beauty & lifestyle blog

niedziela, 30 listopada 2014

Zachwyt od pierwszego użycia, czyli odkrycie listopada | Ginvera Green Tea Whitening Marvel Gel


Jak często zdarza Wam się, że już od pierwszego użycia widzicie efekt działania jakiegoś kosmetyku pielęgnacyjnego? Efekt momentalny, wyraźny i stuprocentowo satysfakcjonujący? Nie jest to częste, prawda? Tym bardziej cieszę się więc, że dziś mogę rekomendować Wam właśnie taki specyfik, skuteczny i błyskawicznie działający. Zapraszam na post z serii Odkrycia, w roli głównej peeling enzymatyczny Ginvera Green Tea Whitening Marvel Gel




Jak trafiłam na to cudo? Szukałam czegoś, co upora się ze skutkami kuracji Locacidem, złuszczającą się i mocno przy tym uwrażliwioną skórą. Wiedziałam, że potrzebuję dobrego enzymatycznego peelingu, rozglądałam się więc, czytałam blogi i fora, aż w końcu jakieś internetowe ścieżki doprowadziły mnie do Ginvera Green Tea Whitening Marvel Gel. Opinie na jego temat były zachęcające, w życiu jednak nie spodziewałam się, że za jego sprawą czeka mnie rewolucja w pielęgnacji, zwłaszcza że peelingi enzymatyczne zwykle się u mnie nie sprawdzały, zawsze zawiedziona wracałam do tych granulkowych, mechanicznych. Tymczasem tym razem miłość od pierwszego użycia! Szkoda, że nie widziałyście mojej miny w czasie pierwszej aplikacji, po prostu szczęka mi opadła!

Postaram się opisać, co mnie tak poruszyło. Peeling Ginvera ma postać gęstego żelu, który nakłada się na oczyszczoną i suchą twarz. Należy wmasowywać go w skórę przez około minutę, a następnie spłukać wodą. Niby nic nadzwyczajnego, prawda? Ale wyobraźcie sobie, że w czasie tego krótkiego masażu z każdą chwilą pod placami czujecie coraz więcej grudek. Przeżyłam szok, kiedy uzmysłowiłam sobie, że to wałeczki mojego zrolowanego martwego naskórka! Niby wiedziałam, że tak to będzie wyglądać, ale co innego wyobrażać to sobie, a co innego doświadczyć. Po wszystkim twarz była gładka jak nigdy, rozjaśniona, promienna, nie mogłam się napatrzeć!




Niektórzy twierdzą co prawda, że grudki, o których wspominałam, to wcale nie złuszczony naskórek, tylko specyficzna konsystencja żelu. Może i jest to prawda, ale mnie trudno w to uwierzyć. Gdyby tak było, ilość grudek za każdym razem byłaby taka sama, a nie jest. Aktualnie moja cera każdego dnia wygląda inaczej, w zależności od tego, ile czasu minęło od aplikacji Locacidu. Z cery względnie gładkiej w przeciągu doby czy dwóch potrafi przeistoczyć się w cerę łuszczącą się na potęgę. I to właśnie jej stan przekłada się na to, co czuję pod palcami w czasie masażu. Mój mąż z kolei twierdzi, że na jego skórze ten peeling praktycznie nie roluje się wcale. Także do końca nie wiem, jak to jest. Chętnie poznam Wasze zdanie, o ile oczywiście Marvel Gel znacie. Ja w każdym razie jestem nim oczarowana. Mam nadzieję, że regularne stosowanie pozwoli mi długotrwale cieszyć się całym spektrum jego właściwości. Producent twierdzi, że Green Tea Whitening Marvel Gel działa aż na dziesięć sposobów:
  1. usuwa martwy naskórek;
  2. usuwa zaskórniki;
  3. zwęża pory;
  4. rozjaśnia przebarwienia, piegi i blizny;
  5. usuwa prosaki;
  6. reguluje wydzielanie sebum;
  7. rozpromienia cerę;
  8. wygładza szorstką skórę;
  9. pobudza odnowę naskórka;
  10. zwiększa absorbcję produktów pielęgnacyjnych.

Do większości z nich trudno mi się jeszcze odnieść, ale tak pozytywne pierwsze wrażenie każe mi wierzyć w potencjał tego kosmetyku. Pierwsze wrażenie i skład.

Water, Carbomer, Panax Ginseng Root Extract, Lycium Barbarum Fruit Extract, Angelica Archangelica Root Extract, Oldenlandia Diffusa Extract, Cyclomethicone and Dimethiconol, Camellia Sinensis (Green Tea) Leaf Extract, Citrus Grandis (Grapefruit) Fruit Extract, Royal Jelly Powder, Vaccinium Myrtillus Fruit Extract, Saccharum Officinarum (Sugar Cane) Extract, Acer Saccharum (Sugar Maple) Extract, Citrus Aurantinum Dulcis (Orange) Fruit Extract, Citrus Medica Limonum (Lemon) Fruit Extract, Menthol, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Fragrance, Imidazolidinyl Urea, CI 19140 & CI 42090, CI 19140.




Ginvera to marka azjatycka, także najkorzystniej wypadają zakupy przez ebay (za tubkę peelingu o pojemności 60 ml zapłaciłam kilkanaście dolarów), ale widziałam, że jej produkty dostępne są też w polskich drogeriach internetowych, choć wiadomo, w tym przypadku trzeba liczyć się z odpowiednio wyższymi cenami. Ja w każdym razie uważam, że Green Tea Whitening Marvel Gel wart jest inwestycji. Dawno żaden kosmetyk do pielęgnacji twarzy nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia!

Miałyście z tym produktem do czynienia? Koniecznie dajcie znać, czy podzielacie mój zachwyt. Napiszcie też, czym najchętniej peelingujecie twarz. Stawiacie na peelingi enzymatyczne, czy jednak wolicie te mechaniczne? Jeśli macie ochotę, zdradźcie również, czy trafiły Wam się w listopadzie jakieś kosmetyczne odkrycia. Jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Gorąco zapraszam do udziału
w mikołajkowym konkursie!
Do wygrania trzy rewelacyjne 
naturalne peelingi do ciała JOIK.


czwartek, 27 listopada 2014

Naturalny luksus, czyli mikołajkowy konkurs z JOIK!


Już za kilka dni mikołajki! Z tej okazji serdecznie zapraszam Was do udziału w konkursie, mam dla Was wspaniałe mikołajkowe prezenty, trzy peelingi do ciała JOIK! Jeśli kochacie kosmetyki naturalne, po prostu musicie zagrać. Wybierać możecie pomiędzy wersją solną z solą morską, grejpfrutowo-mandarynkową z białym cukrem i owsianą z cukrem brązowym.




Sponsorem nagród w konkursie jest Natur Polska, wyłączny dystrybutor kosmetyków JOIK i Ikarov w Polsce. O obu tych markach wielokrotnie już Wam pisałam, mam więc nadzieję, że dobrze je kojarzycie. Jeśli chodzi o JOIK, to określana jest mianem naturalnego luksusu i wydaje mi się, że coś w tym jest. Jej peelingi w każdym razie są absolutnie cudowne. Cieszę się, że będziecie miały okazję się o tym przekonać! W dodatku w tak przyjemnych, mikołajkowych okolicznościach. Bo mikołajki są fajne, prawda? Kto nie lubi dostawać prezentów! Zwłaszcza że niektóre bywają niezwykłe. Idąc tym tropem, w zadaniu konkursowym zamierzam dziś nakłonić Was do powspominania mikołajek sprzed lat. Jest jakiś mikołajkowy prezent, który szczególnie zapadł Wam w pamięć? Prezent, który Was wzruszył, zachwycił czy rozbawił? Mnie od razu przychodzi na myśl gipsowa kura, którą dostałam kiedyś od serdecznego kolegi z podstawówki :DDD Pojęcia nie mam, co nim kierowało, kiedy postanowił mi ją podarować, ale było to na tyle irracjonalne i zabawne, że do dziś dobrze ten upominek pamiętam. Mam nadzieję, że Wy także macie co wspominać i zechcecie się tymi wspomnieniami podzielić. Do dzieła, zapraszam do wypełniania konkursowego formularza!

Regulamin

1. Konkurs organizowany jest przez blog no-to-pieknie.pl Realizowany jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa. 
2. Sponsorem nagród jest Natur Polska.
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich czytelników bloga No to pięknie!.
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie wypełnić i przesłać formularz zgłoszeniowy, odpowiadając na pytanie: Opowiedz krótko o swoim niezapomnianym mikołajkowym prezencie. Jaki prezent utkwił Ci w pamięci? Uczestnicy konkursu  dodatkowo muszą polubić profil Kosmetyki JOIK Natura w czystej postaci na portalu społecznościowym Facebook oraz udostępnić informację o konkursie na swoich profilach bądź blogach.
5. Konkurs rozpoczyna się 27.11.2014 r., termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 05.12.2014 r. 
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.). 
7. Nagrodami w konkursie są trzy peelingi do ciała marki JOIK (solny, grejpfrutowo-mandarynkowy i owsiany). Nagrody nie podlegają zamianie na inne. 
8. Spośród wszystkich poprawnych zgłoszeń losowo wyłonione zostaną trzy zwycięskie odpowiedzi. Werdykt zostanie ogłoszony 6 grudnia. O wygranej zwycięzcy zostaną poinformowani za pośrednictwem bloga no-to-pieknie.pl oraz wiadomości mailowych, a nagrody przekazane zostaną zwycięzcom w ciągu 7 dni kalendarzowych od otrzymania danych adresowych. 
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.). 
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących.





Link do profilu JOIK na FB znajdziecie TUTAJ. Na Wasze zgłoszenia czekam do 5 grudnia, wyniki poznacie dzień później, w mikołajki. Powodzenia! Trzymam za Was kciuki. I z niecierpliwością czekam na Wasze mikołajkowe wspomnienia, bardzo jestem ciekawa, jakie prezenty zrobiły na Was największe wrażenie. Grajcie!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 25 listopada 2014

Nie do odróżnienia, czyli olejki Alterra i Alverde


Zauważyłyście, że im bardziej coś jest dla nas z różnych względów niedostępne, tym bardziej tego pragniemy? Ja wyraźnie widzę tę prawidłowość. Chociażby na przykładzie asortymentu drogerii DM, koło którego nigdy nie potrafię przejść obojętnie, jeśli tylko mam okazję zrobić zakupy za granicą. Czy jednak naprawdę nasza rodzima oferta jest mniej atrakcyjna? Warto uzmysłowić sobie, że niekoniecznie. Przekonałam się o tym przyglądając się z bliska słynnym olejkom Alverde, które jak się okazało, do złudzenia przypinają olejki Alterra, dostępne dla nas w każdym Rossmannie na wyciągnięcie ręki.

Nie zamierzam raczyć Was dziś żadną recenzją, na temat olejków obu marek napisano już morze słów. Chciałabym raczej zwrócić Waszą uwagę na niesamowite podobieństwo tych produktów, które w moich oczach sprawia, że o ile komuś nie zależy na jakiejś charakterystycznej kombinacji olejków składowych bądź konkretnej nucie zapachowej, nie ma co stawać na głowie, żeby zdobyć akurat te z Alverde. Olejki Alterry w niczym im nie ustępują.




Olejki obu marek łączy naprawdę wiele. Począwszy od opakowania, poprzez gabaryty, na właściwościach kończąc. W obu przypadkach mamy kartonik o identycznych kształtach i identycznych wymiarach, w obu przypadkach w środku znajdujemy identyczną, kryjącą 100 ml produktu butelkę z identyczną pompką z charakterystyczną strzałką. Pod względem wizualnym nie różnią się nawet w najmniejszych detalach.




Obie marki oferują nam kilka wariatów olejków do wyboru. Jeśli chodzi o Alverde, do czynienia miałam z wersją porzeczkową, kokosową i różaną, z oferty Alterry poznałam natomiast widoczną na zdjęciach wersję limonkową, a także migdałową z papają i pomarańczowo-brzozową.




Nie zauważyłam istotnych różnic, jeśli chodzi o ich działanie. Generalnie wszystkie dobrze mi służyły. Ranking, jaki mogłabym stworzyć na własny użytek, uwzględniałby w pierwszej kolejności dominujące nuty zapachowe, bo właściwości olejków (uniwersalność zastosowań, konsystencja, dobroczynne wpływ na ciało i włosy) oceniam na bardzo podobnym poziomie. Niezależnie od marki i wersji, uwielbiam stosować je do szybkiego nawilżania i natłuszczania mokrego ciała po kąpieli, to zdecydowanie moja ulubiona forma ich aplikacji. Kocham łatwość i szybkość, z jaką odczuwalnie poprawiają kondycję mojej skóry, zostawiając na niej przy tym piękny zapach.





Jeśli miałabym odnieść się do jakości, to również nie potrafiłabym szczególnie wyróżnić żadnej z marek. Obie oferują nam olejki w pełni naturalne, wegańskie, o bezpiecznych, bogatych składach, w przyjaznych, niewygórowanych cenach (około 20 zł). Ich wydajność i uniwersalność jest niesamowita, nadają się zarówno do ciała, jak i do włosów, równie dobrze spisując się też jako dodatek do kąpieli, czy środek do masażu. Zdradzę Wam, że sama często używam ich też jako emulgującego ciężkie podkłady czyścika do gąbek do makijażu, sprawdzają się w tej roli znakomicie.

Jak widzicie, trudno powiedzieć, że któraś z marek proponuje nam produkt wyraźnie lepszy. Dla mnie są one naprawdę podobne. Próbowałam nawet ustalić, czy przypadkiem nie mają wspólnego producenta - za pomocą kodów kreskowych w prosty sposób można zrobić to TUTAJ - ale niestety rossmannowego olejku system nie rozpoznał (dla olejku z DM wskazując dm-drogerie markt GmbH + Co. KG). Może Wy wiecie coś więcej na ten temat? Z tego, co się orientuję, sieci drogerii Rossmann i  DM nie należą do jednego koncernu (poprawcie mnie, jeśli się mylę), ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że tak duże podobieństwo to przypadek. 

Zgadzacie się ze mną, że olejki Alverde i Alterra są niemal nie do odróżnienia? Dajcie znać. Napiszcie też koniecznie, czy podobnie jak ja macie skłonność do pożądania rzeczy w Polsce niedostępnych. Choć jak widać, czasami jest to zupełnie nieuzasadnione!

Buziaki,
Cammie.



sobota, 22 listopada 2014

Fiolet zasnuty dymem, czyli Chanel Paradoxal


Pochwaliłam w zeszłym tygodniu piękną, ciepłą, złotą jesień? Zrobiłam to najwyraźniej w złą godzinę. Momentalnie zrobiło się pochmurno i zimno, a dziś spadł nawet pierwszy, mokry, wymieszany z deszczem śnieg. Naprawdę ciężko w tych warunkach o przyzwoite zdjęcia (koleżanki blogerki, jak sobie z tym radzicie?), stąd też niezamierzona kilkudniowa cisza na blogu, ale w końcu coś tam udało mi się pstryknąć, także przerywam ciszę i zapraszam na prezentację jednego z moich najnowszych lakierowych nabytków, Chanel Paradoxal.




Myślę, że pokazując ten kolor, wpiszę się nawet w tę zachmurzoną, bezsłoneczną aurę, bo Paradoxal to ciemny, przydymiony fiolet. Nie jest to żadna nowość, odcień ten szczyty swojej popularności osiągnął ładnych parę lat temu, ale dobrze wiecie, że kocham takie brudaski, nie ma się więc co dziwić, że kiedy trafiłam w Douglasie na zniżkę rzędu 50%, od razu znalazł się w moim koszyku. Jest piękny w tej swojej nieoczywistości.




Tak jak wspomniałam, w Paradoxal zdecydowanie dominuje fiolet, ale sporo w nim też szarości, przez co ostateczny efekt na paznokciach jest bardzo stonowany, a przy tym trudny do zdefiniowania. Blisko mu do słynnego cienia Satin Taupe z MACa, który też jest czymś pomiędzy fioletem i szarością, choć akurat z dość wyraźną domieszką brązu, której w Chanel brak. W każdym razie jak dla mnie to jedna rodzina kolorów, eleganckich, wielowymiarowych i niełatwych do zaszufladkowania.




Paradoxal w buteleczce wygląda na lakier z drobinkami, ale w rzeczywistości widoczne jaśniejsze smugi to jedynie delikatna mgiełka pigmentu, dzięki któremu jego kolor nie jest płaski i nudny. Na paznokciach efekt ten jest na tyle subtelny, że wykończenie w zasadzie można by uznać za kremowe, dopiero w ostrym świetle na pierwszy plan wysuwa się charakterystyczna jasnoróżowa poświata, dająca wrażenie głębi. Niestety, w podłym dziennym oświetleniu nie udało mi się dobrze uchwycić jej na zdjęciu.




Odcień w stu procentach trafia w mój gust, przyznać jednak muszę, że kilka pierwszych aplikacji było nerwowych. Sugerując się selektywną półką, szczerze mówiąc spodziewałam się lepszej jakości. Tymczasem zawiodłam się na trwałości, bo przeważnie już pod dwóch dniach manicure nie nadawał się do niczego. Coś mnie na szczęście tknęło, żeby zmienić topcoat i było to dobre posunięcie. Okazało się, że Chanel kompletnie nie współpracuje z Kwik Kote, który niemiłosiernie obkurczał lakier i w niejasny dla mnie sposób przyczyniał się do otarć i odprysków (dziwne, bo z innymi lakierami nie płatał mi takich figli, generalnie bardzo ten top lubię). Pod ręką miałam Essie Good To Go, przestawiłam się i problemy zniknęły!




Owszem, Paradoxal jest elegancki i niebanalny, ale nie ma co utrzymywać, że jest niepowtarzalny. Jeśli lubicie takie kolory, ale szkoda Wam pieniędzy na lakier, którego regularna cena sięga 100 zł, polecam Waszej uwadze jego tańsze, w dodatku całkiem udane odpowiedniki, których doczekał się naprawdę sporo ---> KLIK. Choć wiadomo, oryginał jest tylko jeden :))) 

Jak Wam się podoba ten zasnuty dymem fiolet? Dajcie znać. A amatorki tego typu kolorów dodatkowo proszę o podawanie swoich ulubieńców w tej kategorii. Na pewno coś podpatrzę :))) Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Całuję,
Cammie.



niedziela, 16 listopada 2014

Całkiem na poważnie, czyli pytanie o dietę bezglutenową


Dzisiejszego posta piszę z nadzieją na wywołanie ciekawej dyskusji. Temat jest nieco kontrowersyjny i szczerze mówiąc trochę się obawiam Waszego krytycznego podejścia, ale z drugiej strony jak zawsze liczę na Waszą zdroworozsądkowość. Co mam na myśli? Zyskującą coraz większą popularność dietę bezglutenową. Moda, czy uzasadniona ostrożność dbających o zdrowie i komfort życia? Jak myślicie?




Zadaję Wam te pytania nie bez przyczyny. Ostatnio bardzo dużo czytam na temat diety bezglutenowej, do czego popchnęły mnie moje problemy endokrynologiczne. Nie jest żadną tajemnicą, bo już kilkakrotnie w różnych okolicznościach Wam o tym wspominałam, że mam chorobę Hashimoto i wywołaną nią niedoczynność tarczycy. Hashimoto jest chorobą autoimmunologiczną, co w kontekście coraz większej popularności tezy, że gluten jest bardzo silnym czynnikiem przyczyniającym się do pogłębiania się schorzeń autoagresywnych, w tym właśnie Hashimoto, oznacza, że być może w moim przypadku warto zainteresować się dietą bezglutenową bliżej. Tym bardziej, że jak sobie niedawno uzmysłowiłam, w okresie karmienia mojej córeczki piersią, kiedy ze względu na jej nietolerancje pokarmowe odstawiłam całkowicie produkty mleczne i glutenowe zboża, moje wyniki były wzorcowe! Może to tylko zbieg okoliczności, a może nie.

Wiadomo, sprawa wymaga konsultacji z lekarzem, to bez dwóch zdań. Ale w sieci znaleźć można tyle relacji z empirycznych doświadczeń osób z problemami tarczycowymi, których życie diametralnie zyskało na jakości po odstawieniu glutenu, że na poważnie rozważam kilkutygodniowy eksperyment żywieniowy. Pomyślałam, że warto o tym porozmawiać, zapytać o Wasze osobiste doświadczenia. Być może ktoś z Was z jakichś względów wyeliminował gluten ze swojego jadłospisu i chciałby coś na ten temat powiedzieć? Nawet niekoniecznie w kontekście tarczycy, choć nie ukrywam, że właśnie takie wypowiedzi byłyby dla mnie najcenniejsze.

Zdaję sobie sprawę, że dieta bezglutenowa jest ostatnio po prostu modna (przeżyłam szok, robiąc w sklepach wstępne rozpoznanie, jak szeroki jest dostępny asortyment produktów oznaczonych jako bezglutenowe!), a sam gluten oskarżany jest już niemal o wszystko, pół żartem pół serio można by uznać, że powoduje wszystkie choroby i nieszczęścia tego świata, łącznie z rakiem, dziurą ozonową i konfliktem rosyjsko-ukraińskim ;))) No ale może naprawdę jest coś na rzeczy? Kiedyś dieta bezglutenowa kojarzona była wyłącznie z chorymi na celiakię, dziś otwarcie mówi się o rozmaitych formach nietolerancji czy nadwrażliwości na gluten dotykających według niektórych źródeł nawet do 20% populacji! Naprawdę ciekawi mnie, co o tym wszystkim myślicie. Pytanie zadaję na poważnie, nie występuję tu w roli popularyzującego jakiś żywieniowy trend oszołoma, jestem raczej zdezorientowana i chciałabym poznać różne punkty widzenia, dowiedzieć się na nurtujący mnie temat jak najwięcej.

Liczę na fajną, mądrą dyskusję, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



piątek, 14 listopada 2014

Jeśli nie Acne-Derm, to co, czyli przegląd aptecznych preparatów z kwasem azelainowym


Witajcie! Dziś zapraszam Was na krótki post informacyjny, który piszę w reakcji na liczne pytania, jakie dostaję od Was odnośnie maści Acne-Derm. Swojego czasu relacjonowałam Wam moją kurację kwasem azelainowym [ostatni post z tej serii możecie przeczytać TUTAJ], który jest właśnie jej głównym składnikiem aktywnym. Od tamtej pory temat wraca jak bumerang. Widzę to zwłaszcza przeglądając najczęściej wyszukiwane hasła, po których przypadkowi internauci trafiają na No to pięknie!. Odkąd maść kilka miesięcy temu nagle z niewyjaśnionych przyczyn zniknęła ze sprzedaży, w najpopularniejszych słowach kluczowych ciągle widziałam "Acne-Derm, gdzie kupić". Na szczęście od paru tygodni dostępność tego specyfiku znowu jest bezproblemowa (z tego, co udało mi się ustalić w aptekach, kilkumiesięczne braki w hurtowniach związane były z przerwą w produkcji), ale uznałam, że i tak warto zrobić krótkie zestawienie wszystkich dostępnych aptecznych preparatów z kwasem azelainowym, sygnalizując, jaki mamy wybór.




W aptekach kupić możemy kilka różnych preparatów z kwasem azelainowym, wszystkie dostępne są bez recepty. Różnią się stężeniem kwasu, postacią, pojemnością, no i oczywiście ceną, ale wszystkie łączy jedna podstawowa cecha - wspaniałe działanie przeciwtrądzikowe i rozjaśniające.

  1. Acne-Derm: krem o 20% stężeniu kwasu azelainowego, cena około 20 zł za 20 g.
  2. Skinoren: krem o stężeniu 20% kwasu azelainowego lub żel o stężeniu 15%, cena około 50 zł za 30 g.
  3. Finacea: żel o stężeniu 15% kwasu azelainowego, cena około 40 zł za 30 g.
  4. Hascoderm: krem o stężeniu 20% kwasu azelainowego lub lipożel o stężeniu 10%, cena około 30 zł za 30 g.

Ze względu na najkorzystniejszą cenę największą popularnością cieszy się Acne-Derm, jednak trzeba zaznaczyć, że cena ta adekwatna jest do niższej pojemności tubki. Najdrożej wypada Skinoren, choć ten akurat wyróżnia się możliwością wyboru pomiędzy dwoma postaciami, w tym tej lżejszej, żelowej, z ciągle dość wysokim stężeniem kwasu. Mam wrażenie, że najmniej słychać o żelu Finacea i kremach Hascoderm. 

Jeśli chodzi o moje osobiste doświadczenia, to zużyłam kilka tubek Acne-Dermu, miałam okazję poznać też obie wersje Skinorenu. Wszystkie trzy preparaty w moim odczuciu efekty dają podobne  i podobnie zachowują się na skórze, choć żel ze względu na lżejszą formułę i niższe stężenie jest odczuwalnie łagodniejszy. Co do postaci kremowej, to Skinoren ma zdecydowanie przyjemniejszą od Acne-Dermu konsystencję, mniej tępą, jednak nie jest to różnica na tyle znacząca, żebym chciała dwukrotnie za ten atut przepłacać. Kwestia wyboru i zasobności portfela. Na tę chwilę moją ciekawość budzi Hascoderm lipożel, opinie na jego temat są bardzo zachęcające.

Moja skóra kwas azelainowy po prostu kocha, doskonale na niego reagując, prędzej czy później będę więc pewnie miała do czynienia z każdym z preparatów, o których dziś wspominałam. Ciekawa jestem, jakie są Wasze doświadczenia. Stosowałyście Acne-Derm? Jak efekty? Dotknęły Was kilkumiesięczne braki tego preparatu w sprzedaży? Wiedziałyście, że jest tyle innych środków z kwasem azelainowym? Dajcie znać, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


środa, 12 listopada 2014

Zasłużone pięć minut, czyli klasyczny taupe od Kiko


Witajcie! Nie mogę uwierzyć, że to już prawie połowa listopada, a ciągle jeszcze możemy cieszyć się tak wspaniałą, słoneczną pogodą. Prawdziwa złota jesień! Na paznokciach też iście jesienny akcent, lakier Kiko nr 320, klasyczny taupe, czyli trudna do zdefiniowania mieszanina brązu i szarości.




Wybierając lakiery do paznokci, zwykle nie sugeruję się porą roku, ale w tych wszystkich przybrudzonych szarością odcieniach jest coś takiego, że aż chce się je nosić do ciepłych jesiennych swetrów i miękkich szali. Także po kilkumiesięcznej przerwie z ogromną przyjemnością wracam do moich ulubionych "brudasków" [kto nie widział? KLIK], w ogóle nie broniąc się przed jesiennymi skojarzeniami.




Ten konkretny lakier Kiko przywiozłam sobie jakiś czas temu z Włoch. Lada dzień na szczęście na zakupy wystarczy wybrać się znacznie bliżej, mianowicie do warszawskiej Arkadii, gdzie z końcem listopada otwarty zostanie pierwszy salon tej marki w Polsce. Mam nadzieję, że nie ostatni! Życzyłabym sobie szybko rozrastającej się sieci, a Wy?




Lubię lakiery Kiko za ich niebanalne kolory, konsystencję ułatwiającą malowanie, bardzo wygodny pędzelek, no i oczywiście za przystępne ceny, rzędu kilku euro (polskich cen jeszcze nie znam, może ktoś się orientuje?). Szaraczka, którego widzicie dziś na zdjęciach, również charakteryzują wszystkie te cechy, ma ciekawy, nieoczywisty odcień (w odpowiednim świetle oprócz szarości i brązu dostrzec w nim można też niewyraźne nuty zgaszonego, wyblakłego fioletu), bezproblemowo się aplikuje, a w przeliczeniu na złotówki kosztuje nie więcej niż kilkanaście złotych.




Wiem, że część z Was czeka na prezentację Chanel Paradoxal i roziskrzonego duetu O.P.I. z kolekcji NYC Ballet, które to lakiery wstępnie pokazywałam Wam w podsumowaniu października [KLIK], ale co się odwlecze, to nie uciecze, a Kiko też zasłużył przecież na swoje pięć minut. Mam nadzieję, że lubicie takie przybrudzone odcienie i że dostrzegacie ich nienachalny urok. Chyba się ze mną zgodzicie, że najpiękniej wyglądają właśnie jesienią?

Napiszcie, proszę, po jakie lakiery najchętniej teraz sięgacie (mnie oprócz "brudasków" ostatnio biorą też czerwienie, i to jak!). Klasyczne odcienie taupe, w typie prezentowanego dziś Kiko, robią na Was wrażenie, czy niekoniecznie? Dajcie znać. Jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

niedziela, 9 listopada 2014

O tym się mówi, czyli zielona kulka Vichy


Bohaterka dzisiejszego posta z serii O tym się mówi. Gwiazda pielęgnacji, słynny antyperspirant o legendzie jak stąd do Chin. Traitement Anti-Transpirant 48H, czyli po prostu zielona kulka Vichy.





To jeden z tych produktów, których popularność zbudowały blogosfera i vlogosfera. Nie zliczę, jak wiele recenzji na temat tej kulki czytałam na rozmaitych blogach bądź oglądałam na YT, zwykle entuzjastycznie pochlebnych, pełnych zachwytu nad jej skutecznością. Z każdą kolejną moja ciekawość narastała i choć z antyperspirantów, jakich używałam do tej pory, byłam bardzo zadowolona, postanowiłam w końcu sprawdzić, o co tyle hałasu. Bo może coś mnie omija? Jakaś nowa jakość, której nie umiem sobie nawet wyobrazić? 





Zawiera substancje czynne - mikronizowane sole aluminium, działające bezpośrednio na ujścia gruczołów potowych. Przeciwdziała nadmiernemu poceniu oraz brzydkiemu zapachowi. Hipoalergiczny. Zawiera Wodę Termalną z Vichy. Bez alkoholu.

Skład: aqua, aluminum chlorohydrate, aluminum sesquichlorohydrate, ppg-15 stearyl ether, cetearyl alcohol, ceteareth-33, parfum, dimethicone, iodopropynyl butylcarbamate, peg-4 dilaurate, peg-4 laurate.

Cena: od dwudziestu kilku do nawet pięćdziesięciu złotych / 50 ml




Niestety, nie dołączę do tych wszystkich pochwalnych peanów na temat tego produktu. Bardzo chciałam się zachwycić, ale się nie zachwyciłam. Nie zachwyciłam się ani rzekomą wyjątkową skutecznością, ani obiecywanym przedłużonym działaniem ani płynną formułą, która przypomniała mi, dlaczego wolę antyperspiranty w kremie. Jak dla mnie, Vichy Traitement Anti-Transpirant 48H nie wytrzymuje zderzenia z własną sławą, zwłaszcza w kontekście swojej dość wysokiej jak na tę kategorię produktów ceny. Ot, zwykła kulka z doskonałym wizerunkiem marketingowym.

Ochronę przed potem daje przyzwoitą, ale nie z gatunku tych absolutnie niezawodnych. Po antyperspirancie rekomendowanym nawet osobom o nadmiernej potliwości spodziewałam się czegoś rzeczywiście mocnego, tymczasem kilkakrotnie okazał się on dla mnie za słaby. Zaznaczam przy tym, że prowadzę zwykły, biurowo-domowy tryb życia i nadmiernie się nie pocę. Kiedy dzień biegnie swoim normalnym rytmem, kulka Vichy daje mi komfort świeżości, jednak jeśli tylko bieg wydarzeń przyspiesza albo znajdę się w jakiejś stresującej sytuacji, kaplica, zaraz czuję się przegrzana i mokra. Parę dni temu właśnie spotkało mnie coś takiego, ostatecznie utwierdzając mnie w przekonaniu, że nie lubię tego antyperspirantu, bo nie mogę mu ufać. W przeciwieństwie do starej, dobrej, sprawdzonej Rexony. Czy choćby Lady Speed Stick. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość i przyznać, że pachnie świeżym, czystym, a przy tym nienachalnym zapachem i jest delikatny dla skóry, nawet podrażnionej depilacją. Pozwólcie, że do 48-godzinnej skuteczności się nie odniosę, lubię swoje codzienne prysznice :DDD Swoją drogą zawsze mnie zastanawia, czy ktoś naprawdę kupuje antyperspiranty z myślą o ich przedłużonym działaniu? Straszne, zwłaszcza w kontekście niektórych antyperspirantów dla mężczyzn, które potrafią obiecywać ochronę nawet 72-godzinną :DDD

Denerwuje mnie w kulce Vichy coś jeszcze, ale to już kwestia moich osobistych upodobań. Otóż nie przepadam za jej płynną formułą, zdecydowanie wolę antyperspiranty w kremie. Na Vichy skusiłam się z ciekawości i nie był to dobry ruch. Przypomniałam sobie, jak to jest tracić rano cenne minuty w oczekiwaniu aż antyperspirant pod pachami wyschnie i będzie można swobodnie się ubrać, bez ryzyka poplamienia bluzki czy sukienki. Decydując się na kulkę Vichy, trzeba mieć tych kilka dodatkowych minut albo przeorganizować poranny rytuał szykowania się do wyjścia.

Jednym słowem, klapa. Kulka Vichy nie trafia ani w moje potrzeby, ani w moje preferencje. Więcej nie kupię.

Znacie ten antyperspirant? Co o nim sądzicie? Podzielacie powszechne zachwyty, czy niestety rozczarowałyście się nim podobnie jak ja? Koniecznie napiszcie. Zdradźcie też, po jakie antyperspiranty sięgacie najchętniej, które uważacie za najskuteczniejsze? Dajcie znać, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



czwartek, 6 listopada 2014

Ogłoszenie, czyli wyniki konkursu Ikarov!


Uwaga, ogłoszenie dla zainteresowanych wynikami konkursu Ikarov! Mam już listę zwyciężczyń. Przypomnę, że gra toczyła się o trzy zestawy kosmetyków naturalnych tej bułgarskiej marki. Takich, jak na poniższej konkursowej grafice :)))




Otrzymałam od Was mnóstwo zgłoszeń, ale nagrody niestety są tylko trzy. Do kogo trafiają? Oto szczęśliwe zwyciężczynie.


TheOrchidea1988

Paulina Joanna

kajka


Dziewczyny, serdecznie gratuluję! Zaraz napiszę do Was w sprawie danych do wysyłki. Mam nadzieję, że kosmetyki będą Wam dobrze służyć.


Dziękuję wszystkim za udział w konkursie. Jego popularność to dla mnie wyraźny sygnał, że był dla Was atrakcyjny. Zapamiętam na przyszłość! Dobrze wiedzieć, o jakie nagrody najchętniej gracie.


Buziaki,
Cammie. 


wtorek, 4 listopada 2014

Tracę umiar, czyli podsumowanie października | Popularne posty, rozrywka, blogowe odkrycia, kuracja dermatologiczna, kosmetyczne nowości


Kolejny miesiąc minął nie wiadomo kiedy, listopad nabiera już rozpędu i naprawdę najwyższa już pora, żeby tradycyjnie rozliczyć się przed Wami z ostatnich tygodni, przypomnieć najciekawsze posty, poopowiadać o sprawach, które wypełniały mi czas, pokazać kosmetyczne nowości i po prostu trochę poplotkować. A zatem gotowe na podsumowanie października? Zapraszam!




Na początek króciutko o najpopularniejszych w październiku postach. Najchętniej czytałyście o pędzlach Real Techniques, które niedawno pojawiły się w drogeriach Rossmann ---> KLIK, o gumkach Invisibobble, które okazały się dla mnie niewypałem ---> KLIK oraz o nadspodziewanie dobrym podkładzie Pierre Rene Skin Balance, który mimo śmiesznie niskiej ceny zaskoczył mnie trwałością i stopniem krycia ---> KLIK. Kto te wpisy przegapił, teraz ma okazję nadrobić.

Na FB, jak można było przewidzieć, największy zasięg osiągnął post zapraszający Was do udziału w konkursie, w którym miałyście szansę zagrać o trzy zestawy kosmetyków naturalnych Ikarov. Nie linkuję, bo sprawa zdążyła się zdezaktualizować. 

Jeśli chodzi o blogowe odkrycia, to koniecznie muszę wspomnieć o blogu Gattaca ---> KLIK. Patryk, jego autor, jest dermatologiem z bardzo wnikliwym i pełnym zrozumienia dla problemu podejściem do trądziku wieku dojrzałego. Wpisy publikuje rzadko, ale zawsze są one niezwykle rzeczowe. Waszej uwadze polecam też dyskusje toczące się w komentarzach pozostawianych przez jego czytelników, prawdziwa kopalnia wiedzy. Właśnie dzięki nim trafiłam do Ziemoliny ---> KLIK, której posty też załadowane są wartościową wiedzą. Gorąco zachęcam Was do odwiedzenia obu tych stron.

Wolny czas upłynął mi w październiku pod znakiem serialu American Horror Story. Przez kilka październikowych tygodni obejrzałam trzy sezony, Murder House, Asylum i Coven.




W życiu nie powiedziałabym, że coś takiego mnie wciągnie, horror jako gatunek zawsze był mi obcy. Ale coś mnie podkusiło i zaczęłam oglądać, wbrew wszelkim oczekiwaniom natychmiast się wciągając. Serial jest naprawdę świetnie zrobiony i bardzo dobrze zagrany (w obsadzie m.in. niepowtarzalna Jessica Lange czy niesamowita Kathy Bates, także aktorstwo naprawdę wysokich lotów!), poza tym ogromnie podoba mi się zamysł, zgodnie z którym w kolejnych sezonach, choć opowiadających zupełnie niezwiązane ze sobą historie, pojawiają się ci sami aktorzy, wcielający się po prostu w inne postaci. Trudno też nazwać ten serial po prostu horrorem, tam nie ma taniego rozlewu krwi bryzgającej po ścianach czy innych charakterystycznych atrybutów kina tego gatunku klasy B, jest za to intrygująca fabuła, niezwykły klimat i mistrzowska charakteryzacja. Dla mnie absolutnym hitem jest sezon drugi, Asylum, opowiadający historię tropiącej seryjnego mordercę dziennikarki z prowadzonym przez zakonnice mrocznym ośrodkiem dla obłąkanych w tle. Owszem, sporo w tym serialu motywów sił nadprzyrodzonych (duchy w sezonie pierwszym, opętanie w drugim, czy czary w trzecim), jednak ogląda się to naprawdę dobrze. Gorąco Wam ten serial polecam, o ile oczywiście już go nie znacie!

Co do październikowych lektur, to tradycyjnie odsyłam Wam do odrębnego posta ---> KLIK. Tutaj dodam tylko, że książką miesiąca ogłaszam "Czarne skrzydła" Sue Monk Kidd.

Wspominając październik, nie mogę nie napisać kilku słów o mojej nowej kuracji przeciw przebarwieniom, wraz z nadejściem jesieni zdecydowałam się bowiem na retinoid. Postawiłam na Locacid, którego działanie ma wspomagać płyn bakteriostatyczny z 2% kwasu migdałowego z Pharmaceris T.




Locacid zdążyłam zastosować raptem parę razy, ale już widzę, że łuszczę się książkowo, po trzech dniach od aplikacji (preparat nakładam co kilka dni, z czasem planuję robić to coraz częściej). Efekty jeszcze nie są widoczne, ale liczę na wyrównanie kolorytu cery i spłycenie pierwszych zmarszczek. Widzę za to wyraźnie efekty działania płynu Pharmaceris, którego używam nieco dłużej. Niemal od razu w cudowny sposób zaczął oczyszczać i zwężać pory, nawet na nosie! Miałam opisać go w odkryciach miesiąca, ale ostatecznie uznałam, że lepiej jednak trochę poczekać, zanim się na jego temat wypowiem, bałam się bowiem, że może po dłuższym czasie z jakichś względów mój entuzjazm osłabnie, ale nie, ten płyn jest genialny! Na pewno napiszę Wam o nim coś więcej, podobnie jak o kuracji Locacidem. I to chyba całkiem niedługo, planuję post wprowadzający do tematu powiązany z recenzją kosmetyków, z pomocą których radziłam sobie z przebarwieniami w ostatnich tygodniach.

Kuracja wymusiła na mnie zmianę pielęgnacji. Spodziewam się efektów ubocznych Locacidu, głównie w postaci uwrażliwionej skóry i łuszczenia, zaopatrzyłam się więc w łagodny płyn do mycia tłustej cery wrażliwej oraz kojący krem do cery wrażliwej, stawiając na żel Effaclar i krem Toleriane Ultra La Roche-Posay.




Oba specyfiki bardzo przypadły mi do gustu, myślę, że też doczekają się recenzji. Mam co prawda pewne obawy względem Effaclaru, bo zostałam ostrzeżona, że SLS w jego składzie w czasie kuracji retinoidem może mi nie służyć, ale nie wiem, ile w tym prawdy, szczerze mówiąc na ten moment nie widzę w nim wad. Macie może jakieś doświadczenia w tym względzie? Będę też wdzięczna za wskazówki, jakim peelingiem enzymatycznym warto się zainteresować, bo na pewno niebawem będzie mi potrzebny. Póki co rozważam zakup Ginvera Green Tea Whitening Marvel Gel, co myślicie?

Inne październikowe zakupy? Przyznaję, że moją wstrzemięźliwość diabli wzięli, w październiku obudziła się we mnie zakupowa bestia :DDD O pędzlach Real Techniques już Wam pisałam [TUTAJ], więc teraz nie będę się powtarzać. Pokażę Wam za to ustrzelony na ebay podkład Diorskin Nude.




Edit: W reakcji na dyskusję odnośnie oryginalności tego podkładu, jaka wywiązała się w komentarzach, zamieszczam jeszcze jedną fotkę ze zbliżeniem na logo. Jeśli macie ochotę jakoś się do sprawy odnieść, zachęcam do zabrania głosu :)))




Miałam na ten podkład chrapkę już od dłuższego czasu, jednak wśród odcieni dostępnych w polskich drogeriach nie mogłam znaleźć dla siebie odpowiedniego koloru. Na ebay trafiłam na nie wiedzieć czemu wyłączony z oferty w Europie 011 Cream, czyli najjaśniejszy z produkowanych z żółtym pigmentem. Bardzo się cieszyłam, że udało mi się stosunkowo tanio go kupić, teraz jednak mam wobec niego szczerze mówiąc mieszane uczucia, bo o ile poziom jasności jest dla mnie idealny, to jednak wydaje mi się nieco za żółty. Jeszcze nie wiem, co z nim zrobię, póki co próbuję go oswoić. I rozważam zakup Diorskin Star :DDD

Jeśli chodzi o marki selektywne, to w październiku załapałam się też na bardzo atrakcyjną zniżkę na Chanel. Lokalna galeria handlowa obchodziła urodziny i z tej okazji Douglas przecenił o połowę część asortymentu. Grzech było nie skorzystać, skusiłam się na różowo-herbaciany róż Rose Ecrin i lakier do paznokci w kultowym swojego czasu odcieniu Paradoxal.




Paradoxal królował na moich paznokciach przez niemal dwa tygodnie, aż do wczoraj, kiedy dotarła w końcu do mnie przesyłka z zamówionymi na ebay dwoma lakierami O.P.I. z dość starej już kolekcji New York City Ballet, mianowicie mlecznobiałym Don't touch my tutu! i iskrzącym srebrnym topperem Pirouette my whistle. Cu-dow-noś-ci!




Szpinakożerco, wszystko przez ciebie! A tak naprawdę dzięki Tobie :* Gdyby nie Ty, pewnie nie zwróciłabym na tę kolekcję uwagi. Tymczasem te lakiery są przepiękne i od wczoraj nie mogę przestać patrzeć na swoje paznokcie. Dodam jeszcze, że kupiłam je w naprawdę atrakcyjnej cenie, za dwie sztuki płacąc na ebay mniej, niż musiałabym zapłacić za jedną chociażby w Douglasie.

Skoro już o nowościach mowa, wspomnieć muszę o naturalnym BB kremie Joik, który niedawno otrzymałam do testów. Jeszcze nie zdążyłam go wypróbować, ale wiele sobie obiecuję po jego doskonałym składzie i bardzo udanym, jasnym kolorze. Więcej za parę tygodni w recenzji.




Dostałam też niespodziewaną przesyłkę od Schwarzkopf, w której znalazłam piankę i lakier do włosów Taft z linii Perfect Flex. Pojęcia nie mam, z jakiej to okazji, ale oczywiście od razu oba produkty wypróbowałam i muszę przyznać, że są naprawdę udane. Utrwalenie dają mocne, ale ciągle naturalnie wyglądające, bardzo pozytywnie wpływają też na objętość włosów. Odkąd odebrałam paczkę, i po piankę, i po lakier sięgam codziennie.




Na koniec chciałabym podziękować jeszcze Aparatce, dzięki której w komentarzach pod ostatnim postem z serii Summa Summarum dowiedziałam się o tabletkach Biotebal. Przejrzałam internety i po przeczytaniu wielu relacji z udanych włosowych kuracji zdecydowałam się dać szansę temu suplementowi. Także do Calcium Pantothenicum w październiku dołączyła biotyna. Pierwsze efekty zauważyłam już po jakichś dwóch tygodniach, ale na razie cicho sza! Nie chcę zapeszać, ale wydaje mi się problem nadmiernego wypadania włosów w pewnym stopniu opanowałam.




Nie wiem, jak to się dzieje, że te posty podsumowujące kolejne miesiące są tak długie, liczę na to, że Was to nie odstrasza. O tylu sprawach chcę zawsze Wam napisać, tyle problemów poruszyć, tyle rzeczy zasygnalizować, że po prostu tracę umiar. Wybaczcie! Mam nadzieję, że ciągle tu jesteście i zechcecie zdradzić, jak minął Wam październik, co Was bawiło, co smuciło, co poruszyło, jak spędzałyście czas? Jakieś wyjazdy, wyjątkowo udane zakupy? Dajcie też znać, czy zaciekawiło Was coś, o czym dziś wspominałam. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


niedziela, 2 listopada 2014

Starocie i nowości, czyli książki października


Witajcie! Jak mija Wam weekend? Mam nadzieję, że niezależnie od tego, czy dałyście się ponieść szaleństwom Halloween i teraz dochodzicie do siebie, czy też spędzacie ten czas raczej tradycyjnie, rodzinnie i refleksyjnie, zechcecie poświęcić mi dziś chwilę i jak co miesiąc poczytać o książkach. Moje październikowe lektury, zapraszam!




W październiku byłam w swoich czytelniczych wyborach bardzo konsekwentna, trzymałam się w zasadzie tylko dwóch autorów, Sue Monk Kidd oraz Pata Conroy'a (z małym wyjątkiem, o czym na samym końcu). Oboje pochodzą się z południa Stanów Zjednoczonych i w obu przypadkach fakt ten determinuje treści ich książek. U Monk Kidd przejawia się to głównie powracającym motywem nierówności rasowej, u Conroya natomiast motywem poczucia niższości, pokłosia nieszczęśliwego, trudnego dzieciństwa i prowincjonalnego pochodzenia. "Sekretne życie pszczół", "Opactwo świętego grzechu", "Czarne skrzydła", "Książę przypływów" i "Muzyka plaży", piękne, mądre powieści z Karoliną Południową w tle.





Sue Monk Kidd, "Sekretne życie pszczół"

Niezatartym wspomnieniem czternastoletniej Lily Owens, mieszkającej z nieczułym ojcem na brzoskwiniowej farmie w Karolinie Południowej, jest dzień kiedy zginęła jej matka. Lily miała wówczas cztery latka. Kiedy opiekująca się Lily czarnoskóra niania zostaje pobita przez miejscowych rasistów i wtrącona do więzienia, rezolutna nastolatka pomaga jej zbiec. Uciekinierki docierają do odległego o kilkadziesiąt mil Tiburtonu i zatrudniają się w miejscowej pasiece.

Ten krótki opis zupełnie nie oddaje złożoności tej historii i niezwykłego klimatu książki. Sięgnęłam po nią już po raz drugi, przed lekturą nowości pióra tej autorki, niedawno wydanych "Czarnych skrzydeł", chcąc przypomnieć sobie lub poznać jej wcześniejsze powieści. Już kiedyś Wam o tej książce wspominałam, także nie będę się teraz powtarzać, odsyłam Was po prostu do tamtej recenzji ---> KLIK. Podtrzymuję wszystko, co wtedy napisałam.


Sue Monk Kidd, "Opactwo świętego grzechu"

Przeżywająca kryzys wieku średniego Jessie Sullivan dowiaduje się, że jej matka, mieszkająca w innej części kraju, ucięła sobie palec tasakiem. Wyrusza do Południowej Karoliny, by odnowić więzi i stawić czoło mrocznej tajemnicy otaczającej śmierć ojca. Czy za rodzinnym dramatem kryje się mieszkający w pobliskim klasztorze benedyktynów ojciec Dominic? Nieoczekiwanie Jessie odnajdzie tam coś, co postawi pod znakiem zapytania jej małżeństwo z Hughem, poczciwym psychiatrą. Pod czujnym spojrzeniem celtyckiej bogini Senary, uosabianej przez syrenę, przeżyje zauroczenie przystojnym bratem Thomasem i odkryje uśpione w sobie talenty malarskie. Druga powieść autorki Sekretnego życia pszczół ujmuje czytelnika niezwykła magią i afirmacją życia. 

Jedyna z trzech przeczytanych przeze mnie powieści tej autorki, która nie wywarła na mnie mocnego wrażenia. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest kiepska książka. Po prostu po doskonałym debiucie, jakim było "Sekretne życie pszczół", jako czytelniczka w kolejnej powieści oczekiwałam czegoś równie głębokiego, tak samo poruszającego. Tymczasem mamy tu historię uboższą o kontekst historyczny, skupioną raczej na obyczajowości, historii zakazanego romansu dojrzałej, przeżywającej małżeński kryzys kobiety z niepewnym swego powołania zakonnikiem. W tle jest jeszcze skomplikowana rodzinna tragedia z przeszłości, której niewyjaśniony dotąd charakter po latach ostatecznie wychodzi na światło dziennie, raniąc i przynosząc ulgę jednocześnie. Fabuła z ogromnym potencjałem, sama nie wiem, dlaczego moje podejście jest takie chłodne. Chyba kwestia zawiedzionych oczekiwań.


Sue Monk Kidd, "Czarne skrzydła"

Nowa książka autorki światowego hitu "Sekretne życie pszczół". Numer 1 na liście bestsellerów "New York Timesa". Dwie kobiety, dwie walki o wolność, jedna niezwykła przyjaźń… Sarah Grimké jest córką sędziego sądu najwyższego Karoliny Południowej, plantatora zaliczanego do elity Charlestone. Nie potrafi się jednak podporządkować obowiązującym w jej świecie konwenansom. Marzy o tym, żeby studiować i zostać pierwszą kobietą prawnikiem. Na swoje jedenaste urodziny dostaje niecodzienny prezent – wyciągniętą z czworaków i obwiązaną lawendowymi wstążkami czarnoskórą Hetty, zwaną Szelmą. To kolejny "obyczaj", którego Sarah nie potrafi zaakceptować, bo drugiego nie można przecież "posiadać"… To dopiero początek jej problemów.

Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i życiem pierwszych abolicjonistek, sióstr Grimké, wspaniała powieść, która prowadzi nas do korzeni stanów południowych Ameryki. Niezwykła pochwała siły przyjaźni i siostrzanej miłości ponad podziałami. Świadectwo walki o wolność i prawo do głosu. 

Nowość wydawnicza, już o statusie bestselleru. Wspaniała książka! Klimatyczna, mądra, wzruszająca, zmuszająca do myślenia. Monk Kidd w doskonałej formie. "Czarne skrzydła" to opowieść o biało-czarnym świecie amerykańskiego południa w czasach niewolnictwa, historia trudnej przyjaźni uprzywilejowanej białej Sary i uprzedmiotowionej, zniewolonej czarnej Hetty, których losy splotą się ze sobą nierozerwalnie. Ich relacja jest jednak tylko pretekstem do pokazania szerszej perspektywy, okazuje się bowiem, że pochodząca z wyższych sfer dziewczyna jest tak naprawdę równie zniewolona jak jej czarnoskóra niewolnica, którą, brzydząc się segregacją rasową, próbuje zresztą bezskutecznie uczynić osobą wolną. O ile Hetty jest ofiarą okrutnego systemu niewolniczego, tak pozornie szczęśliwie urodzona Sarah w swoim konserwatywnym środowisku staje się ofiarą konwenansów, jej płeć determinuje bowiem wszystko. Nie dla niej nauka i kariera zawodowa, oczekuje się od niej, że po prostu wyjdzie za mąż, spod opieki ojca gładko przechodząc pod opiekę małżonka, nie rozbudzając żadnych ambicji i nie realizując się poza domem. Tylko że Sarah kompletnie nie mieści się w tak ciasnych ramach, łamie wszelkie normy, ostatecznie uwalniając się z mentalnej pułapki kobiecości, walcząc nie tylko o abolicjonizm, ale też o prawa kobiet. Czarna Hetty również nie jest bierna, jest w niej tyleż mądrości, co i buntu, tyleż dbałości o tradycję i pamięć przodków, co i dalekowzroczności. Obie okazują się bohaterkami swoich czasów. Warto o ich losach przeczytać, zwłaszcza że postać Sary wzorowana jest na prawdziwej osobie.


Pat Conroy, "Książę przypływów"

Mroczna, nasycona brutalnością kronika rodziny Wingo. Dziedzictwem wszystkich Wingo jest połów krewetek, bieda i dramatyczne wspomnienie pewnego wydarzenia, które jest powodem wewnętrznych problemów Toma Wingo oraz samobójczych prób jego siostry Savannach. Aby ją ratować, Tom decyduje się zmierzyć z przeszłością, w czym pomaga mu nowojorska lekarka Susan Lowenstein. W trakcie tego, jak Tom i Susan odsłaniają pełną goryczy historię dzieciństwa, otwiera się przed nami świat zaludniony przez barwne i niezapomniane postacie. Na podstawie książki nakręcono film z Barbrą Streisand i Nikiem Nolte w rolach głównych.

Klasyka literatury obyczajowej, bardzo, bardzo znana książka, do której powróciłam po wielu latach, po lekturze powieści Sue Monk Kidd chcąc pozostać na chwilę jeszcze w klimacie Karoliny Południowej. Wiele szczegółów "Księcia przypływów" pamiętałam, jednak i tak książka pochłonęła mnie całkowicie, raz jeszcze budując cały świat emocji i wrażeń. Conroy pisze bowiem stylem bardzo charakterystycznym, dzięki pięknemu, dbałemu językowi i niezwykłej wrażliwości momentami nawet poetyckim, ma wyjątkową łatwość poruszania w czytelniku różnych strun. Kreśląc historię rodziny Wingo, zrobił to z wirtuozerią, budząc całą gamę uczuć. Współczujemy Tomowi i jego rodzeństwu pełnego brutalności, okaleczającego psychicznie dzieciństwa, zazdroszcząc im jednocześnie niezwykle głębokich więzów, wkurzamy się na ich niewydolnych, w gruncie rzeczy nieszczęśliwych, pragnących od życia niemożliwego rodziców, nie dowierzamy bezsensowemu okrucieństwu niektórych zdarzeń, płaczemy i śmiejemy się. To naprawdę bezcenne. Świetna książka. Niby zwykła powieść, ale świetna. Cieszę się, że do niej wróciłam. Wypadałoby jeszcze zobaczyć ekranizację. Film co prawda jest stary, sprzed dwudziestu kilku lat, ale ze świetną obsadą, Barbarą Streisand i Nickiem Nolte na czele. Może ktoś z Was widział?


Pat Conroy, "Muzyka plaży" 

Jack McCall próbuje dojść do siebie po niedawnej samobójczej śmierci żony. Niestety, poproszony o pomoc w odnalezieniu zaginionego przed kilkunastu laty kolegi, uczestnika demonstracji przeciwko wojnie w Wietnamie, dociera do wielu zaskakujących informacji. Odkrywa szokującą prawdę o własnej rodzinie i wraca wspomnieniami do czasów wojny, czasów, o których chciałby zapomnieć.


W tym miejscu muszę przyznać, że trochę Was oszukałam, bo tak naprawdę ciągle jeszcze tę powieść czytam. Bardziej szczegółowo napiszę Wam o niej za miesiąc, dziś wspomnę tylko, że autor tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że styl ma niepowtarzalny, mistrzowski w swoim gatunku. Jeszcze nie wiem, dokąd ta historia zmierza, ale już dostrzegam te wszystkie charakterystyczne niuanse, które składają się na sukces powieści Conroy'a. Bardzo lubię takie książki.


Jak widzicie, lektury dobierałam sobie w październiku według pewnego klucza. Były to głównie wydawnicze starocie, ale trafiła się też jedna gorąca jeszcze nowość. No dobra, tak naprawdę nowości były dwie, przeczytałam jeszcze coś spoza klucza, mianowicie "Bombę. Alfabet polskiego szołbiznesu" Karoliny Korwin-Piotrkowskiej, ale przemilczmy to, celowo pominęłam tę pozycję w zestawieniu. W każdym razie zmierzam do tego, że stare często jest jare, stanowi też dobre tło dla nowego, pozwala spojrzeć na pewne zagadnienia z szerszej perspektywy, zbudować sobie w głowie jakiś obraz. Właśnie dlatego lubię czytać blokami, czy to tematycznymi, czy autorskimi. Też tak macie? Dajcie znać. Zdradźcie też koniecznie, od jakich książek nie mogłyście oderwać się w październiku, co ciekawego czytałyście? A może chciałybyście dodać coś do tego, co napisałam o książkach Sue Monk Kidd i Pata Conroy'a? Znacie tych autorów? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Ostatni dzień konkursu!
Do wygrania trzy zestawy
naturalnych kosmetyków Ikarov,
w skład każdego wchodzi
woda różana, masło shea i olejek migdałowy :)))