beauty & lifestyle blog

poniedziałek, 24 maja 2010

Za chwilę dalszy ciąg programu ;)))

Wyjeżdżam, przez jakiś czas nie będzie mnie w sieci. Przede mną daleka podróż i mnóstwo wrażeń. Mam nadzieję, że po moim powrocie nadal tu będziecie! Obiecuję, że wrócę z wieloma pomysłami :) Do zobaczenia za kilkanaście dni!

Szukajcie, a znajdziecie :)

Jakiś czas temu pokazywałam Wam mój niewielki zbiór meteorytów Guerlain. Te kulki to jeden z tych produktów, których legenda żyje własnym życiem ;) Nasłuchałam się o nich, naoglądałam, rozbudziłam w sobie nadzieje na kosmetyk idealny, w końcu kupiłam.









(White Pastels, Midnight Butterflies, Mythic)

Fakt, są śliczne. Są pięknie opakowane. Pachną obłędnie. Tylko gdzie ten słynny woal na twarzy, ja się pytam?

Zaczęło się kombinowanie. Czym to cudo nakładać?

Próbowałam najpierw tym:



(Sephora Professionnel Angled Blush 40, Blusche Blush Brush, Everyday Minerals Angled Blush Brush)

Potem tym:



(Blusche Retractable Kabuki Brush, Sephora Professionnel Powder Brush 51, Sephora Professionnel Kabuki Brush 50, Everyday Minerals Long Handled Kabuki)

Następnie eksperymentowałam z tym:



(Coastal Scents Pink Duo Fiber Powder Stippler, Coastal Scents Silver Duo Fiber Stippling Brush, Blusche Duo Fiber Brush)

Nie dał rady kulkom żaden z posiadanych przeze mnie pędzli. Każdy okazywał się za miękki, nie wystarczająco elastyczny lub po prostu za mały. Zaczęłam nawet wierzyć, że te meteoryty to jeden wielki pic na wodę, zwątpiłam w ich cudowne właściwości. Nic tylko ręce załamać, usiąść i zapłakać.

Przemyślałam sprawę i koniec końców wpadłam na pomysł ostatniej szansy. Kupiłam najzwyklejszy pędzel do pudru z Rossmanna (For Your Beauty). Eureka!





W końcu mam coś, co może nie powala jakością wykonania, może nie pieści skóry delikatnością włosia, ale też jej nie podrażnia, a jest w stanie zebrać z kulek tyle pudru, ile trzeba, żeby jego efekt był na twarzy widoczny :) Kto by pomyślał, że sprawdzi się w tej roli taki drogeryjny zwyklak!

Pędzli nigdy nie za dużo, no nie? A bo to wiadomo, do czego który się przyda? ;)))

niedziela, 23 maja 2010

Najłatwiejsze ciasto w świecie :)

Zajadaliście w dzieciństwie surowy rabarbar, który nawet obficie posypany cukrem niemiłosiernie wykrzywiał buzię, tak był kwaśny? Ja zajadałam :) Na samą myśl nawet teraz ślina napływa mi do ust, jak sobie przypomnę ten smak ;) Pamiętam też, że wielkie rabarbarowe liście świetnie nadawały się na chroniące przed słońcem czapki :)))

Rabarbar, choć tak kwaśny, jest całkiem uniwersalny, jeśli chodzi o wykorzystanie go w kuchni. Nadaje się i do kompotów, i do przetworów, i do dań wytrawnych, a nawet do produkcji alkoholu. Przede wszystkim jednak jest niezastąpiony jako dodatek do wiosennych wypieków.

Dzisiaj proponuję Wam proste i szybkie ciasto z rabarbarem w pięciu krokach. Do dzieła!

Potrzebujemy:
- kg rabarbaru;
- 2,5 szklanki mąki;
- kostkę masła;
- 4 jajka;
- szklankę cukru;
- dwie płaskie łyżeczki proszku do pieczenia;
- cukier waniliowy;
- cukier puder.

Krok pierwszy: myjemy i obieramy laski rabarbaru, kroimy je na niewielkie kawałki.

Krok drugi: rozpuszczamy masło i odstawiamy do wystudzenia.

Krok trzeci: mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia.

Krok czwarty: jajka ubijamy, dodając stopniowo cukier, cukier waniliowy, na koniec wsypując przygotowaną mąkę i wlewając masło, dokładnie mieszamy.

Krok piąty: całość wylewamy na blachę (ja zwykle wykorzystuję tortownicę 22 cm), na wierzch wysypując rabarbar.

Pieczemy przez 45 minut w 180 stopniach. Posypujemy cukrem pudrem do smaku. Gotowe!







Smacznego!!!

piątek, 21 maja 2010

Pokaż, kotku, co masz w środku ;)

To stara prawda, że nie szata zdobi człowieka, warto poznawać ludzi bliżej nie oceniając ich powierzchownie, bo tak zwane "pierwsze wrażenie" może mylić. Ja stawiam tezę, że z kosmetykami jest podobnie :)

Pokazywałam Wam kosmetyczne śliczności, dzisiaj natomiast zbliżenie na produkty, które wyglądają niepozornie, ale ja kupowałabym je nadal, nawet jeśli miałyby najbrzydsze opakowania świata. Dlaczego? Bo to według mnie prawdziwe kosmetyczne perły.

Agropharm, Oeparol, Łagodny tonik bezalkoholowy:



Dziwna, trudna do zapamiętania nazwa i nie rzucająca się w oczy zwykła plastikowa butelka z papierową etykietą. Nie przykuwa uwagi, nie błyszczy, w żaden sposób nie wyróżnia się wyglądem. Nawet nie wiem, jak to się stało, że po niego sięgnęłam. To musiało być zrządzenie losu, bo to toporne opakowanie kryje najlepszy tonik, jaki znam! Delikatny, łagodny, odżywczy, pozostawia skórę oczyszczoną, mięciutką i nie podrażnioną. Spełnia wszelkie moje oczekiwania, nie mam do tego produktu absolutnie żadnych zastrzeżeń. Raczej do producenta, że nie dba o dystrybucję, bo nie jest to niestety kosmetyk łatwo dostępny. Ja zwykle zaopatruję się w niego składając specjalne zamówienie w aptece, ale wart jest tego trudu!

Everyday minerals, Luminizing Sunlight Powder:



Jestem ogromną fanką kosmetyków mineralnych, zdecydowanie dominują w mojej kolorówce. Miałam do czynienia z wieloma firmami, przetestowałam mnóstwo produktów i w tym mineralnym gąszczu propozycji moim faworytem, mimo okropnego pudełka, jest właśnie ten puder. Cóż, opakowania edm urodą nie grzeszą, to zwykłe plastikowe krążki, w których notorycznie zacinają się zabezpieczające pokrętełka. Nieważne, wszystko nieważne, bo luminizing broni się sam. Jest produktem uniwersalnym, stosuję go z powodzeniem zarówno jako primer, jak i jako finisher. W połączeniu z dobrze dobranym mineralnym podkładem działa na mojej twarzy cuda! Skutecznie i długotrwale matuje, widocznie wygładza i dyskretnie rozświetla. Rysy są złagodzone, twarz wygląda zdrowo i promiennie. Uwielbiam ten efekt!

Blusche, Babydoll illuminizer:



Kolejne mineralne cudeńko w niezbyt ładnym opakowaniu. Pudełeczko, które widzicie na zdjęciu, to wzór starego typu, bo firma Blusche jakiś czas temu wprowadziła zmiany. Tych nowych opakowań nie miałam jeszcze w rękach, ale do jakichkolwiek rewolucji by nie doszło, dla mnie to nie ma znaczenia, liczy się przede wszystkim to, co jest w środku. Babydoll illuminizier to w zasadzie jasnoróżowy rozświetlacz, jednak na mojej bardzo jasnej skórze świetnie sprawdza się jako róż. Nie umiem dobrze oddać słowami, jak wspaniały efekt ten produkt daje na policzkach. W lustrze widzę niesamowicie naturalny look, delikatny rumieniec, jakby z podekscytowania. Widzę subtelne rozświetlenie, bez widocznych drobinek. Widzę promienną, zdrową skórę. Czego chcieć więcej?

Czasem warto zajrzeć pod tę przysłowiową szatę, nieprawdaż? ;)))

środa, 19 maja 2010

My preciouss ... ;)))

Przyznajcie, opakowanie ma znaczenie, prawda?

Lubię kosmetyki, które wyróżniają się nie tylko swoimi świetnymi właściwościami, ale po prostu cieszą też oko i ładnie się prezentują na półce czy w kuferku.

Podobają mi się różne opakowania. Zwykle zachwycam się dyskretną elegancją, ale potrafię też docenić pomysłowość i funkcjonalność, nawet jeśli idzie to w parze z krzykliwością.

Dzisiaj pokażę Wam wyróżniające się opakowaniem produkty z moich kosmetycznych zbiorów.

Meteoryty Guerlain (na zdjęciach Midnight butterflies, White pastels oraz Mythic):





Pudełeczka przyciągają uwagę. Stwarzają wrażenie ciężkich puzdereczek, w rzeczywistości są jednak lekkie, bo tekturowe. Stylizowane "na bogato" ;)

Rosebud Salve (na zdjęciach Rosebud Salve oraz Brambleberry Rose):





Opakowania tych balsamów do ust są niezwykle urokliwe. Ich stylistyka nieco trąci myszką, ale właśnie to jest fajne. Wykonane z metalu, dzięki czemu trwałe.

Pomadki Inglot:





To coś w moim stylu. Czarne, minimalistyczne, eleganckie. Dopracowane w najmniejszym detalu.

Benefit, Dandelion:





Opakowania firmy Benefit są charakterystyczne, po prostu ładne. Niestety niezbyt trwałe, bo tekturowe, ale funkcjonalne i wygodne.

Lush, Dark Angels:





Na zdjęciach peeling Dark Angels, ale wszystkie opakowania produktów Lush są utrzymane w podobnej, skromnej, czarnej kolorystyce. Cenię je za praktyczność i solidność.

A Wy? Czym kierujecie się w swoich wyborach? Stawiacie na piękny design, czy raczej na funkcjonalność i trwałość? Podawajcie swoje typy!

wtorek, 18 maja 2010

Nie idźcie tą drogą! ;)

Były hity, będą kity. Niestety, czasami daję się uwieść krzykliwym reklamom, wodzą mnie na pokuszenie kolorowe opakowania, ulegam promocjom i rabatom. Zdarza mi się kupować impulsywnie i mam za swoje!

Przedstawiam niechlubnych zwycięzców w kategorii "nietrafione zakupy kosmetyczne".

Miejsce trzecie, ex equo:

Garnier, Mineral deodorant, Action Control Roll-on



Co to w ogóle jest? Wodnista maź, pachnąca bardzo intensywnie i niezbyt neutralnie, w dodatku nie spełniająca swojej podstawowej funkcji - nie chroniąca przed potem. Działa najwyżej przez kilka godzin, choć producent zapewnia o 48-godzinnej skuteczności. Taaa, obiecanki cacanki ... Dodam tylko, że nie mam problemów z nadpotliwością i myję się codziennie ;)))

Bielenda, Bio Plantacja, Bawełna, Organiczny balsam do ust





Nie wiem, co mnie podkusiło. Może cena (kilka złotych), może sympatia do innych produktów Bielendy. Ten zakup to kompletna pomyłka. Nie spodziewałam się cudów, ale oczekiwałam przynajmniej przyzwoitego nawilżenia. Tymczasem ten balsam to niezbyt przyjemnie pachnące, gęste mazidełko z masą wysuszających usta błyszczących, tandetnych drobinek. Raczej natłuszcza, niż nawilża, ale i to nie na długo.

Miejsce drugie na podium, tadam tadam:

Garnier, Podstawa pielęgnacji, Złuszczający peeling w kremie



Najgorszy peeling, jaki w życiu miałam. Kremowa, gęsta pasta z niezbyt wyczuwalnymi drobinkami ścierającymi. Pomijam fakt, że kiepsko peelinguje, jego największą wadą jest to, że pozostawia na skórze zapychający pory tłusty film. Używam jako peelingu do rąk.

I niekwestionowany zwycięzca w rankingu, werble poproszę ;)

Ziaja, Sopot Spa, Płyn micelarny




Chciałam zaoszczędzić i zamiast po Avene sięgnęłam po Ziaję ... Jak się domyślacie, nie była to dobra decyzja. Dziwna receptura, zawierająca glicerynę i glikol propylenowy dość wysoko w składzie. Płyn w kontakcie ze skórą po prostu się pieni. A co najgorsze, zapycha jak jasny gwint! Dwa tygodnie zajęło mi wyśledzenie, co tak fatalnie wpływa na moją cerę i w końcu ustaliłam, że winowajcą jest ten nieszczęsny micel. Momentalnie odstawiłam, teraz używam go wyłącznie do czyszczenia linerowych pędzelków. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość - oczu nie podrażniał.

Być może z powodzeniem używacie tych produktów, dla mnie jednak okazały się kompletnymi niewypałami. Jeśli jeszcze ich nie znacie, ostrzegam: nie idźcie tą drogą! ;))) A tymczasem podzielcie się, proszę, swoimi kosmetycznymi wpadkami.

sobota, 15 maja 2010

Po taniości ;)))

Boicie się kosmetyków z najniższej półki, czy wręcz przeciwnie, eksperymentujecie z nimi w poszukiwaniu kosmetycznych perełek za grosze? Ja uwielbiam takie poszukiwania. Powiem więcej, za punkt honoru stawiam sobie wynajdywanie rozmaitych okazji, nie tylko kosmetycznych. Allegro, ebay i wszelkie wyprzedażowe sklepy to mój żywioł :)))

W drogeriach też często rozglądam się po najniższych półkach. Uważam, że nie jest sztuką kupić coś dobrego za ogromne pieniądze, sztuką jest kupić coś dobrego za parę złotych. W mojej kosmetycznej kolekcji są zatem produkty bardzo drogie, jak i bardzo, bardzo tanie. Dziś chciałabym pokazać Wam kilka tych najtańszych, które mimo swej zaskakująco niskiej ceny są po prostu świetne.

Ziaja, Kozie mleko, krem do rąk i paznokci:



To naprawdę bardzo dobry krem do rąk! Nawilża i wygładza dłonie, sprawia, że są mięciutkie. Wchłania się błyskawicznie, nie pozostawia filmu. Ma charakterystyczny, przyjemny mleczny zapach. Kosztuje zaledwie około 5 złotych.

Essence, All Over Highlighter:





Tani, niezawodny rozświetlacz do wszystkiego. Pięknie, nienachalnie podkreśla kości policzkowe, łuki brwiowe, dekolt. Używam go codziennie, to już moje drugie opakowanie. Niestety, został jakiś czas temu wycofany z produkcji. Kosztował około 10 zł.

Sensique, Puder rozświetlający w kulkach:





Rozświetlające kuleczki, na mojej jasnej skórze dość ciemne, dlatego używam ich jako różu. Dają na policzkach piękną satynową taflę w zgaszonym, ciepłym odcieniu. Kosztują około 10 zł.

Rossmann, Babydream, Natural, Chusteczki nawilżane z wyciągiem z nagietka:



Tak naprawdę jest to produkt do pielęgnacji niemowląt, ja jednak używam tych chusteczek do demakijażu. Ścieram nimi makeup i dopiero po tym zabiegu myję twarz tradycyjnymi środkami. Świetnie się w tej roli sprawdzają. Niezastąpione są także jako chusteczki do higieny intymnej. Kupuję je w dwupakach, 160 sztuk kosztuje około 13 złotych.

Na koniec Iseree, płatki kosmetyczne:



Bardzo dobrej jakości bawełniane płatki kosmetyczne w naprawdę niskiej cenie. Zszywane na brzegach, dzięki czemu nie "puchną" od wilgoci. Dostępne w Lidlu za około 3 złote, pakowane po 120 sztuk.

A Wy? Macie jakichś swoich tanich ulubieńców? Zostawcie info w komentarzach, jestem bardzo ciekawa. Może się skuszę? ;)))

Ale żeby nie było tak różowo, już teraz zapowiadam, że niebawem pokażę Wam swoje nietrafione zakupy ...

czwartek, 13 maja 2010

Mydło wszystko umyje :)

Kocham relaksujące kąpiele z pianką, uwielbiam te wszystkie kąpielowe rytuały. Niestety, od dłuższego czasu nie mam wanny. Pod prysznicem to nieco trudniejsze, ale nadal staram się rozpieszczać :)
Nie kupuję nigdy mydeł w żelu, zaufanie mam tylko do kostek. Sięgam zarówno po mydła drogeryjne, na przykład popularne Dove, jak i te naturalne, często robione ręcznie. Ostatnio eksploruję bogatą ofertę Starej Mydlarni, KLIK.

To moje pierwsze zamówienie:



Kupiłam cztery mydełka z serii limitowanej:

- Angelina,
- Charlotte,
- Tiffany,
- Scottish for men.

To ostatnie oczywiście nie dla siebie ;)

Przesyłka dotarła błyskawicznie, zawartość była bardzo dobrze zabezpieczona. Naprawdę jestem pod wrażeniem tempa obsługi. Rozczarowałam się odrobinę jedynie tym, że firma nie zadbała choćby o najmniejszy gratis.

Co do samych mydeł, to przyznaję, że kąpiel z nimi to sama przyjemność. Cudownie się pienią, obłędnie pachną, a ich zapach utrzymuje się dyskretnie na skórze. Wszystkie zawierają płatki owsiane, dzięki czemu dodatkowo peelingują skórę. Początkowo wydawało mi się, że to peeling bardzo delikatny, ale w miarę zmydlania się mydła wyłaniają się coraz większe drobinki, także oprócz peelingu mamy także masaż :)))

Na koniec jeszcze kilka zdjęć na zachętę :)







Przyjemnej kąpieli!!!

środa, 12 maja 2010

Każdy sąd mnie uniewinni!

Spodobał się Wam widok z mojego okna. Też go lubię. Ale żeby było coś widać, przynajmniej od czasu do czasu należałoby to okno umyć.
Faktem niezbitym jest, że mam lęk wysokości. Nie wdrapię się na drabinę, nie wejdę na strome, kręte schody, nie wyjrzę przez okno, nogi drżą mi ze strachu nawet wtedy, kiedy mam wieszać firany i trzeba w tym celu wskoczyć na taboret. I chyba mam tak od najwcześniejszego dzieciństwa, na trop czego naprowadza mnie pewna stara fotografia.
Tak, NAPRAWDĘ byłam kiedyś małą dziewczynką ;) Oto dowód:



Widzicie? Stoję na krześle. Przyjrzyjcie się dobrze. Oczy mam zaszklone od płaczu, drżą mi usta, zacieram rączki, pewnie z nerwów są spocone. Przecież to jasne, JA SIĘ BOJĘ!
Wszem wobec ogłaszam, że nie zostałam stworzona do mycia okien i wieszania firan, nie dla mnie drabiny, schody i taborety. A z tym zdjęciem w zanadrzu udowodnię to każdemu. I każdy sąd mnie uniewinni z zarzutu niewywiązywania się z domowych obowiązków!

Ja Wam dobrze radzę, zajrzyjcie do swoich starych albumów ... ;)))

wtorek, 11 maja 2010

Chińskie temperówki :)

Najbardziej imponującą kolekcją, jaką w życiu widziałam, był zbiór temperówek należący do mojej kuzynki. W dzieciństwie często spędzałyśmy razem czas gapiąc się na te chińskie cudeńka, zamknięte w szklanej gablocie meblościanki. Nie wolno nam było ich dotykać, surowy zakaz miała nawet ich "właścicielka". Nieubłaganymi strażnikami byli jej rodzice, którzy strzegli tego skarbu jak źrenicy oka. Dziś zastanawiam się, do kogo tak naprawdę należała ta kolekcja? ;)
Nie wiem, co stało się z chińskimi temperówkami. Pewnie straciły swój urok w kolorowych latach 90-tych, być może leżą na jakimś strychu. Ja jednak ciągle mam przed oczami tę gablotę, pamiętam swój zachwyt i mocne postanowienie, że "jak będę duża, też będę coś kolekcjonować" :) I oto jest! Voila, moja kolekcja!















Ten zbiór nie jest cenny, to tylko zwykłe ołówki. Jednak z większością nich wiąże się jakaś historia, jakiś wyjazd, jakieś wspomnienie. Tak naprawdę jest to więc kolekcja wspomnień. A jej "kamieniem węgielnym" jest wspomnienie o chińskich temperówkach :)))