beauty & lifestyle blog

poniedziałek, 29 października 2012

Brygada RR ;)))

Witajcie! Jak się macie po tym nagłym ataku zimy? Ja ciągle nie mogę uwierzyć w to, co widzę za oknem ... Ale bardziej chyba dała mi w kość zmiana czasu, nie mogę się jakoś odnaleźć. Dla rozgrzania i na poprawę nastroju ugotowałam TO i upiekłam TO, oba przepisy serdecznie polecam! 

A tymczasem chciałabym nawiązać do ostatniego posta, a dokładnie do moich szpetnych przebarwień ;))) Tak jak wspominałam, wszelkich inwazyjnych zabiegów ze względu na karmienie piersią muszę teraz unikać, no ale ratuję się, jak mogę. Oto moja brygada RR (kto pamięta animowanych specjalistów od ryzykownego ratunku? :DDD), tonik z kwasem PHA 6% i hydrolat z czarnej porzeczki EKO z Biochemii Urody.






Wiem, że cudów pewnie tym duetem nie zdziałam, ale lepszy rydz, niż nic. Tonik (mam już ten z nową formułą), oprócz swoich właściwości wygładzających i nawilżających, ma również wspomagać walkę z przebarwieniami, działając jednak łagodnie i nie wnikając w głąb skóry jak silniejsze kwasy [więcej o tym produkcie możecie poczytać TUTAJ]. Trzeba jednak traktować go jak kurację i stosować z umiarem. Ja zdecydowałam się sięgać po niego co drugi dzień, aplikując go na noc. Na hydrolat z czarnej porzeczki postawiłam jako na uzupełnienie tej kuracji, bo bogaty w witaminę C, stosowany na dłuższą metę ma lekko rozjaśnić i poprawiać koloryt skóry [więcej o nim TUTAJ]. W zanadrzu mam też serum rozjaśniające EXTRA, ale jeszcze go nie wymieszałam.

Cóż, przyznam szczerze, boję się sięgać po cokolwiek mocniejszego, także na razie ratuję się bardzo zachowawczo. Myślicie, że coś z tego będzie? ...

sobota, 27 października 2012

Naga prawda ;)))

Moja koleżanka Magda jest kosmetyczką i jakiś czas temu namówiła mnie do udziału w badaniu stanu skóry, które zorganizowała w swoim salonie, zapraszając do współpracy hiszpańską markę Babaria [KLIK]. Przyznam szczerze, że nigdy wcześniej o niej nie słyszałam, ale ciekawość odnośnie kondycji cery była nie do powstrzymania. Koniec końców dwa dni temu oddałam się w profesjonalne ręce  przedstawicielki marki, pani Agaty Jaśkiewicz, poddając się aparaturowemu badaniu skóry lampą Wooda. 

Mam dla Was kilka zdjęć, jednak samego badania nie mogę Wam pokazać, bo odbywało się w ciemności. W każdym razie usunięto mój makijaż, poddano mnie badaniu, rozpoznano największy problem cery, a następnie zaaplikowano stosowny preparat.















Tuż po badaniu otrzymałam prosty schemat twarzy, na którym zaznaczono moje problematyczne obszary, a także konkretne zalecenia, o ile zdecydowałabym się na kurację produktami marki.






Cóż, wynik badania generalnie mnie nie zaskoczył. Mam ogromną ilość przebarwień i to jest największy mankament mojej cery. I nie chodzi tu niestety nawet o przebarwienia widoczne gołym okiem, bo o ich istnieniu już przecież wiedziałam, ale także o te niewidoczne, które dotknęły głębsze warstwy skóry. Co najgorsze, nie mam pola manewru, żeby już teraz coś z tym zrobić, karmienie piersią wyklucza praktycznie wszystkie bardziej inwazyjne zabiegi. Także chcę, czy nie chcę, na razie ze stosowaniem mocno aktywnych substancji muszę się wstrzymać. Polecono mi jednakże serię z różą piżmową, o właściwościach silnie nawilżających i regenerujących, minimalizujących przebarwienia i blizny.

Ale jak się okazało, "już, natychmiast" powinnam zająć się obszarem wokół oczu. I w tym punkcie jestem zszokowana, bo pomimo mojej systematyczności w pielęgnacji, pani Agata była przekonana, że nie stosuję żadnego kremu pod oczy! Skóra jest dramatycznie odwodniona :((( Tak, wiem, że mimo cery tłustej mam do tego tendencję, pisałam Wam o tym nie raz, ale absolutnie nie miałam poczucia, że pod oczami jest aż tak źle! Nie czułam ściągnięcia, nie widziałam niepokojących zmarszczek, wręcz przeciwnie, byłam z dotychczasowego kremu tak zadowolona (Siquens Renovation), że właśnie zaczęłam jego drugą tubkę! Nic już nie rozumiem ... Na podorędziu mam w każdym razie Clinique All About Eyes i eliksir pod oczy Synesis, zobaczymy ...

Zwrócono mi także uwagę, że skóra wymaga peelingowania. Taaaaa, jakbym o tym nie wiedziała :P Rzekomo sprawia wrażenie zaniedbanej pod tym kątem. Czego też nie rozumiem, bo co najmniej dwa razy w tygodniu stosuję mikrodermabrazję z The Body Shop ... Fakt, z natury mam skórę grubą, faktura też pozostawia wiele do życzenia, no ale do licha, złuszczam się regularnie! Zaproponowano mi w każdym razie na spróbowanie peeling Babaria z serii Rosa Mosqueta. Zupełnie niezobowiązująco. Użyłam go już, naprawdę porządnie wygładza, ale jednak nie sprawia wrażenia silniejszego od TBS ... Może na dłuższą metę da lepsze efekty?






Laboratoria Babaria, dzięki formule róży piżmowej z drobinkami udoskonalającymi skórę nadają temu łagodnemu peelingowi do twarzy zupełnie nowy wymiar. 

Peeling do twarzy z Rosa Mosqueta, delikatnie złuszcza suchą, zmatowioną powierzchnię komórek bez zaburzania poziomu PH oraz wspomaga produkcję komórek skóry, nadając jej absolutne rozświetlenie. Nadaje Twojej skórze uczucie niezwykłej gładkości, miękkości oraz połysku – zwiększa działanie kremów do twarzy i serum Babarii, mających na celu utrzymanie młodszego wyglądu Twojej skórze. Dzięki zawartości olejku róży piżmowej, który ma właściwości lecznicze łagodzi podrażnienia, zmniejsza widoczność blizn, przyspiesza gojenie oraz spłyca zmarszczki i przeciwdziała ich powstawaniu. 

Idealny do użycia 2-3 razy w tygodniu w zależności od rodzaju Twojej skóry. Złuszczające drobinki usuwają martwe komórki i zanieczyszczenia, pozostawiając Twoją skórę oczyszczoną, zregenerowaną oraz gotową do użycia odpowiedniego kremu. Wspomaga wchłanianie się Twojego kremu do twarzy, a tym samym zmniejsza pojawianie się cienkich linii oraz zmarszczek. Przeznaczony dla wszystkich rodzajów skóry. Nie może być stosowany w delikatnych okolicach oczu.



Taka jest naga prawda o mojej twarzy. Szczerze mówiąc, nie wiem, co myśleć. Z jednej strony cieszę się, że poddałam się temu badaniu, z drugiej zastanawiam, czy mogę ufać jego wynikom na tyle, żeby na ich podstawie zmienić koncepcję swojej pielęgnacji? Jak uważacie? Macie jakieś doświadczenia, którymi mogłybyście się podzielić?

I czy w ogóle znacie markę Babaria? Co o niej myślicie? Jej sztandarową propozycją jest podobno przeciwzmarszczkowa seria kosmetyków z jadem węża, słyszałyście o tym?

 Zapraszam do dyskusji!


Na zakończenie mam jeszcze dla Was niespodziankę. Wszystkie mieszkanki Przemyśla i okolic, które chciałyby skorzystać z profesjonalnych gabinetowych zabiegów marki Babaria [szczegóły TUTAJ], zapraszam do salonu kosmetycznego Magdy [Studio Urody Imperium KLIK, Przemyśl, ul. Mnisza 3], gdzie na hasło No to pięknie! otrzymacie na nie 10% zniżki :))) 

czwartek, 25 października 2012

Flirt z filtrem :)))

Uporczywy ból głowy, świadczący o przewalającym się froncie atmosferycznym, uświadomił mi, że złota polska jesień bezpowrotnie mija, a wraz z nią ostatnie tego roku słoneczne dni. Pomyślałam, że to doskonały moment, żeby opisać produkt, który towarzyszył mi od wiosny, bezpiecznie przeprowadzając przez upalne lato i całkiem ciepłą jesień. Filtr The Face Shop Natural Sun SPF 45 PA +++ :))) 






Łagodny filtr z naturalnymi ekstraktami roślinnymi, między innymi z rabarbaru i orzechów arganowych. Filtr wykonany został przy pomocy przełomowej technologii, rozprasza światło łącząc najlepsze cechy - doskonałą ochronę przed słońcem i lekką formułę. Filtr zapewnia 24 - godzinną ochronę przed słońcem, jest wodoodporny i może służyć jako baza pod makijaż, dwukrotnie przedłużając jego trwałość.



To pierwszy filtr w moim życiu. Wcześniej jakoś nie widziałam potrzeby filtrowania, pilnując jedynie, żeby moje podstawowe kosmetyki dawały mi chociaż minimalną ochronę przed słońcem. Niby zdawałam sobie sprawę z podwyższonego ryzyka fotostarzenia, ale obawiałam się zapychania cery, bielenia i nietrwałości makijażu. Przełamałam się dopiero w ciąży, kiedy hormonalna burza zafundowała mi tendencję do przebarwień. Nie było na co czekać, trzeba było przeciwdziałać. I tym sposobem, po lekturze ogromnej ilości rozmaitych recenzji, zdecydowałam się na zakup The Face Shop Natural Sun, który w tamtym okresie bił rekordy popularności.

Świetny, świetny wybór! Nie widzę wad w tym produkcie. No, może poza dostępnością, bo kupić go można jedynie w sieci. Ale dla chcącego nic trudnego. Polecam Wam ebay, tam w razie czego znajdziecie go w najkorzystniejszej cenie (już od około 40 złotych za tubkę, przesyłka najczęściej gratis).

Stosowałam go z gorliwością neofity, dzień w dzień, z wyjątkiem dwóch pobytów w szpitalu. Oczywiście trudno ocenić jego wpływ na postępowanie procesu fotostarzenia, ale moje nieszczęsne przebarwienia, za które odpowiedzialne są promienie UVA, nie pogłębiły się (niedługo post na ten temat! poddałam się profesjonalnemu badaniu, szykuję relację!). Jeśli chodzi o promienie UVB, czyli te, które odpowiadają za opaleniznę, to krem ochronił mnie przed nimi w 100 %. Odcień cery nie zmienił się od wiosny aż do teraz, cały czas używałam tych samych podkładów, bez konieczności sięgania po ciemniejsze. A dodać trzeba, że każdego dnia spacerując z dzieckiem spędzam na zewnątrz od dwóch do czterech godzin.

Wszystko to bardzo mi się podoba, ale najbardziej, najbardziej, najbardziej to, że wbrew wcześniejszym obawom ten filtr tak doskonale spisuje się pod makijażem, nie obciążając skóry, ani jej nie bieląc, a wręcz przeciwnie, dzięki cielistemu kolorowi raczej wyrównując jej koloryt, tym samym sprawiając, że sięganie po niego każdego ranka jest czystą przyjemnością. Tak dużą, że właśnie zamówiłam kolejną tubkę! Także mój flirt z filtrem zapowiada się na dłuższy związek ;)))

Jak tam, filtrujecie się, czy raczej unikacie tego, jak ja kiedyś? Jakie są Wasze doświadczenia z filtrami? Macie swoich ulubieńców w tej kategorii? Podawajcie swoje typy!

wtorek, 23 października 2012

Rozczarowanie i zaskoczenie :)))


Jakiś czas temu, zastanawiając się, czy mój stosunek do mycia rąk nie trąci przypadkiem obsesją, próbowałam policzyć, ile razy razy w ciągu dnia sięgam po mydło. Pogubiłam się już koło południa, na liczniku mając mniej więcej dwadzieścia wizyt w łazience. Zawsze miałam na tym punkcie fioła (dociekając w myślach, kto i jak dotykał wcześniej pieniędzy, klamek, telefonów, sklepowych koszyków ...), ale odkąd mam kota (zabawa ze zwierzakiem, czyszczenie kuwety, karmienie) i małe dziecko (przewijanie, karmienie i cały szereg innych czynności), częstotliwość mycia rąk wzrosła jeszcze bardziej. 

Mycie rąk nie jest oczywiście niczym złym, piję tylko do tego, że przy częstym kontakcie z wodą i mydłem trudno utrzymać dłonie w dobrej kondycji. Owszem, są czyste, ale przy okazji przesuszone. U mnie objawia się to nieprzyjemnym napięciem skóry i lekkim szczypaniem. Dlatego absolutną podstawą ich pielęgnacji jest dla mnie krem do rąk. Zawsze mam ich w użyciu kilka. Dziś chciałabym Wam przedstawić dwa, w tym jeden, który mnie totalnie rozczarował i jeden, który mnie przyjemnie zaskoczył :)))

Zacznijmy może od bubla. Farmona Sweet Secret, słodki kokos i banany ...






Matko jedyna, ile ja się za tym kremem nalatałam! Te banany, ten kokos, jakże to działało mi na wyobraźnię! Tymczasem nigdzie nie mogłam się na niego natknąć. W końcu przez zupełny przypadek w Douglasie niemal wpadłam na wypełniony tymi kremami olbrzymi kosz. A jak jeszcze zobaczyłam wypisane wielkimi literami "PROMOCJA", to już w ogóle przepadłam.

Od pochwycenia więcej niż jednej tubki powstrzymał mnie tylko fakt, że promocyjne opakowanie miało i tak konkretnie powiększoną pojemność. I całe szczęście, bo wystarczająco namęczyłam się z tą jedną, którą kupiłam. Dziewczyny, to prawda, ten krem pachnie tak pięknie i apetycznie, jak to sobie wyobrażałam, ale co z tego, skoro w ogóle nie nawilża? Nic a nic. Mogłam się smarować nim pięć razy pod rząd albo jednorazowo nałożyć hurtowe ilości, efekt był ten sam, czyli żaden ... O tym, że cokolwiek zastosowałam, świadczył wyłącznie zapach, a i to krótko, bo jednak nie miał tendencji do utrzymywania się na skórze.

Także porażka na całej linii! Koleżanka, która razem ze mną dała się złowić wtedy na tę promocję, ostatnio wyznała mi, że wywaliła go do śmieci. Ja swój wymęczyłam, więcej na pewno nie kupię. 


Tym większym zaskoczeniem był więc dla mnie krem rossmannowskiej marki Isana, z którym nie wiązałam z kolei żadnych nadziei. Pamiętacie? Wspominałam wielokrotnie, że nie mam do niej zaufania, dopiero nieodżałowana odżywka z olejem babassu przełamała we mnie tę niechęć. Ale ostrożność pozostała. Tymczasem pochodzący z limitowanej edycji krem z kwiatem pomarańczy okazał się świetny!









Idealny krem do codziennej pielęgnacji, do częstego stosowania. Ma fajną, lekką konsystencję, szybko się wchłania, jednak wyraźnie, odczuwalnie nawilża dłonie, otulając je miękką i zupełnie nietłustą warstewką. Przyjemnie pachnie. Spodziewałam co prawda zapachu pomarańczy, ale zgodnie z nazwą krem pachnie kwiatowo. No, może gdzieś tam czuć jakąś niewyraźną aluzję do cytrusów, ale naprawdę subtelną. Warto przyjrzeć się też interesującemu składowi, w którym obok masła kakaowego i pantenolu figuruje też olej z pestek moreli. Cena również jest zachęcająca, zaledwie 5 złotych za 100 ml. 

Żałuję, że jest to kolekcja limitowana, bo na pewno wracałabym do tego kremu. Regularnej oferty naprawdę nie znam, macie porównanie? Które kremy Isany są godne polecenia? Dajcie znać.


Zdarzyło się Wam, że produkt, który śnił się Wam po nocach okazał się zupełnym niewypałem, a ten, który kupiłyście bez przekonania, niespodziewanie podbił Wasze serca? Opowiedzcie o swoich doświadczeniach!

niedziela, 21 października 2012

Dla poszerzenia horyzontów ...

Oto dowód, że Kindle nie odciągnął mnie całkowicie i bezpowrotnie od tradycyjnych, drukowanych książek ;))) "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości" Swietłany Aleksijewicz. Pamiętacie? To ta sama autorka, spod pióra której wyszedł także tytuł "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", o którym pisałam Wam TUTAJ.

Seria "Reportaż" Wydawnictwa Czarne przyzwyczaiła nas, czytelników, do dobrego poziomu lektury, tak jest też i tym razem.






26 kwietnia 1986 roku o godzinie pierwszej minut dwadzieścia trzy pięćdziesiąt osiem sekund seria wybuchów obróciła w ruinę reaktor i czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w położonym niedaleko granicy białoruskiej Czarnobylu. Awaria czarnobylska była najpotężniejszą z katastrof technologicznych XX wieku.

Dwadzieścia lat później Swietłana Aleksijewicz wróciła do Czarnobyla. Rozmawiała z ludźmi, dla których ten dzień był końcem świata, którzy żyć nie powinni, ale przeżyli i żyją, bo żyć trzeba. A oni opowiedzieli jej o tym, co wydarzyło się wtedy, i o tym, co jest tam dziś. O ponad dwóch milionach Białorusinów, których zapomniano przesiedlić poza strefę skażoną, o dzieciach bez włosów, o zwierzętach o smutnych oczach, które zamieszkały w porzuconych domach, o dziwnych stworach, które pojawiły się w rzekach i lasach. I o tym, że mimo wszystko ludzie chcą być szczęśliwi. Podobnie jak w książce o radzieckich żołnierkach wybitna białoruska dziennikarka stawia nas wobec bezlitosnej prawdy. To książka o apokalipsie, która nastąpiła pewnej kwietniowej nocy tuż za naszą wschodnią granicą.

„Aleksijewicz jest mistrzynią w opisywaniu historii Związku Radzieckiego. Tym razem pisze nie tylko o Czarnobylu, ale także pasjonująco opowiada o ostatnich dekadach ZSRR. Historię układa z narracji ludzi, którzy w Czarnobylu toczyli śmiertelną walkę i mieli pozostać anonimowi. Aleksijewicz upomina się o nich i daje świadectwo o jednej z ostatnich wojen ZSRR: wojnie z atomem, nad którym radzieccy inżynierowie stracili kontrolę i który mógł zabić setki tysięcy ludzi w Europie”. Małgorzata Nocuń, redaktorka dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”

„Przez kilkanaście lat znakomita reporterka Swietłana Aleksijewicz dokumentowała losy ludzi i zwierząt żyjących na ziemi skażonej po wybuchu elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Stworzyła do głębi wstrząsający obraz nie tylko samej tragedii (która najbardziej dotknęła Białoruś), lecz także istoty zwanej homo sovieticus: bezgranicznie oddanej państwu i lekceważącej siebie; bardziej przerażonej możliwą reakcją zwierzchnika niż promieniowaniem jądrowym; bezlitośnie wykorzystywanej przez moloch władzy i bezgranicznie wobec niej bezradnej. Jest to też książka o ogromnej miłości: miłości mężów i żon, ale też miłości człowieka do ziemi, na której się urodził. Ta książka to mistrzowsko skonstruowany pomnik ofiarom Czarnobyla; pomnik, przed którym powinien pokłonić się każdy z nas”. Krystyna Kurczab-Redlich



Autorka, oddając głos świadkom, wysłuchując ich dramatycznych historii, pokazała katastrofę w Czarnobylu taką, jaką była. Niebezpieczną i potworną. Tym potworniejszą, że początkowo bagatelizowaną, której zasięg i potencjalne skutki utrzymywane były w tajemnicy. Dotknęła samego sedna, docierając do ludzi, dla których wybuch nie był tematem z gazet czy telewizji, o treściach w tamtych czasach i tak przecież "jedynie słusznych", ale osobistym doświadczeniem. Najczęściej doświadczeniem straty, strachu, choroby i śmierci ...  

Abstrahując od tematu, ta książka to klasyka warsztatu reporterskiego. Prawie 300 stron tekstu i ani cienia autorki, jej poglądów, jej ocen. Tylko obiektywna rzeczywistość, realia, w których lepiej było nie dociekać, nie pytać, bezkrytycznie ufać sowieckiej władzy. A potem płacić za tę ufność, słono płacić.

Książka wzruszająca, wstrząsająca, zadziwiająca. Pełna fragmentów wymagających mocnych nerwów. Na pewno nie do czytania w biegu, na pewno nie dla zabicia czasu, na pewno nie dla rozrywki. Ale polecam. Dla poszerzenia horyzontów.


piątek, 19 października 2012

Tak to już jest :)))

Miotam się ostatnio i miotam, nie mogąc dobrać sobie właściwej pielęgnacji twarzy. Krem The Body Shop z olejkiem z drzewa herbacianego mi nie służy [wspominałam Wam o nim TUTAJ], po kilku tygodniach nie mam już co do tego wątpliwości. Likwidacji przebarwień raczej się nie doczekam, prędzej sobie cerę zrujnuję do cna. Żeby nie było, to nie jest zły krem, jednak w moje oczekiwania zupełnie nie trafia. Za jakiś czas oczywiście przygotuję dla Was jego recenzję, opiszę wtedy moje spostrzeżenia bardziej szczegółowo.

Tymczasem daję szansę arcyciekawemu duetowi. Dzięki marce Abacosun [KLIK] mam możliwość przetestowania niezwykle zaawansowanych preparatów Leorex [KLIK]. Jestem pod ogromnym wrażeniem sposobu, w jaki mnie potraktowano, dobierając te produkty do rzeczywistej kondycji mojej skóry, bez naciskania na promowanie jakiejś konkretnej linii czy kręcenia nosem na mój dość kosztowny wybór. Także, moje drogie, kuracja przeciwzmarszczkowa! Wydaje mi się, że w naszym blogowym światku będzie to pewnego rodzaju nowość, bo nie przypominam sobie, żeby któraś z nas pisała o tego typu kosmetykach. Cóż, wiadomo, każdemu według potrzeb ;))) Ja lada moment kończę 33 lata ... 






Na zdjęciu widzicie Leorex Up-Lifting Moisturizer, krem nawilżająco - liftingujący oraz Leorex Booster HWNB (hypoallergenic anti-wrinkle nano-booster), maskę liftingującą. Bardzo jestem ciekawa ich działania, liczę na odczuwalną, a co ważniejsze, zauważalną skuteczność! Obszarem kontrolnym będą moje denerwujące mnie bruzdy nosowo - wargowe.

Dziewczyny, wszystkie jesteście młode i piękne, czy znajdą się też czytelniczki nadal piękne, ale już nie takie młode? Dajcie znać, czy temat zmarszczek Was interesuje. Od siebie dodam, że nawet jeśli nie interesuje Was teraz, to na pewno zainteresuje w przyszłości ;))) Tak to już w życiu jest.



Zapraszam do udziału w konkursie
Alverde i P2!

środa, 17 października 2012

G(ł)odne Dzieciństwo

Chciałam Was dziś poinformować o kolejnej akcji charytatywnej The Body Shop, współorganizowanej z Monnari, T-Mobile, Villeroy&Boch oraz Tous pod patronatem Polskiego Czerwonego Krzyża [KLIK], która wystartowała zaledwie wczoraj, 16 października. Wiem, że wiele z Was lubi tę markę i często sięga po jej kosmetyki, także może zainteresujecie się możliwością wsparcia kampanii Zmień głodne dzieciństwo na Godne Dzieciństwo! 



Wiedzieliście, że niedożywionych dzieci jest aż 700 000? 

Dania obiadowe to symbol ich pragnień, które mają zupełnie inny wymiar. Zamiast o nowym telefonie, czy markowych kosmetykach, to ciepły posiłek jest prawdziwym, często największym ich marzeniem. 

Jeśli chcecie pomóc, wyślijcie sms-a o treści POMOC pod numer 7364 (koszt wiadomości to 3,69 zł brutto, operatorzy sieci komórkowych T-Mobile, Heyah, Play, Orange i Plus zrezygnowali ze swoich prowizji, cała kwota przeznaczona zostanie na potrzeby akcji) i podarujcie ciepły posiłek jednemu głodnemu dziecku!








Jak zwykle pomijam marketingowy i wizerunkowy wymiar akcji, każda z nas ma własny rozum i wie, jak to działa. Rozważcie po prostu w sercu, czy chcecie i możecie pomóc. Ja w każdym razie smsa już wysłałam :)))







wtorek, 16 października 2012

Co do jednego :)))

Skoro już przy zakupach jesteśmy, to chciałabym Wam pokazać jeszcze jedną rzecz. Ostatnią, bo  parę tygodni temu włączyłam "tryb oszczędnościowy" i na jakiś czas skończyłam z kosmetycznymi zachciankami. No ale paletka Sleek Au Naturel wpadła mi do koszyka jeszcze we wrześniu :)))

Na pewno doskonale ją znacie, mogłyście obejrzeć ją na wielu blogach, może nawet same macie ją w swoich kosmetyczkach. Ale mimo że nie będzie to nic odkrywczego, po prostu muszę ją Wam zaprezentować, tak jestem nią zachwycona!









Wiem, miałam rozszerzać powoli swoją kolekcję cieni z MACa, ale MAC daleko, w MACu drogo, a tymczasem ja "już, natychmiast" potrzebowałam trochę brązów, beżów i innych neutralnych kolorków do codziennego makijażu. Nigdy nie gustowałam w takich odcieniach, zawsze woląc "nudziaki" podbite różem (jak na przykład mój ukochany Sin z Urban Decay), ale odkąd mam fazę na złoto (do której kilkakrotnie już się Wam przyznawałam), nagle mi się odmieniło. W tych okolicznościach paletka Au Naturel okazała się jedynym słusznym (czyli ekonomicznym) wyborem :))) Zamawiałam na alledrogeria.pl, kosztowała 32 zł. W tej cenie dostałam 12 bardzo udanych cieni, podczas gdy w MACu za tę kasę nie kupiłabym nawet jednego. Wiadomo, to jednak inna liga, ale Sleek cieszy się przecież zasłużoną popularnością, wynikającą z zaskakującej relacji naprawdę dobrej jakości do atrakcyjnej, niskiej ceny. A w Au Naturel jest w dodatku całkiem sporo matów, których brakowało mi w innych paletach tej marki.

Piękna jest, prawda? Odkąd trafiła w moje ręce, sięgam po nią codziennie. A to już parę tygodni! W ogóle mi się nie nudzi. W dodatku jest to pierwsza w moim życiu paleta, w której podoba mi się absolutnie każdy cień, co do jednego :)))

Kto chce słocze? :DDD

poniedziałek, 15 października 2012

No to Wam pokażę! :DDD

Co mi szkodzi, przecież mogę Wam pokazać. Wczoraj entuzjastycznie przyjęłyście propozycję, więc proszę bardzo, nowe mydła w mojej łazience :)))

Po pierwsze: Alepia, syryjskie mydło Alep Excellence. Zdecydowałam się na wersję z 40% udziałem oleju laurowego. Zamawiałam na alledrogeria.pl, zapłaciłam za nie około 40 złotych. Tego mydła nie muszę chyba nikomu przedstawiać? Już zresztą kiedyś obszernie o nim pisałam [KLIK].







Po drugie: Desert Essence, oczyszczające, w pełni roślinne mydło z olejkiem z drzewa herbacianego, zawierające także nawilżający olejek jojoba. Nie zawierające natomiast alkoholu, sztucznych detergentów, barwników i substancji zapachowych. Nic o tej marce jeszcze nie wiem, mydło kupiłam w swoim pierwszym zamówieniu na iherb.com (korzystając z kuponu zniżkowego Vexgirl :*) za jakieś 2 dolary.






Po trzecie: Nubian Heritage, czarne mydło afrykańskie z owsem, aloesem i witaminą E, przeznaczone do cery tłustej i zanieczyszczonej, ale także dotkniętej egzemą czy łuszczycą. Nie znam ani tej marki, ani mydła afrykańskiego jako takiego, będę miała z nim do czynienia po raz pierwszy. Kupiłam je na iherb, płacąc za nie jakieś 3 dolary.






Jak widać, zapas konkretny, ale zwykle dzielę się mydłami z mężem, także biorąc to pod uwagę, nie jest tego aż tak dużo. Poza tym znacie moją słabość do kostek, jakże więc mogłam się powstrzymać przed wrzuceniem choć dwóch do koszyka, skoro i tak robiłam zamówienie na iherb??? Tym bardziej w tak atrakcyjnych cenach???

Macie jakieś doświadczenia z mydłami regionalnymi? Syryjskie mydło z Aleppo znam doskonale, ale afrykańskie to ciągle jeszcze dla mnie wielka niewiadoma. Będę wdzięczna za opinie!




niedziela, 14 października 2012

Skoro już o olejku mowa ...

Palącą potrzebę zastąpienia czymś w mojej wieczornej pielęgnacji twarzy olejku z pestek moreli, o którym pisałam wczoraj [KLIK], wypełnił krem na noc od The Body Shop, Tea Tree Blemish Fade Night Lotion. Dotarł do mnie w zestawie z olejkiem z drzewa herbacianego






Stosuję ten duet od jakichś dwóch, trzech tygodni i w sumie nasuwają się mi pierwsze spostrzeżenia, ale z pełną recenzją póki co się wstrzymam. Dość powiedzieć, że olejek to hicior, a krem, hmmm, cóż, chyba jednak nie do końca mi pasuje. Ale że producent obiecuje rozjaśnienie przebarwień, zawzięłam się i dam mu jeszcze kilka tygodni.



Ale skoro już o olejku z drzewa herbacianego mowa, to koniecznie chcę Wam napisać coś niecoś na temat mydła oczyszczającego Oriflame Organic Tea Tree & Rosemary z serii Pure Nature, wzbogaconym właśnie tymże olejkiem oraz olejkiem z rozmarynu.






Wiem, że będziecie zaraz się krzywić, że to Oriflame, że "pure nature" to tylko z nazwy, i pewnie będziecie miały rację, ale fakt jest faktem, że to jedno z najlepszych mydeł, jakimi miałam okazję oczyszczać twarz. Używałam tej kostki dwa razy dziennie przez bite trzy miesiące, czyli naprawdę długo, więc gdyby miała zrobić mi kuku, już dawno by się to stało. Tymczasem codziennie na nowo zachwycałam się, jak dobrze oczyszcza skórę, nie ściągając jej i nie przesuszając. Nie wiem, jakie ilości olejków zawiera i nawet nie chcę wiedzieć, wystarcza mi uczucie niesamowitej czystości, spotęgowane przyjemnym, odświeżającym ziołowym zapachem.

Na pewno będę wracać do tej kostki, bo w regularnej cenie kosztuje zaledwie 6 zł (!!!), a w promocyjnej ofercie można ją dostać nawet i połowę taniej. Ale to dopiero za jakiś czas, bo tymczasem w kolejce czekają trzy inne, bardzo obiecujące mydła. Prawdziwie naturalne, same zresztą zobaczycie, bo planuję niebawem Wam je pokazać. Chyba że nie chcecie? :PPP

sobota, 13 października 2012

Jak pies do jeża ;)))

Są tu jakieś miłośniczki naturalnej pielęgnacji? Ja przyznaję, że nie stronię od niej, ale także nie dążę  za wszelką cenę do wyeliminowania ze swojej pielęgnacyjnej rutyny zwykłych kosmetyków drogeryjnych. Określiłabym raczej, że miewam naturalne "epizody", jedne bardziej udane, inne mniej. Nie zdziwi Was pewnie, kiedy napiszę, że najbardziej kocham naturalne mydła, ale dużą sympatię mam też chociażby do żelu hialuronowego, czystego masła shea czy wybranych hydrolatów. Od olejków do pielęgnacji twarzy jednak stroniłam, z troski o moją cerę skłonną do zanieczyszczeń. Wyjątek zrobiłam kiedyś dla oleju ze słodkich migdałów, no i niestety nie skończyło się to dobrze, choć przez długi czas był moim ulubieńcem. Owszem, do pielęgnacji ciała sprawdził się świetnie, jednak mojej twarzy na dłuższą metę czynił niestety więcej szkody niż pożytku.

Dlatego do oleju z pestek moreli podchodziłam jak pies do jeża. Buteleczkę Ikarov otrzymałam kiedyś od Magazynu Drogeria. I tak leżała i czekała, aż się odważę. Naprawdę nie wiem, dlaczego tak długo! Nie ma nic głupszego, niż poddać się jakimś nieuzasadnionym uprzedzeniom i jestem tego najlepszym przykładem, bo okazało się, że olej z pestek moreli może nie jest dla mnie kosmetykiem idealnym, ale udało mi się znaleźć dla niego kilka satysfakcjonujących mnie zastosowań :))) 









Olej z pestek moreli Ikarov jest olejkiem 100% naturalnym. Należy do kategorii „olejków najbliższych strukturze ludzkiej skóry”. To olejek o doskonałym działaniu regeneracyjnym. Ze względu na udowodniona skuteczność, zyskał szerokie zastosowanie przy produkcji kosmetyków przeciwzmarszczkowych. Charakteryzuje się wysoką zawartością witaminy F, co potęguje właściwości regeneracyjne i opóźniające procesy starzenia. Wykazuje działanie odbudowujące oraz utrzymuje optymalny poziom nawilżenia skóry. Doskonały do pielęgnacji cery mieszanej, wrażliwej, suchej, szorstkiej i popękanej. Polecany jako olejek do kąpieli dla niemowląt i dzieci.

Zastosowanie:
  • jako krem - do aplikacji bezpośrednio na twarz i ciało;
  • do pielęgnacji skóry niemowląt i dzieci;
  • jako dodatek do kremów, balsamów i maseczek kosmetycznych;
  • jako dodatek do kąpieli;
  • do masażu ciała.

Uwaga: Olejek jest produktem w pełni naturalnym. Zawiera wyłącznie naturalne antyoksydanty i konserwanty. Kosmetyk należy zużyć maksymalnie do 3 miesięcy od dnia otwarcia butelki.



Poszłam na całość i przez kilka tygodni stosowałam ten olejek zamiast kremu na noc. Czasami solo, czasami w połączeniu z żelem hialuronowym. Przyznam, że początkowo byłam zachwycona jego działaniem, pięknie się wchłaniał (zwłaszcza z żelem, co zrozumiałe), a rano budziłam się ze skórą miękką, ukojoną i odżywioną, bez śladu wyprysków. Na tamtym etapie gotowa byłam piać z zachwytu na jego temat. Ale z biegiem czasu zauważyłam, że cera nie tyle zaczyna się zanieczyszczać, co nadspodziewanie przetłuszczać. Już kilka chwil po aplikacji mój nos świecił się jak latarnia, zaraz potem dochodził do tego błysk czoła i brody. W ciągu dnia też cera przetłuszczała się bardziej niż zwykle, a w porannej pielęgnacji i w makijażu nic nie zmieniałam. Także uznałam, że co za dużo, to jednak niezdrowo. Olejek zdecydowanie lepiej służy mi nakładany co kilka dni. Stosowany z taką częstotliwością jest takim odżywczym, regeneracyjnym zastrzykiem. Nie zauważyłam, żeby zapychał mi pory, co zgadzałoby się z zapewnieniami producenta, opisującego go jako olejek najbliższy strukturze ludzkiej skóry.

W drugim kroku sprawdziłam, jak olejek wzbogaca kąpiel. Powiem szczerze, że sama w tej roli go nie polubiłam, bo w kontakcie z wodą nie zamienia się w emulsję jak typowe olejki do kąpieli, tylko pływa po powierzchni w postaci tłustych ok. Jakoś mnie to nie przekonuje, zwłaszcza że potem mam problem z szorowaniem wanny. Nie wspominając już o tym, że w takim wydaniu staje się potwornie nieekonomiczny. Ale jako dodatek do kąpieli mojej Zuzi sprawdza się całkiem nieźle. Jej wanienka jest niewielka, mieści mało wody, toteż i olejku wystarczy odrobina. Myjką czy ręką łatwo natłuścić malutkie ciałko niemowlaka. I mimo że może nie jest najbardziej komfortowy w stosowaniu, to nie bez znaczenia jest fakt, że jest w 100% naturalny, co wyróżnia go spośród całej masy drogeryjnych płynów i emulsji dla dzieci. Doceniłam to, kiedy ostatnio w panice wywalałam do śmieci niemal pełną butelkę Babydream po doniesieniach o dwóch seriach skażonych w procesie produkcji niebezpiecznymi bakteriami. Właśnie wtedy po raz pierwszy zafundowałam Zuzi kąpiel z olejkiem z pestek moreli.

W kroku trzecim spróbowałam użyć olejku jak zwykłej oliwki do ciała. Sprawdził się całkiem dobrze, delikatnie skórę natłuszczając i nadając jej elastyczności. Znowu jednak w grę weszła niska ekonomiczność tego rozwiązania ... Dysponuję bowiem opakowaniem o niewielkiej pojemności, zaledwie 55 ml. Wiem jednak, że w sprzedaży jest także butla półlitrowa. Problem polega na tym, że producent zaleca zużycie oleju najpóźniej do trzech miesięcy od momentu otwarcia, także i tak źle, i tak niedobrze ...

Właściwości olejku oceniam wysoko, choć jak napisałam, nie jest to dla mnie produkt bez wad. Podoba mi się dostępność w dwóch pojemnościach, ale uważam, że i jedno, i drugie opakowanie ciężko może być opróżnić we wskazanym czasie. Co prawda olejek ten nie jest szczególnie drogi (około 15 złotych za 55 ml i około 100 zł za 500 ml), ale szkoda byłoby, gdyby miał się marnować. Lekkim rozczarowaniem okazał się też zapach, bo siłą sugestii (wiem, że bez sensu) spodziewałam się czegoś owocowego, tymczasem olejek pachnie zupełnie neutralnie.

Co do zalet, to oczywiście pomijając doskonały naturalny skład (czysty olej z pestek moreli konserwowany wyciągiem z rozmarynu), uważam, że jedną z największych jest uniwersalność. Dobrze, że można znaleźć dla niego tyle zastosowań i to dla każdego członka rodziny. Pochwalić można też całkiem funkcjonalne opakowanie, bo buteleczka wykonana jest z chroniącego olej ciemnego plastiku,  solidnego, aczkolwiek na tyle miękkiego, żeby ułatwiać dozowanie.


Jakie są Wasze doświadczenia z olejkami? Służą Wam, czy wręcz przeciwnie? Ja, jak pisałam, mam do tego konkretnego olejku pewne zastrzeżenia, ale jednak cieszę się, że trafił w moje ręce, bo przekonałam się, że tego typu pielęgnacja może być korzystna dla mojej kapryśnej cery. I że warto eksperymentować. A nie jak ten pies do jeża ;)))

piątek, 12 października 2012

Klasa :)))

Dziś dla odmiany paznokcie. Wygrzebałam lakier, który kiedyś dawno temu już Wam pokazywałam, ale jakoś tak "przy okazji", nie opisując go dokładnie. Dobrze wpisuje się w tę jesienną, szaroburą pogodę, może dlatego nie mogę się z nim ostatnio rozstać. Wibo z serii Express Growth nr 291, czerń z kolorowo opalizującymi drobinami srebra.









Jest to odcień z regularnej kolekcji, także podejrzewam, że ciągle obecny jest w szafach Wibo, mimo że sama kupiłam go ze dwa lata temu. Sięgam po niego co prawda sezonowo, ale jednak regularnie, co zresztą widać po sporym zużyciu.


1. Dostępność - 1 (szafy Wibo w każdym Rossmannie).
2. Cena - 1 (nie więcej niż 5 złotych).
3. Kolor - 1 (prawdziwy kameleon, czarna baza jest doskonałym tłem dla srebrnych drobin opalizujących w ostrym świetle na zielono, złoto i czerwono).
4. Aplikacja - 1 (bardzo łatwa, bo lakier jest rzadki, dzięki czemu można nakładać go cienką warstwą, bez zalewania skórek).
5. Pędzelek -  1 (charakterystyczny dla Wibo, dość krótki i wąski, przez co precyzyjny).
6. Krycie - 0 (niestety dla osiągnięcia efektu pełnego krycia trzeba nałożyć aż trzy warstwy - cieniutkie, ale jednak).
7. Wysychanie - 1 (doskonałe tempo).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Poshe Super-fast drying topcoat) - 1 (bez zarzutu).
9. Trwałość - 1 (wielokrotnie przetestowane - na długich paznokciach maksymalnie trzy dni, na króciutkich nawet do pięciu, sześciu).
10. Zmywanie - 0 (oporne, jak to bywa z drobinkami).

Moja ocena: 8/10.


Lubię tę błyskotkę. Na pierwszy rzut oka niepozorna, w ostrym świetle migocze na paznokciach jak szalona. Kiedyś miałam też wersję tego lakieru z jasną bazą, jednak nie podbijała tak mocno drobin i w sumie nie zrobiła na mnie wrażenia. Za to czerń - klasa :)))

Przy okazji chciałam Wam się poskarżyć, że już myślałam, że mam odpowiednik tego lakieru z wyższej półki, bo przez pewien zbieg okoliczności stałam się posiadaczką China Glaze w odcieniu Stone Cold z kolekcji poświęconej "Igrzyskom śmierci". Dowiedziałam się jednak, że ma on wykończenie matowe, którego wyjątkowo nie lubię :( Postanowiłam go sprzedać, także jeśli macie ochotę, to zapraszam na allegro [KLIK].

I tu pojawia się pytanie. Byłybyście zainteresowane kosmetykami, które mam na sprzedaż? Wiem, że inne blogerki z powodzeniem organizują bazarki, sama na nie zaglądam, parę razy skorzystałam nawet z okazji. Nie chciałabym jednak popełnić jakiegoś blogowego faux pas. Dlatego proszę Was o oddanie głosu w ankiecie, którą na parę dni zamieszczam na pasku bocznym. Głosujcie! Zobaczymy, co z tego wyjdzie :)))


czwartek, 11 października 2012

Czynnik "wow"?

Zapowiadałam, że będzie sporo o włosach i tak jest. Nie jesteście jeszcze zmęczone tym tematem? Jeśli nie, to zapraszam na recenzję szamponu w kostce Wow Factor z Bomb Cosmetics :) Pamiętacie? Kilka miesięcy temu kupiłam go w sporym zamówieniu na aromatella.pl [KLIK].









Absolutna nowość: szampon w kostce! Bez zbędnej wody, sama esencja wydajnego, naturalnego szamponu z dodatkiem olejków eterycznych i odżywek, który sprawi, że Twoje włosy będą doskonale jedwabiste! Ten szamponik zawiera doskonałe olejki eteryczne z cedru oraz drzewa herbacianego, a pachnie klasycznym rumiankiem z drzewną, lawendową nutą.

Jak używać szamponu?
Potrzyj 2-3 razy mokre włosy kosteczką, a otrzymasz gęstą pianę, którą dokładnie wetrzyj, masując głowę. Następnie spłucz pianę - i gotowe!

Waga: 50g



Na stronie sklepu zachwalany jest jako absolutna nowość. Cóż, kłóciłabym się. Szampony w kostkach od dawna dostępne są w Lushu, nawet niektóre nasze rodzime mydlarnie mają coś podobnego w ofercie. W ogóle jakoś cały ten Wow Factor trąci mi podobieństwem do szamponów Lush. Identyczny kształt, identyczna, jakby wiórkowa formuła (widać to na drugim zdjęciu, bardzo przypomina chociażby Seanik czy Squeaky Green), nawet wymiary identyczne, bo kostka idealnie zmieściła mi się w lushowym okrągłym metalowym pudełeczku (bar tin). Ktoś tu wyraźnie się "inspirował"! :DDD

Dobra, pomińmy to. Nie od dziś wiadomo, że mniej znane marki często wzorują się na tych bardziej znanych. Wystarczy chociażby przypomnieć niezwykłe podobieństwo niektórych opakowań Essence, W7 czy MeMeMe do charakterystycznych kartoników Benefitu.

Skupmy się raczej na właściwościach Wow Factor. Jest ten obiecywany czynnik "wow", czy go nie ma? Cóż, ja go nie zauważyłam, ale muszę tej kostce oddać, że włosy myje bardzo porządnie. Oczyszcza je dokładnie ze wszystkiego (z codziennych zanieczyszczeń, z wszelkich kosmetyków do stylizacji, nawet z olejów), tak mocno, że aż piszczą pod palcami. Ale nie robi nic ponadto. 

Jego największą chyba zaletą jest formuła. Kostka jest niewielka i lekka, świetna dla osób często podróżujących, mających niewielką łazienkę lub dzielących ją z innymi. Rzeczywiście pieni się fantastycznie, pod tym względem obietnice spełnia w 100%, wystarczy dwa, trzy razy przetrzeć nią włosy i otrzymujemy obfitą, miękką pianę. Wydajność też jest przyzwoita, 50 gramów odpowiada moim zdaniem butelce tradycyjnego szamponu o pojemności 200 ml. Kostka wystarczyła mi na cztery tygodnie, a włosy myję codziennie. Owszem, kosztuje 19 złotych, czyli więcej niż przeciętny szampon, ale z drugiej strony sporo mniej niż wspomniane już wyżej szampony Lush.

Nie żałuję zakupu, ale raczej już go nie powtórzę. Chyba że z myślą o jakiejś długiej, dalekiej podróży. Mógłby to też być pomysł na fajny, drobny prezent dla kogoś.

Jesteście otwarte na takie wynalazki? A może wychodzicie z założenia, że dobry szampon to szampon tradycyjny (i tani)? Piszcie!

środa, 10 października 2012

To ja już podziękuję ...

Glossybox w październiku dotarł do mnie punktualnie, miła odmiana po ostatnich zawirowaniach. Tradycyjnie pokażę Wam, co znalazłam w środku. W tym miesiącu jest to o tyle zasadne, że najwyraźniej w końcu na dobre uwzględnione zostały nasze "profile piękna", bo z tego, co zdążyłam się zorientować, zawartość pudełek znacząco się różniła.



Co znajdowało się w moim?



BALNEOKOSMETYKI MALINOWY ZDRÓJ
biosiarczkowy żel oczyszczający

ORGANIQUE
balsam z masłem shea

PAT & RUB
stymulujący peeling do ciała Home Spa

RENE FURTERER
maska do włosów Karite

THE SECRET SOAP STORE
mydło Argan & Goats

FRESH MINERALS
konturówka do ust






Jeśli śledzicie temat, to już na pewno wiecie, że ekipa Glossybox w tym miesiącu strzeliła sobie w stopę, umieszczając w pudełkach buble Fresh Minerals (co to w ogóle za marka? pierwsze słyszę). Wiele dziewczyn otrzymało kosmetyki (kredki, pomadki, linery) wyschnięte, czy nawet połamane! Moja konturówka wygląda niby ok, ale przyznaję, że sprawa daje do myślenia. Jeszcze nie wiem, co z nią zrobię.

Pozostałe kosmetyki wydają się w porządku, zwłaszcza balsam z Organique trafia w mój gust. Obłędnie pachnie żurawiną! Ale już peeling Pat & Rub (swoją drogą w jakimś dziwnym, siermiężnym, jakby zastępczym opakowaniu) i odżywka Rene Furterer trącą nudą. Przecież to już było ...

Nie mogę powiedzieć, że jestem z październikowej edycji niezadowolona, ale szczególnej ekscytacji też nie poczułam. No i ten niesmak w związku z wątpliwą jakością kolorówki ... Z tym mniejszym żalem zdecydowałam o rezygnacji z subskrybcji. Tak, to było moje ostatnie pudełko. Nie wykluczam, że jeszcze kiedyś do GB wrócę, ale póki co włączam tryb "oszczędzanie"! :DDD


wtorek, 9 października 2012

Gratulacje!

Dotarły już do mnie wyniki konkursu organizowanego z CupoNation, serwisem gromadzącym kupony rabatowe do rozmaitych sklepów internetowych, w związku z czym najwyższa pora ogłosić, komu dopisało szczęście. Do kogo trafia nagroda? Przypominam, że grałyście o bon na zakupy o wartości 100 złotych :)))






Z przyjemnością informuję, że zwyciężczynią konkursu została Kaczmarta! Serdecznie gratuluję! O wszystkich dalszych szczegółach zostaniesz powiadomiona w mailu od sponsora.

Dziękuję wszystkim za udział w konkursie i wypełnienie ankiety. A Kaczmarcie życzę udanych zakupów!

poniedziałek, 8 października 2012

Nie można mieć wszystkiego ;)))

"Macierzyństwo non - fiction", o której pisałam Wam wczoraj, to była pierwsza książka, jaką przeczytałam na swojej nowej ukochanej zabawce, Kindle 4 Touch :))) Czytnik mam od maja, czyli zaledwie kilka miesięcy, ale już go kocham miłością bezgraniczną! Pamiętacie TAG Reading is cool? Już wtedy wspominałam, że przymierzam się do zakupu takiego elektronicznego gadżetu. Nadarzyła się okazja i mam :)))






Uwielbiam go za pojemność (tysiące książek zawsze przy sobie), uwielbiam go za oszczędność  pieniędzy (książki i gazety elektroniczne są tańsze niż papierowe) i miejsca (moja domowa biblioteczka przestaje nareszcie pękać w szwach), uwielbiam go w końcu za gabaryty (jest lekki i niewielki, noszę go ze sobą wszędzie, wykorzystując na lekturę każdą sprzyjającą chwilę).

Uwielbiam też okładkę, na jaką się zdecydowałam, żeby chronić to delikatne urządzenie. Wybrałam mocny, energetyczny i jakże babski róż :DDD









Ebooki kupuję najczęściej na stronie publio.pl (polecam! świetny serwis z atrakcyjnymi promocjami, a nawet sekcją książek do pobrania za free) oraz weltbild.pl (dawny Świat Książki). Korzystam też z darmowych zasobów internetu, głównie strony gutenberg.org (Projekt Gutenberg). Polecam również Waszej uwadze bibliotekę internetową wolnelektury.pl oraz serwis bookini.pl. Jest jeszcze pbi.edu.pl (Polska Biblioteka Internetowa), ale póki co nie oferuje książek do czytania off line.

Nie żałuję ani złotówki, którą na Kindle'a wydałam. Spisuje się świetnie, ma mnóstwo ułatwiających czytanie funkcji, a wyświetlacz typu e-ink nie męczy wzroku. Ma tylko jedną wadę ... Nie pachnie papierem i drukarską farbą. Cóż, nie można mieć wszystkiego ;)))




niedziela, 7 października 2012

Matka wystarczająco dobra :)))

Dziś mam dla Was jeden z ostatnich już postów z serii o ciąży i macierzyństwie. I chyba najtrudniejszy. Przynajmniej dla mnie zderzenie z rzeczywistością po powrocie ze szpitala okazało się bardzo trudne. Owszem, miałam wokół siebie mnóstwo osób gotowych do pomocy, ale nikt za mnie nie mógł wykonać pracy, której efektem było poukładanie sobie pewnych spraw w głowie. To musiałam zrobić sama. I nie było to łatwe, oj nie.

Bo co ja wiedziałam o macierzyństwie, zanim sama zostałam mamą? Dramatycznie niewiele. Nigdy nawet nie trzymałam na rękach niemowlęcia, nie przewijałam, nie karmiłam. Wyobrażenie o opiece nad dzieckiem miałam wyidealizowane. Będzie grzecznie jadło i słodko spało, tak myślałam. O naiwności! Było tak, ale najwyżej przez tydzień :DDD 

Nikt nie uprzedził mnie, że dziecko będzie tak płakać. Jak to? Przecież najedzone i wyspane dziecko nie ma powodu do płaczu! Nic nie rozumiałam, płacz Zuzi odbierałam jako osobistą porażkę. Coś robię źle, nie nadaję się na matkę, ot co, moje dziecko zanosi się od płaczu, a ja nie dość, że nie wiem dlaczego, to jeszcze nie umiem go uspokoić. Niejednokrotnie sama zaczynałam płakać.

Taaaak, łzy leciały mi ciurkiem, kompletnie nad tym nie panowałam. Płakałam, bo Zuzia płakała, płakałam, bo nie mieściłam się w ciuchy sprzed ciąży, płakałam, bo byłam wykończona nocnym wstawaniem, w końcu płakałam zupełnie bez powodu. Łzy mogło sprowokować naprawdę wszystko, i zmęczenie, i wzruszenie, i złość. Emocje mną rządziły. To nie byłam ja! Zdawałam sobie z tego sprawę, jednak nic nie umiałam z tym zrobić. Mój lekarz zbagatelizował sprawę, postanowiłam ratować się na własną rękę. Zaczęłam czytać o baby blues i przeglądać internetowe fora. W końcu trafiłam na książkę, która zrewolucjonizowała moje myślenie o sobie jako o matce.

Czytałam i nadal płakałam. Ale tym razem naprawdę miałam powód. Poczułam bowiem ulgę. Lektura otworzyła mi oczy na to, że inne kobiety mają tak samo! Tak samo się boją, tak samo panicznie reagują na płacz swoich dzieci, czują się tak samo zmęczone. Dotarło do mnie, że nie jestem beznadzieją matką, zrozumiałam, że macierzyństwo po prostu jest trudne i trzeba się go nauczyć jak wszystkiego innego w życiu. Bo pojawienie się na świecie dziecka to rewolucja, domowy przewrót.

Co to za książka? "Macierzyństwo non - fiction. Relacja z przewrotu domowego" Joanny Woźniczko - Czeczott.



(www.czarne.com.pl)



Znam piękne i dalekie od cukierkowej wizji zdjęcia robione przez matkę własnym dzieciom. Znam fotoreportaże z ciąży i z rodzinnego porodu. Znam nawet fotografie dokumentujące wygląd brzucha po ciąży. Ale nie znam takiego cyklu zdjęć, w którym na jednym potargana matka gotuje, a niemowlę na niezbyt czystej podłodze bawi się pokrywką słoika; na innym matka ziewa  czytając pięćdziesiąty raz tę samą książeczkę; na jeszcze innym podczas spaceru gapi się tępo przed siebie. Czy coś w tym stylu. Rozmyślając o tych fotografiach uświadomiłam sobie, że to właśnie próbuję zrobić. Opisać macierzyństwo bez fikcji. Prawdziwe.

Joanna Woźniczko-Czeczott




"Macierzyństwo non - fiction" to książka napisana z poczuciem humoru, ale śmieją się z jej treści chyba tylko ci, którzy sami nie są rodzicami. Ja, jako świeżo upieczona mama, odbierałam ją zbyt osobiście, żeby się śmiać. Bez przerwy powtarzałam za to w myślach: o rany, to jest prawda / o rany, też tak mam / o rany, rzeczywiście, właśnie tak to wygląda! I z każdą przeczytaną stroną uchodziło ze mnie ciśnienie. 

Co za ulga! Nie jestem jedyną kobietą na świecie, która nie wie, dlaczego jej dziecko płacze. Nie jestem jedyną kobietą na świecie, która ze zmęczenia nie pamięta, ile razy karmiła już tej nocy. Nie jestem jedyną kobietą na świecie, którą macierzyństwo stresuje, a bywa, że i frustruje. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej ...

Ta książka była dla mnie jak objawienie, usprawiedliwienie i rozgrzeszenie w jednym. Polecam każdej młodej mamie!

Podaję Wam dwa ciekawe linki, poczytajcie, naprawdę warto.

Z "Wysokich Obcasów": Macierzyństwo non - fiction. Nie dla lukrowanej wizji bycia mamą, wywiad z autorką.

Z "Magazynu Bachor": fragment książki.



Dziś, mądrzejsza o doświadczenie kilku miesięcy, już wiem, że Zuzia płacze, bo po prostu inaczej komunikować się nie potrafi, że w ten sposób nie mówi mi: jesteś złą matką, tylko: jestem głodna, jestem znudzona, jestem zmęczona, chcę się przytulić, mam mokro. Umiem zaplanować dzień, znajdując czas tylko dla siebie i pamiętając, że muszę odpoczywać. A co najważniejsze, panuję nad emocjami. I rozumiem, co miał na myśli autor stwierdzenia, że nie muszę być matką idealną, dość, że będę wystarczająco dobra :)))


piątek, 5 października 2012

Najdroższy syrop świata :DDD

Wracamy do tematu włosów. Jeśli ciekawi Was, co mam do powiedzenia na temat odżywki do włosów farbowanych Essensity od Schwartzkopf Professional, zapraszam do lektury :)))

Odżywkę tę otrzymałam wieki temu od Magazynu Drogeria. I jak zazwyczaj byłam zadowolona z produktów, które mi podsyłali, tak tym razem niestety biję się z myślami, co napisać. Pewnie dlatego też tak długo nie mogłam się za tę recenzję zabrać. Bo z jednej strony doceniam świetny skład i organiczne zacięcie producenta, ale z drugiej dostrzegam wady, obok których nie umiem przejść obojętnie. Ale po kolei.






ESSENSITY to unikalna marka i pionierskie kosmetyki do koloryzacji, pielęgnacji i stylizacji włosów, oferujące wspaniałe rezultaty – prosto z natury. Co to znaczy? Koloryzacja ESSENSITY to 100% działania przy zupełnym braku amoniaku, sztucznych zapachów, silikonów, olejów parafinowych czy mineralnych, parabenów, pochodnych formaldehydu, sztucznych barwników czy pochodnych glikoli polietynelowych (PEG). Ponadto formuły zawierają w pełni organiczne wyciągi.

Przede wszystkim ESSENSITY to gwarancja niezawodności działania czerpanej z natury. To także model 360° profesjonalnej pielęgnacji włosa - pozbawionej amoniaku koloryzacji, dogłębnej pielęgnacji i niezawodnej stylizacji, czerpiącej z natury i opartej na formułach gwarantujących wyśmienite rezultaty. 

Produkty do pielęgnacji marki ESSENSITY w 100% zaspokoją potrzeby pielęgnacyjne włosów. Dzięki unikalnym produktom, dostosowanym do potrzeb włosów farbowanych, zniszczonych, suchych i szorstkich, czy normalnych i delikatnych, włosy będą wygładzone i miękkie, naturalnie błyszczące i wyjątkowo lekkie.

Wszystkie produkty ESSENSITY są wolne od sztucznych barwników, silikonów, olejów parafinowych i mineralnych, parabenów, pochodnych PEG czy sztucznych barwników. Każdy produkt zawiera najczystsze wyciągi roślinne np. z jagód goji, jagód acai czy kory jesionu. 



Dziewczyny, wybaczcie ... Ja wiem, że powinnam się tą odżywką zachwycać. Ma świetny skład, ładne i pomysłowe opakowanie (korek z mechanizmem działającym na zasadzie dźwigni, pozwalającym na otwieranie / zamykanie jednym palcem, a tym samym ułatwiającym aplikację), lekką, nieobciążającą włosów konsystencję, ale mimo tych wszystkich zalet jednego wybaczyć jej nie mogę. Zapachu! Zapach rozwala mnie na łopatki, za każdym razem ... Jak babcię kocham, ta odżywka pachnie jak syrop wykrztuśny Guajazyl! Fuj! Jest to dla mnie taki dyskomfort, że choćby robiła z moimi włosami nie wiadomo jakie cuda, nie przełamię się. Zużyłam pół opakowania i pasuję.

Przyznać jej jednak trzeba, że włosy chroniła. Stosowałam ją tuż po farbowaniu i kolor się nie wypłukiwał (L'Oreal Sublime Mousse 40 Dark Brown), także skuteczność ma całkiem przyzwoitą.

Nie mam pojęcia, jak z dostępnością tej serii, nigdy się na nią nie natknęłam. Zgodnie z informacją prasową można ją znaleźć w salonach Schwartzkopf, ale osobiście nie znam żadnego. Wydaje mi się jednak, że można poszukać po prostu w sklepach i hurtowniach fryzjerskich. Warto się rozejrzeć, bo z tego, co się zorientowałam, ceny potrafią się znacznie wahać. Na przykładzie mojej odżywki widzę, że jest to rozbieżność od około 30 do nawet 50 złotych za 200 ml.

Normalnie najdroższy syrop świata! Ja osobiście chyba bym się załamała, gdybym zapłaciła 50 złotych za butelkę Guajazylu :DDD Ale jeśli Wam ten nietypowy zapach nie przeszkadza, a cenicie sobie przyjazne włosom składy, to przy okazji możecie sobie tę odżywkę wypróbować. Albo też inną z serii, regenerującą, nawilżającą lub zwiększającą objętość. Zastrzegam jednak, że nie wiem, jak pachną! Cała apteka możliwości ;)))


Zdarzyło się Wam, że to właśnie zapach zadecydował o antypatii do jakiegoś produktu mimo całego szeregu jego zalet? Piszcie!