beauty & lifestyle blog

czwartek, 28 maja 2015

Nierówna walka z przebarwieniami, czyli efekty kuracji Locacidem | Locacid, Pharmaceris, La Roche Posay


Dopytujecie o efekty kuracji  przeciw przebarwieniom cery, jakiej poddawałam się jesienią i zimą, najwyższa więc pora coś na ten temat napisać, zwłaszcza że naprawdę macie prawo się niecierpliwić, bardzo długo kazałam Wam na ten post czekać. Powodów tej zwłoki było kilka, ale w głównej mierze chodziło o brak zdecydowania, jak ostatecznie mam całą tę kurację ocenić. Niby wszystko jest dobrze, ale chyba liczyłam na więcej ...

Przypomnę, że starając się wyrównać koloryt skóry, kilka miesięcy temu postawiłam na retinoid w postaci Locacidu, którego działanie miał wspomagać płyn bakteriostatyczny z 2% kwasem migdałowym Pharmaceris z serii T.




Wiem, że interesuje Was nie tyle przebieg kuracji, co jej rezultaty, dlatego od razu zaznaczę, że jestem z nich zadowolona połowicznie. Stan wyjściowy mojej cery możecie zobaczyć TUTAJ, dziś natomiast, po wielu tygodniach zmagania się z wywołanym retinoidem łuszczeniem i ogólnym dyskomfortem skóry, prezentuje się ona tak, jak widać na poniższych zdjęciach. Od dzieciństwa mam sporo piegów i to one wysuwają się na pierwszy plan, ale nadal wyraźnie widać (zwłaszcza na czole i na szczytach kości policzkowych) brązowawe plamy, jakich nabawiłam się w okresie ciąży, a częściowo nawet wcześniej, w czasach, w których z powodu swojej niefrasobliwości nie stosowałam filtrów. Młoda byłam i głupia ...




Nie jest może tragicznie, bo na tę chwilę lekki makijaż jest w stanie przykryć większość moich przebarwień, jednak spodziewałam się bardziej spektakularnej poprawy. Tymczasem Locacid znakomicie radził sobie z przebarwieniami świeżymi, zostawianymi przez pojedyncze stany zapalne, zdecydowanie gorzej natomiast z tymi starszymi, utrwalonymi, głębszymi. Mimo regularnego stosowania kremu, plamy, na których zlikwidowaniu najbardziej mi zależało, jedynie nieznacznie zbladły, nadal wyraźnie się niestety odznaczając. Skóra zyskała jednak na gładkości, mam wrażenie, że poprawiła się jej faktura. Wierzę, że w przyszłości cieszyć się będę także działaniem przeciwzmarszczkowym retinoidów.




Początkowo Locacid nakładałam raz na tydzień, stopniowo skracając przerwy pomiędzy kolejnymi aplikacjami do trzech dni, pamiętając oczywiście o zachowaniu ostrożności, bo skóra przyjmuje ten krem bardzo dobrze, łatwo można przesadzić. Łuszczenie pojawiało się po około dwóch, trzech dniach, w moim przypadku obejmując głównie nos, czoło i brodę, jakoś reszta twarzy reagowała odporniej. Mimo to cały czas odczuwałam spory dyskomfort, skóra była podrażniona i napięta. Wizualnie też wyglądało to średnio, żaden makijaż nie prezentuje się przecież dobrze na cerze w takim stanie. Zaciskałam jednak zęby i czekałam na efekty. Cierpliwości starczyło mi na jakieś cztery miesiące, może nieco dłużej, po tym czasie poddałam się, mając dość wiecznie łuszczącej się, oczyszczającej się (wypryski, wypryski, wypryski ...) uwrażliwionej na wszelkie bodźce skóry i ciągle nie widząc satysfakcjonującej mnie poprawy.

Może gdybym wytrzymała dłużej, dziś cieszyłabym się cerą o bardziej wyrównanym kolorycie? Nie wiem. Pewnie już tego nie sprawdzę, Locacid nie do końca mnie do siebie przekonał i tej konkretnej kuracji już raczej nie powtórzę, prędzej dam szansę innym preparatom. Wierna zostaję jednak kosmetykom, które pojawiły się w mojej pielęgnacji właśnie w jej uzupełnieniu. Na najwyższą pochwałę zasłużył wspominany już wyżej oczyszczający płyn bakteriostatyczny z 2% kwasu migdałowego oraz nawilżający żel fizjologiczny do mycia twarzy, oba produkty spod znaku Pharmaceris. Wielkie brawa, owacja na stojąco!




Płyn bakteriostatyczny kupiłam z polecenia przyjaciółki i pokochałam od pierwszego użycia. Działa na zasadzie toniku, wystarczy przetrzeć skórę wacikiem. Jest niesamowity, dogłębnie oczyszcza (po kilku pierwszych aplikacjach nie mogłam uwierzyć własnym oczom, zdołał oczyścić nos z zaskórników otwartych, tych nieznośnych czarnych punkcików, z którymi wszystkie walczymy! niestety efekt ten nie utrzymał się zbyt długo, skóra się chyba przyzwyczaiła) i niesamowicie wygładza (mam wrażenie, że regularne stosowanie nieco spłyca pory), rozprawiając się przy tym z większością wyprysków (płyn wyraźnie przyspiesza ich gojenie, często dusząc też stany zapalne w zarodku). Zużyłam już trzy opakowania, na pewno kupię kolejne.

Żel fizjologiczny kupiłam w sumie przez przypadek, kompletnie bowiem nie sprawdził się w mojej retinoidowej pielęgnacji Effaclar (miałyście rację, pisząc mi, że przesuszy mi skórę). Musiałam na gwałtu rety czymś go zastąpić i padło właśnie na Pharmaceris, po prostu rzucił mi się w oczy w aptece. Uwielbiam go! Jest niezwykle delikatny, a przy tym skuteczny, świetnie spisuje się zarówno w porannej, jak i w wieczornej pielęgnacji, pozostawiając cerę czyściutką, mięciutką i ukojoną. Jego łagodność sprawiła, że dużo łatwiej znosiłam podrażnienia wywołane Locacidem. Używałam go i nadal używam z wodą, ale osoby o wrażliwej cerze mogą stosować go solo, producent obiecuje skuteczność obu metod. Za mną już dwa opakowania, lada dzień kupię trzecie. Gorąco polecam ten produkt Waszej uwadze!

Na koniec jeszcze słówko o La Roche Posay Toleriane Ultra, kremie, który co prawda nie powalił mnie na kolana na tyle, żeby na stałe wprowadzić go do pielęgnacji, ale który zdecydowanie pomógł mojej cerze w najbardziej kryzysowych momentach stosowania Locacidu. Doceniłam jego nawilżające, kojące działanie i z czystym sumieniem mogę polecić go osobom przechodzącym uciążliwe kuracje dermatologiczne. Jak widzicie, sama zużyłam go do ostatniej kropelki.




Walka z przebarwieniami jest bardzo nierówna, wymaga przemyślanego planu i systematyczności, ale jak widać nawet konsekwencja w działaniu nie gwarantuje satysfakcjonujących efektów. Z kuracji Locacidem nie jestem do końca zadowolona, ale i tak cieszę się, że się przełamałam, po raz pierwszy w życiu sięgając po retinoidy. Ostatnie miesiące na pewno były dla mnie ważnym pielęgnacyjnym doświadczeniem.

Czy któraś z Was ma za sobą przygodę z Locacidem? Napiszcie, jak oceniacie jego działanie. Doczekałyście się lepszych efektów niż ja? Dajcie znać. Zdradźcie też, jakie kuracje przyniosły najlepsze efekty w walce z przebarwieniami w Waszym przypadku. Lato szybko minie, za parę miesięcy znowu będzie można bezpiecznie działać, chętnie skorzystam z Waszych wskazówek. Ciekawa też jestem, czy znacie produkty Pharmaceris, o których dziś wspominałam. Jak dla mnie są genialne, koniecznie dajcie im szansę.

W kolejnych tygodniach możecie spodziewać się jeszcze kilku postów o dość wyspecjalizowanej pielęgnacji, mam Wam między innymi do pokazania trzy bardzo ciekawe sera (Skin Chemists, Clarena, Propolia) odpowiadające na różne potrzeby cery. Towarzyszyły mi od jesieni, myślę, że to dobry czas, żeby w końcu coś o nich napisać. Tymczasem całuję, jak zwykle czekając na Wasze komentarze,

Cammie.


piątek, 22 maja 2015

Wszystko wiadomo, czyli wyniki urodzinowego konkursu


Witajcie! Najwyższa pora na wyniki urodzinowego konkursu, prawda? I tak wystawiłam Waszą cierpliwość na próbę. Na szczęście nie musicie już dłużej czekać, wszystko wiadomo!

Gra toczyła się o pięć zestawów przepięknie pachnących kosmetyków kąpielowych marki Allverne. Sprawdźcie, do kogo uśmiechnęło się szczęście, zapraszam :)))





Zestaw lilia wodna & mimoza trafia do Marty Gawrońskiej.

Zestaw wanilia & kokos wędruje do Aleksandry Orzechowskiej.

Zestaw lotos & jaśmin rozpieści zmysły JaNiny Mazurek.

Zestawem peonia & irys cieszyć się będzie swita77.

Zestaw bergamotka & limonka to prezent dla Joanny Półtorak.


Dziewczyny, serdeczne gratulacje! Mam nadzieję, że nagrody sprawią Wam wiele radości, codzienną kąpiel czyniąc czymś niezwykle relaksującym. 

Wszystkim uczestnikom dziękuję za zainteresowanie konkursem, super, że mogłam nagrodzić aż pięć osób. A zamykając już ostatecznie temat piątych urodzin bloga, chciałabym podziękować Wam jeszcze za życzenia, jakie dostałam od Was z tej okazji. Były szalenie miłe i motywujące do dalszej pracy. Uwielbiam Was, wielkie dzięki!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 19 maja 2015

Widać po charakterze, czyli "Dziewczyny z Syberii"


Pamiętacie? Rok temu wszyscy czytali "Dziewczyny z Powstania". Po ogromnym sukcesie tamtej książki, autorka, Anna Herbich, wraca właśnie z równie interesującą nowością, "Dziewczynami z Syberii". Miałam okazję już ją przeczytać i mogę podzielić się z Wami wrażeniami z tej lektury. Zapraszam!




Pewnie dziwicie się, że proponuję Wam dziś recenzję książki, zdążyłam już przyzwyczaić Was, że o swoich lekturach piszę nie częściej niż raz w miesiącu, zwykle nie poświęcając całego wpisu tylko jednej pozycji. Zrywam z tą rutyną oczywiście nieprzypadkowo, zdecydowałam się bowiem wziąć udział w konkursie wydawcy - podzielić się z Wami swoją opinią o "Dziewczynach z Syberii" i tym samym powalczyć o spotkanie z autorką książki. Wydawnictwu ZNAK dziękuję za podarowany egzemplarz, a Was zabieram w podróż do świata wspomnień.




Gdybym chciała napisać tę recenzję zgodnie ze sztuką, pewnie skupiłabym się na kontekście historycznym czy na konstrukcji książki. Ale nie chcę. Do głosu dojść muszą przede wszystkim EMOCJE. Bo "Dziewczyny z Syberii" emocje budzą ogromne. Całe ich spektrum. Współczucie, wzruszenie, przerażenie, zdziwienie, niedowierzanie, zaciekawienie, smutek, złość, gniew i żal ...





Stefanię kryminaliści z łagru przegrali w karty dwa razy – przeżyła dzięki przyjaciółce. Natalia stanęła w obronie bitej kobiety – za karę miała umrzeć w lodowatym karcerze. Alinę deportowano jako jedyną z całej rodziny – trafiła do łagru dla dzieci, miała dziesięć lat. Wszystkie pamiętają to samo: walenie kolbami w drzwi, kilka chwil na spakowanie rzeczy, płacz, wagony bydlęce i trzask ryglowanych drzwi. Kilka tysięcy kilometrów podróży w nieznane. Czekały je niewolnicza praca w sowieckich łagrach, walka o życie swoje i bliskich, głód, choroby i straszliwe syberyjskie mrozy. Doświadczyły niewyobrażalnego cierpienia, jednak nic nie było w stanie ich pokonać. Amnestia była wybawieniem. Część wyruszyła w wędrówkę z armią Andersa. Wiele zaczęło nowe życie w różnych zakątkach świata. Inne zdecydowały się na powrót do ojczyzny. Niektóre bohaterki tej książki nigdy nie opowiedziały bliskim o tym, co przeżyły na Syberii. Anna Herbich w przejmujący sposób pokazuje, jak naprawdę wyglądała walka o przetrwanie na nieludzkiej ziemi. Pozwala nam zobaczyć dramat sowieckiego zesłania oczami kobiet cudem ocalałych z syberyjskiej katorgi.




Dziesięć kobiet, dziesięć poruszających historii. Anna Herbich, trzymając się sprawdzonego schematu, pełni rolę życzliwej słuchaczki, głos oddając bohaterkom swojej książki, Janinie, Stefanii, Alinie, Natalii, Weronice, Grażynie, Barbarze, Zdzisławie i dwóm Danutom. Panie, dziś seniorki, w latach wojny młode dziewczyny u progu życia, snując wspomnienia, przywołują w pamięci traumatyczną przeszłość. Ich losy, tak różne, łączy jeden punkt - zesłanie na niegościnną, mroźną Syberię, gdzie za mniej lub bardziej urojone przewinienia trafiły jako ofiary swoich czasów.




Młodość upłynęła im pod znakiem katorżniczej pracy ponad siły, strachu o zdrowie i życie, biedy, głodu, cierpienia, niewiedzy o losach bliskich i niewyobrażalnej tęsknoty za ojczyzną i wolnością. Serce mi się krajało, gdy czytałam o warunkach, w jakich musiały walczyć o przetrwanie, często we wrogim otoczeniu. Uwierzycie, że najmłodsza z nich miała zaledwie dziesięć lat? Dziesięć lat! I trafiła na Syberię zupełnie sama. To daje obraz tego, jak nieludzki musiał być system, który doprowadził do sytuacji, w której za wroga ludu uznaje się małe dziecko, rozłączając je z rodziną i wysyłając gdzieś na koniec świata, pozostawiając niemal bez szans na przeżycie. Ta historia chyba najbardziej mną wstrząsnęła.




Mam takie wewnętrzne przekonanie, że przedwojenne pokolenie ulepione zostało chyba z jakiejś innej, mocniejszej gliny. Jak one to wszystko przetrwały? Tę straszną podróż, te wszystkie lata głodu, mrozu i upokorzenia? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Mnie nawet wyobraźni brakuje, żeby postawić się na ich miejscu. A one, siłaczki, nie tylko ocaliły życie, ale i zachowały godność, przeżywając swoje małe i wielkie szczęścia, zakochując się, snując plany, a po amnestii robiąc wszystko, by wrócić do normalności. W moich oczach są bohaterkami. Warto poznać ich losy, warto o nich pamiętać.

Skoro już o pamięci mowa, muszę zwrócić Waszą uwagę nie tylko na książkę. Która z Was założyłaby taką koszulkę? Mnie szalenie się podoba, fantastyczny pomysł na symbol międzypokoleniowej kobiecej solidarności. Mówi się, że życie pisze najlepsze scenariusze, najwyraźniej dotyczy to też haseł. Zdanie, które widnieje na bluzce, jedna z dziewczyn usłyszała w reakcji na swoje zachowanie z ust przedstawiciela opresyjnej władzy. Polka? Od razu widać, po charakterze!




Czy któraś z Was lekturę "Dziewczyn z Syberii" ma już za sobą? Jak wrażenia? Podzielacie mój podziw dla tamtego niezniszczalnego chyba pokolenia? A może słyszycie o tej książce po raz pierwszy ode mnie? Macie ochotę przeczytać? Gorąco polecam! Sama zastanawiam się natomiast, w którą stronę może podążać teraz Anna Herbich. Bo to chyba nie koniec tej arcyciekawej serii? Może dziewczyny z lasu? Dziewczyny z podziemia? Na pewno jest jeszcze o kim pisać. W końcu co jak co, ale Polki mają charakter!

Buziaki,
Cammie.



piątek, 15 maja 2015

To nie są żarty, czyli #KylieJennerChallenge


W jednym z ostatnich postów wspominałam Wam o #KylieJennerChallenge, obiecując, że wrócę jeszcze do tego tematu. Bo i jak bez słowa komentarza przejść obok tak idiotycznego trendu?

Do niedawna nie wiedziałam nawet, kim jest Kylie Jenner. Jej osoba znajdowała się kompletnie poza sferą moich zainteresowań i tak sobie żyłam sobie w nieświadomości, że gdzieś tam w świecie dziewczyna zgromadziła wokół siebie ogromną społeczność śledzącą jej życie, podziwiającą ją i poniekąd stawiającą ją sobie za wzór. Zalew informacji o wyzwaniu, które pod jej nazwiskiem zaczęło jakiś czas temu krążyć po internecie, uświadomił mi w końcu, że Kylie to nastoletnia siostra Kim Kardashian. To poniekąd tłumaczy jej zagadkową dla mnie wcześniej popularność, której naprawdę nie można jej odmówić, lajki na serwisach społecznościowych idą w miliony! Nic więc dziwnego, że chcąc upodobnić się do swojej idolki, #KylieJennerChallenge podjęło tak wiele osób.

Kylie to śliczna, młoda dziewczyna. Uwagę przyciągają zwłaszcza jej wydatne, zawsze podkreślone usta.




Naturalność ust Kylie jest kwestią dyskusyjną (poszukajcie sobie jej starych zdjęć, jest coś na rzeczy), ale to temat na zupełnie inny post. Faktem jest natomiast, że mnóstwo jej fanek (i fanów, gwoli ścisłości) pragnie wyglądać jak ona, marząc właśnie o pełnych, ponętnych ustach.

I tu zaczyna się problem. Nie każdy obdarzony został przez naturę dużymi ustami. Co zrobić, żeby szybko je powiększyć, bez zastrzyków i wypełniaczy? Potrzeba matką wynalazku. Amerykańska marka Fullips opatentowała specjalne nakładki, które należy przyłożyć do ust i mocno zassać, dzięki czemu pod wpływem ciśnienia podrażnione usta momentalnie stają się lekko opuchnięte, zyskując tym samym na wydatności. Efekt ten oczywiście przez producenta opisany został bardziej zachęcająco, cytując za polską stroną, podciśnienie sprawia, że wargi stają się jędrne, pełniejsze i kusząco uwydatnione jak po profesjonalnym zabiegu w gabinecie. 




Nakładki, choć niepozorne, swoje jednak kosztują (jedna sztuka to wydatek rzędu 20 dolarów, w Polsce wydać trzeba 100 zł), mimo to szybko zyskały sporą popularność. Rzekomo działają. Nie wiem, nie mam potrzeby sprawdzać. Kłopot w tym, że na fali tej popularności szybko poszukano tańszych zamienników, sięgając po prostu po wszystko, co swoim kształtem choć w przybliżeniu przypomina opatentowany oryginał. Jakieś kieliszki, szklanki, butelki, nakrętki, sama nie wiem, co jeszcze. Eksperyment wymknął się spod kontroli i hula po internecie pod hasztagiem #KylieJennerChallenge, młodzież masowo sprawdza metodę na własnej skórze (czy też może trafniej byłoby powiedzieć, że na własnych ustach), dążąc do ideału, czyli pięknych, pełnych ust swojej idolki.

Jak możecie się domyślać, skutki tych zasysań bywają opłakane. Obrzęki, zasinienia, wybroczyny, pęknięcia, a nawet otwarte rany, jak w przypadku chłopaka, któremu szklanka pod wpływem ciśnienia eksplodowała w ustach! Po prostu cały repertuar obrażeń i podrażnień. Nawet nie będę Wam tego opisywać, same spójrzcie.




To nie są żarty, to jest niebezpieczne. Naprawdę można zrobić sobie dużą krzywdę. Trend jest niestety bardzo silny, serwisy społecznościowe pękają w szwach od filmów i zdjęć otagowanych #KylieJennerChallenge, wystarczy poguglać, skala zjawiska jest ogromna. Dla mnie przerażające jest to, że wyzwania podejmują się nawet dzieciaki. Na szczęście pojawia się coraz więcej komentarzy do całej tej sytuacji, sprawa staje się głośna i mam nadzieję, że ostrzeżenia w jakimś przynajmniej stopniu spełnią swoją rolę, uzmysławiając ludziom, jak nieszczęśliwie może się skończyć ta niewinna z pozoru zabawa.

Natknęłyście się w sieci na #KylieJennerChallenge? Co myślcie o całym tym wyzwaniu? Wasze nastawienie jest równie krytyczne jak moje? Dajcie znać. Ciekawa też jestem, czy byłybyście skłonne wypróbować Fullips. Wierzycie, że oryginalne nakładki są bezpieczne? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Zagrałaś już w konkursie urodzinowym
o 1 z 5 zestawów bajecznie pachnących kosmetyków Allverne? KLIK
A w konkursie o dużą świecę zapachową Goose Creek Candle,
który toczy się na FB? KLIK



niedziela, 10 maja 2015

Jak ten czas leci, czyli piąte urodziny No to pięknie! | Urodzinowy konkurs, zagraj o 1 z 5 nagród!


Jak ten czas leci ... Uwierzycie, że dziś mija pięć lat od dnia, w którym napisałam pierwszego posta? Tak, tak, No to pięknie! obchodzi właśnie piąte urodziny. Z tej okazji mam dla Was niespodziankę, pięć zestawów rozkosznie pachnących kosmetyków Allverne. Pięć lat, pięć nagród! Zapraszam do udziału w urodzinowym konkursie :)))




Allverne Nature's Essences ---> KLIK to nowa marka kosmetyków do pielęgnacji ciała. Oferuje nawilżające eliksiry do kąpieli i pod prysznic oparte na wyselekcjonowanych, intensywnie działających składnikach aktywnych (koktajl olejów roślinnych i sok z aloesu) połączonych z wyjątkowymi kompozycjami zapachowymi, które zmieniają codzienną pielęgnację w niezapomniany rytuał piękna. Allverne - co według producenta kryje się pod tym słowem? Spokój, relaks, piękne ciało oraz raj dla zmysłów, do którego z okazji piątych urodzin No to pięknie! pięć z Was będzie miało okazję trafić osobiście :))) W podziękowaniu za Waszą obecność mam dla Was zestawy złożone z nawilżających kremowych płynów oraz mydeł w płynie, znajdujących zastosowanie zarówno w kąpieli, jak i pod prysznicem. Który wariant zapachowy najbardziej Wam odpowiada? Zmysłowość wanilii i kokosa? Świeżość lilii wodnej i mimozy? Orzeźwienie bergamotki i limonki? Delikatność lotosu i jaśminu? A może tajemniczość irysa i peonii? Wybór należy do Was! 

Wszystkich chętnych serdecznie zapraszam do udziału w konkursie. Wystarczy wypełnić formularz, odpowiadając na jedno bardzo proste pytanie i wskazując nagrodę, którą chce się otrzymać. Do dzieła!

Regulamin
1. Konkurs organizowany jest przez blog no-to-pieknie.pl Realizowane jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa. 
2. Sponsorem nagród jest marka Allverne. 
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich czytelników bloga No to pięknie! i osób lubiących profil marki Allverne na portalu społecznościowym Facebook. Osoby niepełnoletnie na udział w konkursie muszą mieć zgodę rodziców / opiekunów.
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie wypełnić i przesłać formularz zgłoszeniowy, odpowiadając na pytanie o rok, w którym na blogu No to pięknie! opublikowany został pierwszy post.
5. Konkurs rozpoczyna się 10.05.2015 r., termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 17.05.2015 r. 
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.). 
7. Nagrodami w konkursie jest pięć zestawów kosmetyków marki Allverne złożonych z kremów do kąpieli i pod prysznic oraz mydeł w płynie do rak i pod prysznic. Nagrody nie podlegają zamianie na inne. 
8. Spośród wszystkich poprawnych odpowiedzi losowo wyłonionych zostanie pięć zwycięskich zgłoszeń. Ogłoszenie wyników zostanie opublikowane w przeciągu tygodnia od dnia zamknięcia konkursu. O wygranej wyłonione osoby zostaną poinformowane za pośrednictwem bloga no-to-pieknie.pl oraz wiadomości mailowych, nagrody zostaną im przekazane w ciągu 7 dni roboczych od otrzymania danych adresowych. Wysyłka nagród organizowana będzie wyłącznie na terenie Polski, na koszt sponsora prezentów.
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.). 
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących.





Profil Allverne na FB znajdziecie TUTAJ. Przy okazji podlinkuję  też profil No to pięknie! ---> KLIK. Polubienie go nie jest warunkiem konkursu, ale zainteresowanym już teraz zdradzę, że jeszcze dziś na FB ogłoszę inną zabawę, w której lubisie zdobyć będą mogli bardzo atrakcyjny prezent, dużą świecę Goose Creek Candle. Konkurs urodzinowy na blogu tymczasem startuje już teraz i trwać będzie przez tydzień, do 17 maja. Na Wasze zgłoszenia czekam do północy. Powodzenia! 

Na koniec życzenia. Z okazji piątych urodzin bloga sobie życzę dalszych lat przyjemności czerpanej z pisania i kontaktu z Wami, a Wam, moje kochane czytelniczki, samych interesujących Was tekstów i wielu inspiracji. Zostańcie ze mną jak najdłużej! To miejsce żyje dzięki Waszej aktywności. Za którą Wam jeszcze raz z całego serca DZIĘKUJĘ.

Buziaki,
Cammie.



piątek, 8 maja 2015

Mistrzowie matu, czyli mineralne pudry Innisfree


Docierają do mnie sygnały Waszego zainteresowania koreańskimi pudrami Innisfree No-Sebum Mineral Powder i No-Sebum Mineral Pact, które ostatnio pokazywałam, a zatem nie ma na co czekać, recenzja na życzenie! Piszę ją z tym większą przyjemnością, że oba, zarówno sypki, jak i prasowany, zasługują na najwyższe pochwały. Mistrzowie matu!




Wszystko zaczęło się od wersji sypkiej. Parę miesięcy temu wrzuciłam ją do koszyka z czystej ciekawości, zamawiając jakiś bb krem. Puder okazał się tak dobry, że nie dość, że szybko zużyłam całe opakowanie, to w międzyczasie tak go zachwalałam, że do jego zakupu namówiłam też swoje koleżanki.

Miałki, delikatny, wzbogacony o regulujący pracę gruczołów łojowych ekstrakt z mięty oraz wyciąg z zielonej herbaty, okazał się niezwykle skuteczny, trzymając mat najlepiej i najdłużej ze wszystkich pudrów, jakie znam. Jego bazą są minerały z Jeju, największej wyspy Korei Południowej. Niżej dla zainteresowanych wklejam dokładny skład.

SILICA, CORN STARCH MODIFIED, DIMETHICONE/VINYL DIMETHICONE CROSSPOLYMER, CAPRYLIC/CAPRICTRIGLYCERIDE, MICA, METHICONE, MINERALSALTS, CAMELLIA SINENSIS LEAF EXTRACT, MENTHA ARVENSIS LEAF EXTRACT, ETHYLHEXYLGLYCERIN, DIMETHICONE, GLYCERYL CAPRYLATE, ETHYLENE/ACRYLIC ACID COPOLYMER, 1,2-HEXANEDIOL, FRAGRANCE.

Niezawodny! Sprawdza się zarówno nakładany pod podkład (czy tam bb krem, jak to najczęściej jest w moim przypadku), jak i tradycyjnie, do utrwalenia makijażu. Jest biały, ale nie bieli (może odrobinę w pierwszej chwili, po paru minutach staje się niewidoczny), nie oksyduje, nie włazi w zmarszczki,  ładnie stapia się z resztą produktów, znacząco ograniczając niepożądany błysk na twarzy. Na ten moment żaden inny puder nie daje mi takiego komfortu. Uwielbiam go, w ruch poszło już drugie opakowanie. I jeśli miałabym cokolwiek mu zarzucić, to właśnie stosunkowo małą wydajność. Z drugiej strony, siedem dolarów, które trzeba za niego zapłacić (na ebay albo bezpośrednio na stronie producenta ---> KLIK), to nie jest przecież jakaś zaporowa cena.




Kupując drugie opakowanie pudru sypkiego, wzięłam też od razu jego wersję prasowaną (jest nieco droższa, kosztuje 12 dolarów). Jak się okazało, niewielka, zgrabna, trwała. wyposażona w lusterko i puszek puderniczka, kryje niemal bliźniaczy pod względem działania produkt, choć proporcje w jego składzie są nieco zmienione.

MICA, SILICA, ETHYLENE/ACRYLIC ACID COPOLYMER, CORN STARCH MODIFIED, POLYETHYLENE, OCTYLDODECYLSTEAROYL STEARATE, SQUALANE, SORBITAN ISOSTEARATE, ETHYLHEXYLGLYCERIN, GLYCERYL CAPRYLATE, DIMETHICONE, MINERAL SALTS, CAMELLIA SINENSIS LEAF EXTRACT.

Zwróćcie też uwagę, że jednym ze składników wersji prasowanej jest dodatkowo skwalan, co dzięki jego właściwościom dbającym o właściwy poziom nawilżenia skóry pozwala zakładać, że lepiej tolerowany będzie przez osoby o cerze skłonnej do przesuszenia.

Generalnie mam wrażenie, że jego działanie jest nieco lżejsze niż wersji sypanej, ale zdecydowanie nie można odmówić mu skuteczności. Przez wiele godzin trwa na straży matu, z tą jednak uwagą, że to jednak sypkiemu oddałabym palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o niezawodność w sytuacjach ekstremalnych, na przykład w przypadku podyktowanej okolicznościami konieczności nałożenia makijażu mocniejszego niż zwykle, jakiegoś wysiłku czy dużego stresu. W jednym punkcie jednak z sypanym wygrywa - jego prasowana formuła jest po prostu wygodniejsza.




Gorąco polecam Wam oba te pudry, są naprawdę warte rekomendacji. Nie zawiodą Was. Mnie spodobały się na tyle (zwłaszcza wersja sypana), że całkiem zrezygnowałam już z pudru bambusowego FM, który tak bardzo zachwalałam Wam w zeszłym roku. Swoją drogą był naprawdę dobry, zużyłam chyba ze trzy opakowania, no ale pudry Innisfree  po prostu go zdeklasowały. Są lepsze. Mistrzowie matu, tak jak wspominałam.

Miałyście może z którymś z tych pudrów do czynienia? Jak je oceniacie? A może dopiero dziś słyszycie o nich po raz pierwszy? Wzbudziłam Waszą ciekawość? Dajcie znać. Chętnie poczytam też, jakie pudry matujące wygrywają w Waszych osobistych rankingach. Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


P.S. Nie zapomnijcie zajrzeć w niedzielę.
No to pięknie! obchodzić będzie piąte urodziny,
już teraz zapraszam na post z niespodzianką!




wtorek, 5 maja 2015

Na rozruch, czyli podsumowanie kwietnia | Popularne posty, ciekawe linki, rozrywka, nagrody, nowości i zakupy


No i po majówce. Pora wracać do rzeczywistości. Co powiecie na podsumowanie kwietnia? Tak na rozruch :))) 





Spośród moich kwietniowych wpisów zdecydowanie największą popularnością cieszył się ten dotyczący promocji w drogeriach Rossmann i Natura i związanych z nimi moich planów zakupowych ---> KLIK. Szczerze mówiąc trochę mnie to zaskoczyło, bo jednak sporo podobnych postów pojawiło się na innych blogach i podejrzewałam, że raczej znudzone będziecie tematem. Tymczasem tysiące odsłon! Dziękuję. Sporym zainteresowaniem obdarzyłyście też wpis o mgiełce olejkowej Garnier Fructis, czyli moim kwietniowym kosmetycznym odkryciu ---> KLIK. Na wyróżnienie zasłużył też post o bananowej pielęgnacji włosów The Body Shop ---> KLIK. Spóźnialskich zapraszam do lektury!

Jeśli chodzi natomiast o moje własne internetowe ścieżki, to chciałabym odesłać Was do dwóch ciekawych linków, na jakie natknęłam się w kwietniu. Po pierwsze, gorąco zachęcam Was do odwiedzenia strony warsawrising.eu ---> KLIK! Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Poświęcona jest Powstaniu Warszawskiemu. Bardzo oryginalnie, pomysłowo zrobiona, funkcjonalnie zaprojektowana, no i rzetelna, dużo wiedzy, ale podanej w przystępny, graficzny sposób. Nie bez przyczyny nagrodzona została prestiżową nagrodą Webby Awards 2015, zyskując miano najlepszej strony internetowej na świecie. Koniecznie zajrzyjcie. Po drugie, zupełnie z innej beczki, chciałam zwrócić Waszą uwagę na artykuł na temat #kyliejennerchallenge, na jaki natknęłam się na lula.pl ---> KLIK. Czy tylko ja uważam, że ten trend jest idiotyczny? Myślę, że kiedyś napiszę o tym coś więcej.

A rozrywka? Przede wszystkim książki. Jak zwykle kwietniowym lekturom poświęciłam odrębnego posta, zainteresowanych odsyłam TUTAJ.




Wspominając o książkach, muszę przy okazji podrzucić Wam dwa kolejne linki. Być może zainteresuje Was fakt, że od wczoraj przez najbliższe dwa tygodnie na bookrage.org ---> KLIK, o której to inicjatywie pisałam Wam miesiąc temu, dostępny jest nowy pakiet ebooków ("Oblicza przyszłości" z sześcioma pozycjami nurtu science fiction). Pamiętajcie, jeśli zdecydujecie się na zakup, tylko od Was zależy, ile zapłacicie! Chciałabym też zwrócić Waszą uwagę na kolejne podobne przedsięwzięcie, openbooks.com ---> KLIK, tym razem dla zainteresowanych literaturą anglojęzyczną. W tym przypadku pobierając książkę, w ogóle nie ponosicie opłat, o wysokości zapłaty decydując dopiero po jej przeczytaniu. Fajnie, prawda? Ciekawy wywiad z autorem serwisu przeczytacie TUTAJ. Dajcie znać, co myślicie o takich rozwiązaniach. Moje podejście jest bardzo entuzjastyczne! Pakiet BookRage już kupiłam :)))

Oprócz książek, były także seriale, a jakże. Obejrzałam w końcu finałowy sezon Jak poznałem waszą matkę (sama nie wiem, czy ta historia właśnie tak powinna się skończyć? ... co sądzicie?), pomalutku oglądałam też sobie trzeci sezon House of cards (ciągle jeszcze parę odcinków przede mną), ale tak naprawdę kwiecień należał już do innego tasiemca. Za Waszą namową mój wybór padł na Grey's Anatomy, czyli Chirurgów. Jeśli się wciągnę (pewnie tak będzie :D), przede mną prawdziwy maraton, jedenaście sezonów i końca nie widać. Znacie, lubicie?




Jak zwykle chciałabym pokazać Wam moje najciekawsze kosmetyczne zakupy ostatnich tygodni. O czym będziecie mogły poczytać za jakiś czas? Między innymi o dwóch bardzo dobrych, niezwykle skutecznie matujących, mineralnych pudrach Innisfree z normalizującym pracę gruczołów łojowych ekstraktem z mięty. Uwielbiam azjatyckie kosmetyki, co ja na to poradzę!




Mogłabym pokazać Wam w tym miejscu jeszcze moje promocyjne zakupy z Rossmanna, ale w gruncie rzeczy nie kupiłam nic ciekawego (wyłącznie rzeczy z listy, którą widziałyście TUTAJ). A skoro już jesteśmy przy kosmetykach azjatyckich, to z chęcią pochwalę się swoją kwietniową wygraną. Udało mi się zwyciężyć w konkursie organizowanym przez Skin79 Polska i zdobyć wspaniałą nagrodę w postaci Hot Pink Super Plus BB Cream, Complete CC Cream Correct, Pore Designing Minimizing Mask oraz Crystal Peeling Gel. BB krem znałam już wcześniej, reszta produktów to dla mnie nowość. Bez zbędnych ceregieli zdradzę, że wszystkie produkty są niesamowite. Będzie o czym pisać!




Jeśli chodzi o nowości, to słów kilka poświęcić muszę też JOYbox. To stosunkowo nowe na rynku pudełko z wyselekcjonowanymi kosmetykami i miniaturami. Od konkurencji różni się tym, że mamy wpływ na jego zawartość. O szczegółach możecie poczytać TUTAJ. Moje pudełko było prezentem od jego dystrybutorów, nie wiem więc, jak zamawianie wygląda w praktyce, w każdym razie w środku znalazłam kilka naprawdę ciekawych produktów.




Mojej córeczce też coś wpadło w oko. Wszystko, co różowe, jest najpiękniejsze na świecie :DDD Tak na marginesie, moja córka to najlepszy dowód na to, że dziewczyńska miłość do różu jest chyba wrodzona. Celowo i konsekwentnie nigdy jej na różowo nie ubieram, otaczam ją zupełnie innymi kolorami, a i tak przyszedł moment, że sama w pierwszym odruchu zawsze stawia właśnie na róż. Z naturą nie wygrasz :DDD Macie może podobne doświadczenia?




To już wszystko, o czym chciałam Wam napisać. Znalazłyście w tej garści uwag coś dla siebie? Jakiś poruszony dziś temat szczególnie przykuł Waszą uwagę? Jak zwykle czekam na Wasze komentarze, piszcie! Dajcie znać, jak minął Wam kwiecień.

Buziaki,
Cammie.



sobota, 2 maja 2015

Satysfakcja gwarantowana, czyli książki kwietnia


Jak Wam mija majówka, ten otwierający sezon letni, najbardziej wyczekany weekend w roku? Mam nadzieję, że wspaniale, mimo że pogoda nie dopisuje. Aura nie sprzyja co prawda wycieczkom i rekreacji na świeżym powietrzu, ale przecież czas wolny w przyjemny sposób można spędzić też w domu. Na przykład nad książką, prawda? Idąc tym tropem, zapraszam Was na kolejny post z serii Książki miesiąca, chętnie podzielę się z Wami refleksjami odnośnie moich kwietniowych lektur. To co, zaczynamy?




W kwietniu wzięło mnie na odświeżenie w pamięci kilku książek, które czytałam przed laty, ale nowości oczywiście też nie zabrakło. Liczę na to, że z ciekawością przyjrzycie się wszystkim pozycjom. 


Noah Gordon, "Medicus"

Słynna powieść o średniowiecznym balwierzu, który został wielkim lekarzem. Anglia, XI wiek. Rob J. Cole, syn cieśli i hafciarki, po śmierci rodziców zostaje pomocnikiem wędrownego balwierza parającego się również leczeniem. Wykazuje nie tylko zapał do nauki, ale też ową szczególną wrażliwość, która pozwala "czytać" w chorym organizmie, dostrzegać w nim wolę walki lub chęć poddania się. Punktem zwrotnym w jego życiu staje się spotkanie z żydowskim lekarzem, którego kunszt przewyższa nikłe umiejętności średniowiecznych medyków. Odtąd każdym krokiem Roba kieruje jedno tylko pragnienie: dotrzeć do Isfahanu i zostać uczniem sławnego perskiego lekarza, Ibn Siny, w świecie zachodnim zwanego Awicenną.

Ta książka to dla mnie powrót do przeszłości, po raz pierwszy czytałam ją jako nastolatka. Pamiętałam raczej emocje, które kiedyś przy jej lekturze mi towarzyszyły, niż faktyczne szczegóły fabuły, ale tym lepiej czytało mi się ją po raz drugi. Nie jest to może literatura najwyższych lotów, ale całkiem zgrabnie napisana powieść, wciągająca i wartka. Opowiada historię życia tytułowego medicusa, który do swej jakże rzadkiej w swoich średniowiecznych czasach profesji lekarza doszedł nie tylko dzięki wrodzonej inteligencji, ale też dzięki łutowi szczęścia i odważnemu podstępowi. Z rodzinnej Anglii wyruszył po wiedzę do mędrców Wschodu, po drodze dosłownie i w przenośni stając się innym człowiekiem. Głęboka determinacja, z jaką dążył do celu, dyktowana była nadprzyrodzonym darem, dzięki któremu od dziecka szóstym zmysłem czuł, z kogo ulatuje życie. "Medicus" to dość głośny tytuł, od lat cieszy się sporą popularnością, więc pewnie część z Was tę powieść zna, ale jeśli tak się złożyło, że jeszcze jej nie czytałyście, to może warto się skusić? Fajne czytadło.


Noah Gordon, "Szaman"

Druga część trylogii o lekarskim rodzie Cole'ów. Osiemset lat po Robie J. Cole'u, bohaterze powieści "Medicus", człowiek o tym samym imieniu i nazwisku, przedstawiciel tej samej profesji, opuszcza Szkocję i udaje się do Ameryki. Odbywszy praktykę pod okiem słynnego chirurga, wyrusza w prerie Illinois, gdzie osiada w powstającym dopiero miasteczku. Tam spotyka przyszłą żonę, tam też przychodzi na świat jego syn, zwany Szamanem, który dziedziczy po ojcu Dar - umiejętność "czytania" w chorym organizmie. Jego powołaniem jest leczenie ludzi. Niestety, Szaman traci słuch... 
"Szaman" to - podobnie jak "Medicus" - ciepła, głęboko humanistyczna powieść, której bohaterowie, ludzie różnych wyznań i kultur, przeciwstawiają się fanatyzmowi i obskurantyzmowi, to także powieść o miłości, poświęceniu i współczuciu dla cierpiących oraz o walce ze słabością własnego organizmu.

"Szaman" to kontynuacja "Medicusa", niestety trochę słabsza. Akcja osadzona została w dziewiętnastowiecznych Stanach Zjednoczonych, w jej tle autor umieścił wątki związane z grabieżą indiańskich habitatów i z potwornościami wojny secesyjnej. Okazuje się, że niezwykły zmysł pozwalający przewidzieć śmierć pacjenta przechodzi z ojca na syna i w kolejnych pokoleniach ród wydał wielu utalentowanych lekarzy. Tytułowy Szaman to jego kolejny przedstawiciel obdarzony darem, który marzenie o leczeniu ludzi realizuje z tym większym trudem, że boryka się nabytą w dzieciństwie głuchotą. Ostatecznie nie przeszkadza mu to w zdobyciu wykształcenia i rozpoczęciu lekarskiej praktyki. Przeczytać można, ale radzę nie nastawiać się na poziom pierwszej części.


Noah Gordon, "Spadkobierczyni medicusa"

Kontynuacja dziejów lekarskiego rodu Cole'ów, którego protoplastą był żyjący w XI wieku dr. Robert J.Cole, bohater "Medicusa". Wielu jego potomków było lekarzami, niektórzy zaś odznaczali się niezwykłym szóstym zmysłem. zwanym w rodzinie Darem, pozwalającym przeczuwać, czy pacjent wyzdrowieje. W XX wieku Dar odziedziczyła Roberta Cole, która sprawiła zawód ukochanemu ojcu, gdy wybrała studia prawnicze, nie medyczne. Powołanie okazało się jednak silniejsze- Roberta poddała się w końcu przeznaczeniu, kontynuując tradycję długiej linii przodków.

Ostatnia część trylogii, zdecydowanie jej najsłabsze ogniwo. Tym razem czasy współczesne i kobieta jako główna bohaterka, lekarka, która rezygnuje z wielkomiejskiej kariery i zaszywa się na prowincji, gdzie na nowo odkrywa swoje powołanie. W tle tym razem problemy społeczne w postaci kontrowersji wokół ruchu antyaborcyjnego. Temat na pewno ważki, ale forma tej powieści ... Szkoda czasu!


Adam Ragiel, Magdalena Rigamonti, "Bez strachu. Jak umiera człowiek"

Tajemnica śmierci, zagadka odchodzenia, ciało i dusza... Magdalena Rigamonti odsłania fizyczność i metafizykę śmierci w rozmowie z jedynym polskim balsamistą, przed którym ludzkie ciało nie ma żadnych tajemnic. Rozmawia o znakach, energii, zdarzeniach niewyjaśnionych i fizjologii człowieka, z którą mierzy się balsamista, przygotowując go do ostatniej drogi. Na co dzień nie przyjaźnimy się ze śmiercią, nie chcemy oglądać wypadków, chorób, zmarłych... To wszystko zmienia się w chwili, kiedy odchodzą najbliżsi. Wtedy zaczynają się trudne rozmowy i decyzje. Bliscy przychodzą do prosektorium pełni bólu, żalu, w rozpaczy i z poczuciem straty. A balsamista...? Ma ich zrozumieć, opanować emocje, przyjąć na siebie pierwsze uderzenie. Zapytać, czy mama chciałaby trzymać w rękach książeczkę do nabożeństwa, bo skoro tata nie trzymał, to ona mu w niebie przekaże. Jakiego koloru ma być szminka, jakie rajstopy, jak uczesać grzywkę. I dzieci, maleńkie nieżywe płody, które zaprzeczają logice istnienia, i zmarłe kobiety w ciąży. Czy do balsamisty przychodzą duchy? Podobno nie, bo on robi wszystko tak, jak zmarli by sobie życzyli. Nie boi się z nimi przebywać.

"Bez strachu" to najważniejsza lektura na mojej kwietniowej liście. Niesamowicie interesująca, odsłania bowiem tabu związane ze śmiercią, uchyla rąbka tajemnicy okrywającej przygotowanie ciała do pochówku. Napisana z niezwykłym wyczuciem, bez taniej sensacji i egzaltacji. Autorka jest wnikliwą obserwatorką i dobrym słuchaczem, głos oddaje swoim rozmówcom, osobom zawodowo zajmującym się pielęgnacją umarłych, w tym Adamowi Ragielowi, jednemu z najbardziej doświadczonych balsamistów w Polsce. Nam, czytelnikom, pozwala towarzyszyć sobie w odkrywaniu tajników tej profesji, dzieląc się z nami swoimi refleksjami. Nie jest łatwo przyglądać się sekcji, patrzeć na zwłoki zniszczone czasem czy straszliwymi niekiedy okolicznościami śmierci - samobójców, topielców, ofiar nieszczęśliwych wypadków ... Gorąco namawiam Was do lektury tej arcyciekawej książki! 


Richard Bachman (Stephen King), "Uciekinier"

Przerażająca wizja Ameryki ze zdegradowanym środowiskiem naturalnym, wyraźnym podziałem na dwie klasy społeczne (biednych oraz bogatych) i wszechobecną telewizją Free Vee. Jedyną rozrywką są liczne teleturnieje i gry, których uczestnicy ryzykują życiem, gdyż rząd praktycznie zalegalizował morderstwo. Przebojem jest prowadzona na żywo i wzbudzająca w ludziach najgorsze instynkty gra zwana UCIEKINIEREM, gdzie zgłaszający się mają szanse wygrać miliard dolarów – muszą tylko przez trzydzieści dni zwodzić pogoń polujących nań morderców, zwanych łowcami. Oraz wszechobecnej policji. Do tej pory nikomu się to nie udało. Dla Bena Richardsa udział w Free Vee to jedyna szansa na zdobycie pieniędzy niezbędnych do uratowania jego osiemnastomiesięcznej córeczki Cathy. Przechodzi pomyślnie wymagane testy umysłowe i sprawnościowe i przystępuje do Gry. Rozpoczyna się pościg. Przegrana oznacza tylko jedno – śmierć. Ale „zwierzyna” okazuje się sprytniejsza od myśliwego...

"Uciekinier" to jedna z książek Stephena Kinga napisana pod pseudonimem. Zainteresowałam się nią, bo natknęłam się gdzieś na porównanie z "Igrzyskami śmierci", z którymi łączy ją rzekomo podobieństwo. Owszem, podobieństw można się doszukać, fabuła oparta jest bowiem na uczestnictwie głównego bohatera w okrutnym reality show, w którym na śmierć i życie walczy o przetrwanie. Na tym jednak w moim odczuciu podobieństwa się kończą. "Igrzyska" są rozbudowane, pełne niuansów, sylwetki i losy bohaterów nakreślone są tam z dużą dbałością o szczegóły, a zdegenerowany świat tytułowego uciekiniera przedstawiony jest w moim odczuciu powierzchownie. Narracja skupia się raczej na akcji i to w taki sposób, w jaki kręcone są niezbyt wysokich lotów filmy sensacyjne (swoją drogą powieść została zekranizowana, główną rolę grał Arnold Schwarzenegger). Sam finał jest tak nieprawdopodobny, że po prostu rozczarowujący. Krótko mówiąc, książka mi się nie podobała.


Jonas Jonasson, "Analfabetka, która potrafiła liczyć"

Autor wielkiego międzynarodowego przeboju o „Stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął” (aż w końcu trafił na wielki ekran w święcącej i u nas sukcesy szwedzkiej komedii pod tym samym tytułem) powraca z nową książką. Jej bohaterką jest Nombeko Mayeki, która urodziła się wprawdzie w południowoafrykańskiej dzielnicy nędzy, sercu apartheidu, ale pod szczęśliwą gwiazdą. Dzięki temu po latach przyszło jej jeść kolację z królem i premierem Szwecji. Chociaż w momencie, w którym to się zdarzyło, chyba już nic nie było w stanie jej zdziwić… 
Międzynarodowa polityka, skomplikowane zagadki matematyki i fizyki, los chińskich emigrantów, podrabianie starożytnych dzieł sztuki, fanatycy szwedzkiej monarchii, stały kontakt z bombą atomową oraz ludzie, którzy teoretycznie nie istnieją, bo nie figurują w żadnych urzędowych rejestrach, pomimo że można z nimi porozmawiać i ich dotknąć, to tylko niektóre z dziwnych rzeczy, do których przywykła Nombeko, i o których przeczytamy w tej książce. Jonas Jonasson daje lekcję historii najnowszej z przymrużeniem oka, przy okazji sprawiając, że wciągnięty w wir akcji czytelnik będzie się zaśmiewał do łez, przewracając jak najszybciej kolejne strony powieści.

Kolejna świetna, zabawna powieść autora "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął". Jeśli przy lekturze lubicie się pośmiać, rozluźnić w atmosferze absurdalnego humoru, ta książka jest właśnie dla Was! "Analfabetka" powiela pewien schemat "Stulatka", nie tylko napisana jest bowiem podobnym, bardzo charakterystycznym lekkim stylem, ale w podobny sposób losy bohaterów splata też ze zwrotnymi punktami historii świata. Efekt genialny! Zachęcam Was do lektury i zapoznania się z przedziwnymi kolejami życia rezolutnej Nombeko, która rozmaitymi zbiegami okoliczności z południowoafrykańskich slumsów trafia do Szwecji, gdzie wiąże się z mężczyzną, który nie istnieje, przez dobrych parę lat opiekując się bombą atomową, skutecznie unikając przy tym agentów Mosadu ;))) Dobra zabawa gwarantowana!


Matthew Gregory Lewis, "Mnich"

Akcja powieści rozgrywa się częściowo w ponurej scenerii: stare zamczyska, groty, labirynty podziemnych korytarzy, grobowce. Na tym tle pojawiają się moce nadprzyrodzone, krwiożercze upiory, szatany w ponętnych wcieleniach, obsesja śmierci. Zjawiska przyrody solidarnie współdziałają z owymi elementami grozy. Są też w "Mnichu" pełne napięcia epizody i sytuacje - krwawa oberża, porwania, pogoń za uciekającymi, którzy salwowali się z rąk podstępnych zbójców, nadto dworni kawalerowie, piękna dziewczyna, zmuszona przez przewrotnych krewnych do wstąpienia do klasztoru; przebiegły pazik zakochanego kawalera, serenady pod oknem ukochanej, cygańskie wróżby, które się sprawdzają...

"Mnich" to kolejny powrót po latach, czytałam tę książkę dawno, dawno temu. Podejrzewam, że Wy także kiedyś się z nią zetknęłyście albo przynajmniej o niej słyszałyście, bo uchodzi ona za klasyczną gotycką powieść grozy. Napisana pod koniec osiemnastego stulecia charakterystycznym, nie przystającym do współczesnego języka stylem, stanowi swoistą ucztę dla konesera. Fajnie było do niej wrócić po tak długim czasie, odświeżyć sobie fabułę i odtworzyć jej mroczny klimat. Wszystko w tej książce znajdziecie - słabych ludzi, upadające cnoty, nieszczęśliwe miłości, złe moce i krwawe zbrodnie. Nie do wiary, co mogą kryć klasztorne mury ... Czy polecam? Sama nie wiem, tak jak wspominałam, to nie jest współczesna proza, jeśli brakuje Wam poznawczego zacięcia, możecie się rozczarować. Ja osobiście wychodzę jednak z założenia, że klasykę trzeba znać!


To już wszystko. Znacie książki, o których dziś pisałam? Chciałybyście powiedzieć coś na ich temat? A może za moją namową macie ochotę sięgnąć po którąś z nich? Dajcie znać, zachęcam do zostawienia komentarza. Jak zwykle liczę też na wypowiedzi odnośnie Waszych lektur, co ciekawego ostatnio czytałyście? A może teraz, w trakcie tej jakże pochmurnej i deszczowej majówki, spędzacie czas z jakąś wyjątkowo ciekawą książką? Ja ze swojej strony jeszcze raz gorąco polecam Wam "Bez strachu", a zaraz potem, dla rozluźnienia, "Analfabetkę, która potrafiła liczyć". Satysfakcja gwarantowana!

Buziaki,
Cammie.