić coś pysznego, niekoniecznie do picia? Zdradźcie swoje małe grzeszki :DDD Opowiedzcie też koniecznie, jak minął Wam styczeń. Zapraszam do dyskusji, czekam na Wasze komentarze! Liczę na to, że w tym moim długim poście jest coś, do czego chciałybyście się odnieść :)))

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 3 lutego 2015

Trup się ściele, czyli książki stycznia


Witajcie. Wiem, że ostatnio trochę Was zaniedbuję, obiecuję poprawę! Próbując wbić się w dawny regularny rytm publikowania, na dobry początek serdecznie zapraszam na post o moich styczniowych lekturach. Wielbicielki kryminałów i literatury postapokaliptycznej powinny być zadowolone! 




Jeśli śledzicie moje książkowe wpisy regularnie ---> KLIK, to już wiecie, że styczeń rozpoczęłam, czytając "Profil mordercy" Paula Brittona wspominającego najgłośniejsze sprawy w swojej karierze psychologa profilera, wspomagającego policję w poszukiwaniach sprawców okrutnych zbrodni. Jakby tych wszystkich potworności nie było mi dość, w następnej kolejności sięgnęłam po "Bastion" Stephena Kinga, w którym autor na ponad tysiącu stron snuje wizję postapokaliptycznego świata targanego walką dobra ze złem. I choć trup ściele się tam gęsto, najwyraźniej nadal nie miałam dosyć, bo nie mogłam odmówić sobie także kryminalnej serii nagrodzonego niedawno Paszportem "Polityki" Zygmunta Miłoszewskiego, połykając jego "Uwikłanie", "Ziarno prawdy" i "Gniew" w niespełna tydzień. Ale po kolei.


"Profil mordercy", Paul Britton

Paul Britton, jeden z najsłynniejszych na świecie profilerów – czyli specjalistów, którzy tworzą psychologiczny portret sprawców zbrodni – zabiera nas w podróż w głąb zbrodniczego umysłu. Okrutne i pozornie niezrozumiałe morderstwo dokonane przez dwójkę nastolatków; psychopaci ukrywający ciała ofiar w ścianach własnego domu i w przydomowym ogródku; szantażysta grożący zatruciem karmy dla zwierząt i odżywek dla dzieci w brytyjskich marketach; makabryczni kolekcjonerzy zabierający z miejsca zbrodni fragmenty ciał ofiar – to tylko niektóre sprawy, którym Paul Britton musiał stawić czoła i które opisał w swojej książce. Gdy Britton przybywa na miejsce zbrodni, nie szuka odcisków palców, ale śladów, które pozwalają mu na sportretowanie osobowości zbrodniarza. W fenomenalny sposób potrafi nie tylko opisać jego charakter, ale również wskazać policji, gdzie i jak powinna szukać podejrzanego. Britton odpowiada też na pytanie, skąd bierze się zbrodnia i co sprawia, że ludzie decydują się na popełnienie najpotworniejszych nawet czynów.

Sięgnięcie po "Profil mordercy" było naturalną konsekwencją lektury "Czy jesteś psychopatą?" Jona Ronsona, którą to książkę polecałam Wam miesiąc temu ---> KLIK. Postać Brittona, jednego z najsłynniejszych profilerów, jest w niej wielokrotnie przywoływana, nie mogłam się więc nią nie zainteresować. Szybko odkryłam, że spisał wspomnienia, w których na przykładzie najgłośniejszych spraw, do rozwiązania których się przyczynił, nakreślił, w jaki sposób przebiega proces tworzenia portretów psychologicznych sprawców. Morderców, gwałcicieli, różnej maści dewiantów. Książka bardzo ciekawa, odsłania bowiem nie tylko tajniki jakże rzadkiego zawodu profilera, ale także kulisy opisywanych zbrodni. I choć ciary chodzą od tych wszystkich okropieństw po plecach, nie można się od niej oderwać. Pozycja warta uwagi.


Stephen King, "Bastion"

Najdłuższa i według powszechnych ocen najlepsza powieść w dorobku autora. Przerażająca wizja opustoszałego świata, obraz apokalipsy. Supernowoczesna broń biologiczna przynosi całkowitą zagładę. Bez wybuchów, bez terrorystycznych ataków, bez zapowiedzi - ludzkość umiera. Zaczyna się niewinnie, od zwykłego przeziębienia. Ktoś kichnął, ktoś umarł i nagle Ziemia stała się masowym grobem. Nieliczni, którzy przetrwali, zagubieni w nowym postapokaliptycznym świecie, zaczynają śnić. Wizje wskazują im drogę, zwiastują pojawienie się Wysłanników Dobra i Zła. Każdy musi dokonać wyboru, a kiedy to nastąpi, podążyć obraną ścieżką. Podzielona ludzkość formuje dwa obozy i wyrusza, by zbudować lub zniszczyć nową rzeczywistość. Epidemia obudziła w ludziach wszystko co najgorsze, do głosu doszły najniższe, najbardziej prymitywne instynkty, jednak wciąż jeszcze są tacy, którzy wierzą w miłość, dobroć i braterstwo.

King uchodzi za mistrza gatunku nie bez przyczyny, "Bastion" to kolejna z jego udanych powieści. W dodatku z wyraźnym przesłaniem. Historia niby prosta, eksperymenty nad śmiercionośnym wirusem grypy wymykają się spod kontroli, przez co w przeciągu zaledwie kilku dni ludność zostaje nawet nie tyle zdziesiątkowana, co po prostu niemal unicestwiona, okazuje się bowiem, że naturalną odpornością na groźny szczep cieszy się jedynie niewielki ułamek populacji. W ocalonych budzą się różne instynkty, jednoczą się jednak, próbując stworzyć nowy ład. Stając jednak przy tym przed wyborem pomiędzy siłami dobra i zła. Ostateczna walka pomiędzy nimi jest nieunikniona. Kto zwycięży? Jeśli chcecie się przekonać, sięgnijcie po "Bastion". Choć uczciwie przyznam, że pomiędzy wartko płynącymi fragmentami oczekujcie też niepotrzebnych dłużyzn.


Zygmunt Miłoszewski, "Uwikłanie", "Ziarno prawdy", "Gniew"

"Uwikłanie", Powieść kryminalna, którą pochłoniesz szybciej niż jedno mrugnięcie okiem… Chłodna niedziela 5 czerwca 2005 roku, klasztor w centrum miasta. Jeden z uczestników niekonwencjonalnej terapii grupowej metodą Hellingera, w której pacjenci wcielali się w role swoich bliskich, zostaje zamordowany. Według oficjalnej wersji zabójstwo było przypadkowe, a głównym celem sprawcy miała być kradzież. Prokurator Szacki próbuje znaleźć przyczynę zabójstwa i odnaleźć sprawcę. Czy należy go szukać wśród uczestników terapii? Podejrzewać pacjentów czy osoby, w które się wcielali? Komu mogło zależeć na śmierci pozornie bezbarwnego człowieka. Odkrywanie przeszłości zamordowanego wcale nie przybliża prokuratora do rozwiązania zagadki. Są bowiem rodzinne tajemnice, które strzegą siły potężniejsze niż rodzinne więzy…

"Ziarno prawdy", druga część bestsellerowej trylogii o prokuratorze Szackim. Wiosna 2009 roku, rozczarowany prokurator żegna się z Warszawą i przenosi się do Sandomierza. Tam spada na niego śledztwo w sprawie dziwacznego morderstwa cenionej działaczki społecznej. Szacki musi zmierzyć się ze ścianą milczenia i medialną gorączką. I z historią, która wydarzyła się przeszło sześćdziesiąt lat wcześniej…

„Gniew" to długo oczekiwane zakończenie kryminalnej trylogii z prokuratorem Teodorem Szackim, powieść, w której tłem do zagadki kryminalnej jest ważny problem społeczny oraz wnikliwy portret Polski, ukazany przez pryzmat mrocznego, jesiennego miasta. Szacki po życiowej rewolucji przeprowadza się do Olsztyna, by zmierzyć się z ostatnią a zarazem najtrudniejszą w swojej karierze zagadką – problemem przemocy domowej.

Miłoszewski, moje odkrycie. Zainteresowałam się tym autorem dopiero w momencie nagrodzenia go Paszportem "Polityki", ale wiem, że jego kryminalna trylogia cieszyła się ogromnym powodzeniem już wcześniej. Wcale mnie to nie dziwi. Wszystkie trzy części są świetne (choć w moim osobistym rankingu pierwsza jest najsłabsza), doskonale skomponowane, osadzone w wiernie oddanych współczesnych realiach, z arcyciekawymi wątkami, z odniesieniami do ciągle palących problemów jak antysemityzm czy przemoc domowa, a co najważniejsze, z wyrazistym bohaterem w osobie prokuratora Szackiego, jakże ludzkiego ze wszystkimi jego problemami. Lektura wciągająca bez reszty. Polecam wszystkim miłośnikom kryminałów! W przeciwieństwie do ekranizacji "Ziarna prawdy", którą miałam okazję zobaczyć parę dni temu. No ale to już inna historia, opowiem ją Wam w zbliżającym się wielkimi krokami podsumowaniu stycznia.


Znacie którąś z tych pozycji? Co o nich myślicie? Ciekawa jestem zwłaszcza Waszej opinii na temat książek Miłoszewskiego, stanowiły zdecydowanie najmocniejszy punkt na liście moich styczniowych lektur. Koniecznie dajcie znać, czy miałyście już okazję jego trylogię przeczytać. Tradycyjnie podzielcie się też wrażeniami po własnych styczniowych lekturach. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.