beauty & lifestyle blog

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Seniorki, czyli prawdziwe piękno nie ma wieku


Przeglądając w zeszłym tygodniu swoje ulubione strony, natknęłam się na dwa artykuły komentujące nasilający się ostatnio ciekawy trend. Dotyczy on co prawda głównie świata mody, ale mocnym akcentem zaznacza się także w świecie beauty. O czym mowa? O kampaniach reklamowych znanych marek, których twarzami zostają dojrzałe kobiety. Dla jasności - bardzo dojrzałe kobiety. Seniorki promujące wielką modę i limitowane kolekcje kosmetyków. Nie byłabym sobą, gdybym przeszła koło tego tematu obojętnie, stąd dzisiejszy post. Zapraszam!


Źródła: KLIK KLIK

Na zdjęciach:
Iris Apfel w kampanii MAC, 94 lata.
China Machado w kampanii Cole Haan, 85 lat.
Jacquie Tajah Murdock w kampanii Lanvin, 84 lata.
Joan Didion w kampanii Celine, 80 lat.
Niestety nie udało mi się ustalić personaliów modelek przecudnej kampanii Dolce&Gabbana.


Nie będę opisywać Wam tu całego zjawiska, w ostatnim czasie poświęcono mu w różnych serwisach naprawdę sporo miejsca. Zainteresowanych odsyłam chociażby TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ lub TUTAJ. Chciałabym raczej odnieść się do trendu jako takiego, próbując sprowokować Was do dyskusji. Bo przyznacie chyba, że to wszystko jest bardzo interesujące? W świecie, w którym kobiecy wizerunek został skrajnie wyidealizowany, a obróbka graficzna zdjęć zdaje się sięgać absurdu, kobiety w "pewnym" wieku stają się niewidzialne, jakby nagle przestawały istnieć. A przecież istnieją, nie mieszczą się jedynie w wąskie ramy kultu młodości i perfekcyjnego wyglądu. Spychane są zatem razem ze swoimi zmarszczkami na margines.

Kampanie, o których dziś mowa, udowadniają, że prawdziwe piękno nie ma wieku. Piękno to nie metryka, to coś więcej niż gładka skóra i idealne proporcje rodem z graficznego programu. Piękno to bogate wnętrze, życiowa mądrość, kolorowa osobowość, styl, klasa i błysk w oku. Starszym paniom ze zdjęć na pewno tego wszystkiego nie brakuje. Szalenie podoba mi się pomysł promowania nowych kolekcji z ich udziałem. Nurtuje mnie jedynie pytanie, na ile jest to zwrot ku nowej jakości, ku rzeczywistości, w której dojrzałe kobiety zajmują należne im miejsce, a na ile skrupulatnie obliczony na wzbudzenie kontrowersji, a tym samym przyciągnięcie uwagi, zabieg marketingowy. Byłoby paskudnie, gdyby w tym wszystkim nie było choćby odrobiny misji, a jedynie instrumentalne podejście do sprawy.

Ciekawa jestem Waszego zdania. Podobają Wam się kampanie z seniorkami? Co o nich myślicie? Czysty marketing, czy jednak misja? Życzyłabym sobie, żeby nie chodziło wyłącznie o pieniądze, chciałabym widzieć jakąś wartość dodaną. W końcu też kiedyś będę seniorką!

Liczę na Wasze komentarze, porozmawiajmy.

Buziaki,
Cammie.


piątek, 23 stycznia 2015

Odkrycie stycznia, czyli dziesięć dni z Sally Hansen Miracle Gel


Wyjątkowo wcześnie zapraszam Was na post z serii Odkrycie miesiąca, do końca stycznia bowiem jeszcze ponad tydzień, nie wierzę jednak, że przez tych kilka dni cokolwiek byłoby w stanie zrobić na mnie większe wrażenie niż nowa hybrydowa linia lakierów Sally Hansen Miracle Gel, którą prezentowałam Wam w ostatnim poście ---> KLIK. I nie wiem nawet, czy jest sens, żebym się rozpisywała się na temat ich zalet, najlepiej będzie, jak po prostu pokażę Wam zdjęcie. Oto podsumowanie mojego eksperymentu, w którym badałam ich trwałość, moje paznokcie po dziesięciu dniach (!) z odcieniem 470 Red Eye!




Producent obiecuje co prawda trwałość 14-dniową, jednak zdecydowałam się przerwać test nieco wcześniej. Dziesięć dni to i tak niesamowity wynik! Jak widać, lakier nie stracił za bardzo na świeżości, nie ma odprysków czy pęknięć. Zaczyna przeszkadzać mi jednak odrost, a i kolor powoli mi się nudzi. Wybaczcie więc, że nie ciągnę tego dalej, ale w moich oczach seria Miracle Gel po prostu i tak zdobyła już mistrzostwo. Manicure, który widzicie na zdjęciach, wytrzymał stukanie w klawiaturę po osiem godzin dziennie w pracy i kilka kolejnych w domu dla przyjemności, codzienne mycie głowy, kąpiele i prysznice, rozmaite zabawy z dzieckiem, gotowanie, sprzątanie, dźwiganie zakupów i sama nie wiem, co jeszcze. Tylko raz w przeciągu tych dziesięciu dni pozwoliłam sobie na opiłowanie końcówek, które lekko się starły (tak, tak, liczcie się z tym, nie ma rzeczy niezniszczalnych). Żadnych innych ubytków nie zauważyłam. Lakier nie do zdarcia! Oczywiście po tak długim czasie nie wygląda tak idealnie, jak zaraz po aplikacji, jednak wynik eksperymentu całkowicie mnie satysfakcjonuje, dając mi pewność, że w razie potrzeby (chociażby w przypadku wyjazdu, czy zwykłego natłoku obowiązków) mogę pomalować paznokcie raz i nie przejmować się ich stanem przez wiele dni (ale chyba jednak nie przez czternaście ... uczciwie mówię, że wygląd paznokci już po dziesięciu godził w moje poczucie estetyki). Uprzedzając Wasze pytania, dodam, że zgodnie z zapewnieniami producenta zmywa się bardzo łatwo, najzwyklejszym zmywaczem (użyłam zielonej Isany, jak zawsze), nie zostawiając na paznokciach przebarwień czy innych oznak pogorszenia ich kondycji. 

Jestem zachwycona! I tak się właśnie zastanawiam, po który kolor dziś sięgnąć? Nie mogę się zdecydować, fiolet czy mięta? :)))




Byłam do tych lakierów nastawiona dość sceptycznie, nie do końca wierząc, że manicure wykonany w zwykłych domowych warunkach może przetrwać w naprawdę dobrym stanie przez tak wiele dni. Tymczasem okazuje się, że jest to możliwe. Polecam tę serię Waszej szczególnej uwadze, zwłaszcza jeśli z jakichś względów nie macie czasu na częste malowanie paznokci. Jeśli zdecydujecie się na zakup, pamiętajcie, że system Miracle Gel to lakier plus specjalny top coat, trzeba więc liczyć się na początek z podwójnym wydatkiem, rzędu około 34 zł za buteleczkę. 

Napiszcie mi koniecznie, co myślicie o efekcie mojego dziesięciodniowego eksperymentu. Ja tymczasem zbieram się do pierwszego w życiu farbowania włosów henną. Khadi, nadchodzę! Życzcie mi powodzenia, bo trochę się cykam :DDD

Buziaki,
Cammie.


sobota, 17 stycznia 2015

#MiracleMani, czyli supertrwałe lakiery Sally Hansen Miracle Gel | Gorąca nowość!


Co prawda ostatni post, w którym pokazywałam Wam czerwony topper Lynnderella Ruby Red Ruby ---> KLIK, przyjęłyście z umiarkowanym entuzjazmem, jednak mimo to chciałabym zostać jeszcze przy temacie paznokci, mając nadzieję, że lakiery, które dziś Wam zaprezentuję, wzbudzą w Was większe zainteresowanie. Intuicja mi podpowiada, że w tym przypadku zaciekawić Was nie będzie trudno. Oto bowiem na rynku pojawiło się coś, co prawdopodobnie w jakimś stopniu zrewolucjonizuje tradycyjny, domowy manicure. Przedstawiam gorącą nowość Sally Hansen, linię Miracle Gel, w założeniu pozwalającą nam cieszyć się nieskazitelnym lakierem nawet do 14 dni! Brzmi zachęcająco, prawda?




W skład linii Miracle Gel wchodzą lakiery w 12 odcieniach i top coat. Jej innowacyjność polega na tym, że specjalna opatentowana technologia pozwala na wykonanie bardzo trwałego żelowego manicure o charakterze hybrydowym, nie wymagającego jednak wysuszania i utwardzania przy użyciu lamp emitujących światło LED/UV, poddającego się też zwykłemu zmywaczowi do paznokci, nawet bez acetonu. A zatem nie potrzebujemy żadnych dodatkowych akcesoriów, w grę wchodzi najzwyklejsze malowanie paznokci w warunkach domowych. 

Przyznaję, że obietnice producenta robią na mnie wrażenie. Trwałość lakieru sięgająca dwóch tygodni? To naprawdę byłoby coś. Testy w toku, od kilku dni mam na paznokciach jeden z odcieni, które do mnie trafiły. Wybierałam spomiędzy beżu 120 Bare Dare, mięty 240 B Girl,  lawendy 270 Street Flair, koralu 330 Redgy, ostatecznie decydując się na czerwień 470 Red Eye.




Wszystkie odcienie, które widzicie na zdjęciach, są klasycznie kremowe, charakteryzują się niesamowitą pigmentacją i bardzo ułatwiającą malowanie żelową konsystencją, zwartą, zdyscyplinowaną, nie rozlewającą się w niekontrolowany sposób po paznokciach i skórkach. Pierwsze wrażenie bardzo, bardzo pozytywne.






Dla uzyskania obiecywanego efektu należy pomalować paznokcie dwiema warstwami wybranego lakieru, a następnie pokryć całość spajającym wszystko specjalnym topem. 




Stosując się do zaleceń, zrobiłam swój pierwszy #MiracleMani, tak jak wspominałam wyżej, na dobry początek stawiając na czerwień (a to ci niespodzianka :DDD). Po czterech dniach od malowania paznokcie prezentują się zaskakująco dobrze. Zerknijcie sobie na zdjęcie. Owszem, na upartego na końcówkach dostrzegam jakieś mikrootarcia, ale nie jest to nic, czego nie można by błyskawicznie opiłować. Myślę też, że gdybym nosiła dłuższe paznokcie i mogła zabezpieczyć końcówki w czasie malowania (na pewno wiecie, o co mi chodzi - pomalowanie krawędzi paznokci i "podmalowanie" ich od spodu), być może nawet i tych otarć by nie było. W każdym razie, jak dla mnie dotychczasowa trwałość na piątkę!




To na razie tylko cztery dni, do obiecywanych dwóch tygodni jeszcze daleko, póki co studzę więc emocje, czekając na rozwój wypadków. Za jakiś czas na pewno dam Wam znać, jak się sprawy mają. Mam nadzieję, że się nie rozczaruję i że będę mogła z czystym sumieniem tę linię Wam polecić. Z moich informacji wynika, że w sklepach ma pojawić się w lutym (cena sugerowana - 34 zł), ale z tego, co pisałyście mi na FB, jest już widywana w drogeriach Hebe. 

Na koniec jeszcze rzut oka na wzornik ze wszystkimi odcieniami Miracle Gel, jakimi dysponuję. Który podoba Wam się najbardziej, beż, mięta, lawenda, koral, czy czerwień?




Prędzej czy później wszystkie te kolory pokażę Wam na paznokciach, bądźcie cierpliwe. Kto wie, może nawet ozdobione jakimś wzorkiem? Wyobraźcie sobie, że w przesyłce znalazłam też zestaw Konad. To moja pierwsza płytka i za bardzo nawet nie wiem, jak się do tych stempelków zabrać. Pewnie poeksperymentuję, choć za efekty nie ręczę :DDD




No i jak, udało mi się Was zainteresować? Co myślicie o Sally Hansen Miracle Gel? Kusi Was obiecywana wydłużona trwałość lakieru na paznokciach? Przemawia do Was ten hybrydowy system, wprost stworzony do warunków domowych, poza topem nie wymagający żadnych dodatkowych akcesoriów? Koniecznie dajcie znać. Jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



środa, 14 stycznia 2015

Niczym klejnot, czyli Lynnderella Ruby Red Ruby


Pamiętacie, jak po raz pierwszy pisałam Wam o ręcznie robionych topperach Lynnderella ---> KLIK? Byłam wtedy pod absolutnym urokiem białych płatków Snow Angel, który z bliska w jego delikatnej odsłonie mogłyście zobaczyć TUTAJ, w wersji bardziej drapieżnej natomiast TUTAJ. Dziś, dokładnie po roku, mogę pokazać Wam kolejny śliczny top od Lynnderelli, ogniście czerwony Ruby Red Ruby!




Być może część z Was pamięta, że Ruby Red Ruby znalazł się na mojej świątecznej liście marzeń ---> KLIK. Pod choinką co prawda go nie znalazłam, ale zaraz po świętach sama zrobiłam sobie prezent, składając niewielkie zamówienie na norwaynails.com (to nadal jedyny znany mi sklep, w którym bez problemu amerykańskie toppery Lynnderelli zamawiać można do Polski), już po kilku dniach ciesząc się swoim nowym cackiem.




Zdjęcia nie do końca oddają moc czerwieni tego lakieru, jego migotanie siłą rzeczy można zobaczyć jedynie na żywo. Mam jednak nadzieję, że mimo wszystko dostrzeżecie potencjał, jaki w nim drzemie. Ruby Red Ruby to masa srebrnych drobin zanurzonych w jaskrawo czerwonej bazie, sprawiającej, że płatki brokatu na paznokciach też wydają się czerwone, błyszcząc niczym klejnot. Efekt jest na tyle mocny, że wymaga zachowania umiaru. Ja zresztą od początku miałam w głowie jego połączenie z jakąś ładną klasyczną kremową czerwienią w postaci zdobienia wyłącznie na palcu serdecznym. Mój wybór ostatecznie padł na Sensique Strong & Tredny Nails nr 144.




Czerwień Sensique jest dość jasna i żywa, stanowiąc dla Lynnderelli ładne tło. Połączenie tych dwóch lakierów prezentuje się naprawdę ciekawie, jest na pewno widoczne, ale nieprzesadne. Szalenie podoba mi się zestawienie czerwieni z czerwienią, myślę, że na żadnym innym kolorze Ruby Red Ruby nie wyglądałby tak dobrze, za bardzo rzucałby się w oczy.








O ile lakier Sensique zastąpić można dowolną czerwienią, o tyle Ruby Red Ruby jest nie do podrobienia. Nie znam żadnego innego topperu, który dawałby podobnie biżuteryjny, czysto czerwony, prawdziwie rubinowy efekt. Jeśli Wam jakaś alternatywa przychodzi do głowy, koniecznie o niej napiszcie, z chęcią poznam Wasze typy, jak wiecie, ostatnio zwariowałam na punkcie czerwieni na paznokciach. Zachęcam więc do komentowania! Dajcie też koniecznie znać, co myślicie o Ruby Red Ruby. Spodobał Wam się ten topper i idea łączenia czerwieni z czerwienią? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



sobota, 10 stycznia 2015

Retrospekcja, czyli podsumowanie minionego roku | długi post o wszystkim!


Trudno było mi zmobilizować się do napisania tego posta, długo szukałam formy, w jakiej mogłabym go ująć, ale w końcu jest, podsumowanie minionego roku! Mam nadzieję, że nie znudziły się Wam jeszcze wszechobecne ostatnio blogowe retrospekcje i z ciekawością rzucicie okiem na to, co przygotowałam. Zapraszam!

Zwlekałam, bo nie do końca wiedziałam, jaki ten wpis ma być, wiedziałam na szczęście przynajmniej, jaki ma nie być, a to już połowa sukcesu :))) A zatem, nie będzie to post o kosmetycznych odkryciach, bo takie pisałam przez cały rok regularnie co miesiąc ---> KLIK. Nie będzie przypominania najpopularniejszych treści, jakie w ciągu roku pojawiały się na blogu, bo uważam, że publikowane regularnie podsumowania z serii Summa Summarum ---> KLIK wyczerpały już temat. Nie będzie statystyk, bo to nudne. Nie będzie też typowych recenzji,  bo to nie czas i miejsce, spodziewajcie się raczej luźnych refleksji i swobodnie biegnących myśli. Te wszystkie zastrzeżenia nie oznaczają jednak, że będzie syntetycznie, oj nie! Lubicie długie posty, prawda? :DDD

Na dobry początek kosmetyki kolorowe, które postanowiłam wyróżnić. W 2014 roku miałam do czynienia z wieloma produktami, zarówno z nowościami, jak i ze znanymi od lat bestsellerami, i z górnej, i z dolnej półki, jednak kiedy się dobrze zastanowiłam, okazało się, że z całego tego kolorowego rogu obfitości systematycznie sięgałam tylko po kilka.




Na miano kosmetyku roku zdecydowanie zasłużył czarny liner w pisaku Blackbuster z L'Oreal ---> KLIK. Uwielbiam go! Namalowanie ładnej kreski nigdy nie było tak łatwe. Odkąd pod koniec 2013 roku skusiłam się na niego po raz pierwszy, co parę miesięcy kupuję nową sztukę i nawet nie rozglądam się za niczym innym. Jedynie raz zrobiłam skok w bok, zdradzając go na rzecz podobnego i nieco tańszego pisaka z Inglota, który po pierwszych zachwytach rozczarował mnie jednak kiepską wydajnością. Drugi raz tego błędu nie popełnię, na tę chwilę nie chcę niczego innego, Blackbuster to dokładnie to, czego potrzebuję.

W 2014 roku po raz pierwszy miałam styczność z kosmetykami marki FM, której katalog wywarł na mnie takie wrażenie (bez kitu, najładniej wydany katalog kosmetyczny, jaki widziałam!), że zapragnęłam zrobić zamówienie. Prasowany puder bambusowy ---> KLIK, który wtedy kupiłam, tak mi się spodobał, że już nie wyobrażam sobie nie mieć go w kosmetyczce, czego wyrazem jest fakt, że właśnie przymierzam się do zakupu trzeciego już opakowania. To chyba mówi samo za siebie. Nadal bardzo lubię też przepięknie wygładzający cerę puder Lucidity Estee Lauder ---> KLIK, który w ciągu minionego roku wielokrotnie Wam zachwalałam, ale jeśli chodzi o niezawodność, w sensie utrwalania makijażu, FM jednak wygrywa, poza tym nie chciałam umieszczać dwóch pudrów w zestawieniu.

W 2014 roku nie ustawałam też w poszukiwaniach idealnego kremu BB. Spróbowałam kilku, a najlepszym okazał się Skin79 Dear Rose BB Cream ---> KLIK. Przyjemnie lekki, jasny, żółtawy i przyzwoicie kryjący - właśnie tak opisałabym go, gdybym miała to zrobić w skrócie. Szkoda tylko, że jest tak trudno dostępny, na zwykle niezawodnym ebay pojawia się coraz rzadziej ... 

Nie mogę nie wspomnieć o moim ukochanym różu, czyli Golden Rose Terracotta Blush 07. Sprawa jest przedziwna, bo sięgam po niego zdecydowanie najczęściej, ignorując wszystkie moje piękne maczki czy inne szanele, a jeszcze chyba nigdy nie pokazałam go na blogu. A zatem robię to dziś, dodając, że ma cudowny, bardzo jasny, chłodny odcień, a dzięki wypiekanej formule daje ożywiające cerę rozświetlenie. Wymarzony róż dla osób o bladej skórze.

Na koniec rzecz o korektorze. A w zasadzie o kamuflażu, bo mowa o Catrice Camouflage Cream. Bardzo dobry produkt, świetnie kryjący i trwały, a w dobranym kolorze niewidoczny na skórze. W dodatku niedrogi. Był to dość przypadkowy zakup, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Jako że mam do ukrycia sporo przebarwień, posiłkuję się nim w każdym makijażu i myślę, że jak przyjdzie czas (już niebawem, ze względu na upływ terminu zdatności do użycia), kupię kolejne opakowanie. Polecam wszystkim borykającym się z problematyczną cerą.

A pielęgnacja? W 2014 roku skoncentrowana była wyłącznie na walce z przebarwieniami cery, opierając się głównie na produktach z kwasem azelainowym (Acne-derm i Skinoren, moi najlepsi przyjaciele!), który stosować można w zasadzie bez ograniczeń, niezależnie od pory roku, ale sięgałam też oczywiście po inne preparaty. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Napisanie posta o przebiegu mojej kuracji jest dla mnie blogowym priorytetem na najbliższe tygodnie, także spodziewajcie się niebawem obszernej relacji, a póki co poznajcie specyfiki, które z perspektywy czasu oceniam najwyżej. Jako bonus dorzucam suplementy, które w końcówce roku pomogły mi uporać się z nadmiernym wypadaniem włosów.





Zdecydowanie najdłużej był ze mną kupiony wczesną wiosną delikatnie złuszczający krem Bandi z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym ---> KLIK. Wiem, że zdania na jego temat są różne, od entuzjastycznie pochlebnych po skrajnie krytyczne, ja w każdym razie jestem jego gorącą zwolenniczką. Bardzo dobrze wpływał na stan mojej cery, nie usuwając co prawda w jakiś wyraźny sposób przebarwień, ale trzymając ją w ryzach i stopniowo wygładzając. Przyznaję jednak, że jego początkowo silne działanie z biegiem czasu słabło, jakby skóra coraz słabiej reagowała na jego składniki, także lubiłam robić sobie od niego kilkutygodniowe przerwy, po których znowu odczuwałam jego moc. Podsumowując, świetny krem dla wymagającej, skłonnej do zanieczyszczeń skóry.

Prawdziwym pogromcą przebarwień (i nie tylko) okazał się Locacid, czyli krem z retinoidem w postaci tretinoiny. Od razu uprzedzam jednak, że jest to preparat wydawany na receptę, miejcie tego świadomość. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się tej kuracji nie obawiałam, bo z retonoidami nie miałam wcześniej do czynienia, na szczęście okazało się, że nie taki diabeł straszny. Okupując co prawda efekty pewnymi skutkami ubocznymi (łuszczenie się, przesuszenie i uwrażliwienie skóry), z dnia na dzień cieszę się coraz ładniejszą cerą. Szczegóły, tak jak zapowiadałam wyżej, w jednym z kolejnych postów, już teraz zapraszam.

Uzupełnienie mojej kuracji stanowi oczyszczający płyn bakteriostatyczny z 2% kwasu migdałowego Pharmaceris z serii T, który stosuję po prostu jak zwykły tonik. Genialny! Mam już drugie opakowanie, na pewno będą też kolejne. Jest stosunkowo niedrogi i bardzo, bardzo skuteczny. Więcej o nim w swoim czasie.

Na zdjęciu widzicie też dwa produkty La Roche-Posay, ale wspomnieć chcę tylko o jednym, mianowicie kremie Toleriane Ultra Fluid, silnie nawilżającym specyfiku do cery wrażliwej. Na moją zmaltretowaną Locacidem skórę działa jak przynoszący ulgę kompres. Świetny, odczuwalnie kojący, w żaden sposób nie szkodzący cerze krem. Leżący obok żel do mycia twarzy Effaclar nie spisał się już niestety tak dobrze, ale o tym innym razem.

Pisząc o pielęgnacji, nie mogę nie poświęcić chwili suplementom, które poratowały mnie w kłopocie z włosami, które parę miesięcy temu leciały mi z głowy jak szalone, codziennie gubiłam ilości grubo przekraczające normę. Przekopałam internety i w pierwszym odruchu zdecydowałam się dać szansę Calcium Pantothenicum, ale dopiero polecony mi przez Was Biotebal przyniósł pożądane, w dodatku błyskawiczne efekty. Pierwsze symptomy poprawy zauważyłam już po zaledwie dwóch tygodniach regularnego przyjmowania tych tabletek, a z każdym kolejnym dniem było coraz lepiej. W tym momencie mogę powiedzieć, że dzięki nim problem znacznie ograniczyłam. Zapamiętajcie tę nazwę, to działa! Jeszcze Wam zresztą o tym suplemencie przypomnę, o moich zmaganiach z wypadającymi włosami planuję napisać kiedyś odrębnego posta.

To oczywiście nie jest tak, że napisałam Wam o wszystkim, co systematycznie stosowałam. Jest cała masa kosmetyków, do których regularnie w minionym roku wracałam (żeby wspomnieć chociażby stosowany do włosów olej kokosowy, płyn micelarny Garnier, delikatny żel-krem łagodzący Be Beauty do mycia twarzy, emulsję z granatem Alterra, olejki do ciała Alverde, chusteczki do demakijażu Cleanic, czy serum do rąk Evree Max Repair), uznałam jednak, że gdybym miała tak wszystko wymieniać, zanudziłabym Was na śmierć. Skupiłam się więc na creme de la creme, produktach, które z różnych względów najbardziej zapadły mi w pamięć.

Cofam się zatem w czasie raz jeszcze, przywołując w pamięci moje ulubione w 2014 roku lakiery do paznokci. Muszę przyznać, że mój gust ostatnio nieco się odmienił, wśród preferowanych dotąd przeze mnie nasyconych kolorów niespodziewanie znalazły się także odcienie jasne i delikatne. Spójrzcie zresztą. 




Kolorem roku ogłaszam ciemny, mocny róż Golden Rose Rich Color nr 26 ---> KLIK. Dlaczego? Bo to on zdecydowanie najczęściej gościł na moich paznokciach, zarówno na dłoniach, jak i na stopach. W ogóle całą tę serię polubiłam, za ogromną gamę kolorów, za wygodny pędzelek i za trwałość. Myślę, że będę do niej jeszcze nie raz wracać.

Lakierem, który przyczynił się do zmiany moich kolorystycznych upodobań, był Essie Topless & Barefoot w pięknym, idealnie wyważonym odcieniu nude ---> KLIK. Trafił do mnie przez przypadek, a dziś nie wyobrażam sobie nie mieć go pod ręką. Sprawdza się w każdej sytuacji, jest klasyczny i elegancki. Bardzo lubię łączyć go z piaskowym złotem Golden Rose (Holiday Nail Color nr 82).

Z końcem roku trafił do mnie duet O.P.I. z dość starej już co prawda kolekcji New York City Ballet, w postaci mlecznobiałego lakieru Don't Touch My Tutu i srebrnego toppera Pirouette My Whistle ---> KLIK. Miłość od pierwszego wejrzenia!

W 2014 roku pogłębiła się też moja słabość do czerwieni. Moje poszukiwania idealnego odcienia zaowocowały dwoma wspaniałymi lakierami, Rimmel Salon Pro Hip Hop ---> KLIK, który przepięknie prezentował się w letnim słońcu, i Essie A list ---> KLIK, jeden z moich ostatnich nabytków, który szybko zyskał status zimowego ulubieńca. Ale myślę, że w kwestii czerwieni nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa :))) Za parę dni się zresztą przekonacie.

Pozwólcie, że teraz zatrzymam się na chwilę przy ulubionych gadżetach. Moja krótka lista liczy zaledwie trzy punkty, ale każdy jest mocny!





Jeśli chodzi o gadżet kosmetyczny, to rok 2014 należał do szczoteczki sonicznej Clarisonic. Mój model to Mia 2, pisałam Wam o nim TUTAJ. Jedna z lepszych inwestycji w urodę, jakie w życiu zrobiłam, dzięki tej szczoteczce oczyszczanie twarzy weszło na nowy dla mnie, dużo wyższy poziom. Chwilowo co prawda, ze względu na uwrażliwienie skóry przez Locacid, nie korzystam z niej, ale z ogromną przyjemnością wrócę do niej po zakończeniu kuracji. Albo i szybciej, o ile kupię odpowiednią dla cery wrażliwej końcówkę.

Clarisonic kupiłam na początku roku, z jego końcem natomiast rzutem na taśmę do moich ulubionych gadżetów dołączył nowy telefon, iPhone 6. Normalnie pewnie bym Wam o tym nie pisała, ale ostatnie dwa lata z jego poprzednikiem (HTC) były tak trudne (żeby wspomnieć tylko o ciągłym zawieszaniu się, czy samoczynnym wyłączaniu ...), że różnica jest dla mnie szokująca i po prostu nie mogę tego przemilczeć. Stary wylądował na dnie szuflady (choć zarzekałam się, że zrzucę go z najwyższego budynku w mieście :DDD), a nowy z każdym dniem coraz bardziej mnie zachwyca, jest wielofunkcyjny, intuicyjny i przede wszystkim niezawodny.

Ale to nie telefon zasłużył na miano gadżetu roku, tytuł ten zgarnia Kindle Paperwhite II! Mniej więcej w połowie roku pożegnałam się ze starszym modelem (wcześniej miałam 4 Touch), wymieniając go na nowsze cacko. Całkiem niedawno o nim pisałam, więc teraz nie będę się powtarzać, odsyłam Was po prostu do tamtego tekstu ---> KLIK. Spisuje się świetnie, uwielbiam wszystkie jego funkcje, wprost nie wyobrażając sobie bez niego życia. Wspaniałe urządzenie, wszystkie książki świata w zasięgu kilku kliknięć, zawsze pod ręką.

Skoro już o książkach mowa, to chciałabym płynnie przejść do tematu najważniejszych dla mnie lektur ubiegłego roku. Miałam problem z dokonaniem wyboru (policzyłam, w ciągu roku przeczytałam 53 pozycje, było z czego wybierać), ale udało się.




Autorka, której twórczość zrobiła na mnie największe wrażenie, to Joanna Bator. Jej "Piaskowa Góra" ---> KLIK to zdecydowanie najlepsza książka, po jaką sięgnęłam w 2014 r. Z wytypowaniem tej pozycji nie miałam akurat żadnego problemu. To jedna z tych książek, których nigdy się nie zapomina, mądra, klimatyczna, napisana pięknym językiem. Kto nie czytał, niech koniecznie to zrobi!

Wyraźny ślad po sobie zostawiła we mnie także dwutomowa "Antologia polskiego reportażu XX wieku" opracowana pod redakcją bardzo przeze mnie cenionego Mariusza Szczygła, zbiór najważniejszych i najciekawszych reportaży dwudziestego stulecia ---> KLIK. Ciągle żywe jest też we mnie wspomnienie o ni to śmiesznej, ni to strasznej książce "On wrócił" Timura Vermesa, w której autor, ubierając fabułę w humorystyczne fatałaszki, snuje tak naprawdę wstrząsającą wizję współczesnego świata, w którym ponownie zjawia się Hitler razem ze swoją chorą ideologią ---> KLIK

Książki książkami, a co z serialami? W 2014 roku obejrzałam ich naprawdę sporo, ale wyróżnić chcę tylko kilka.




Po pierwsze Breaking Bad, za wszystkie emocje i za jedynego w swoim rodzaju Waltera White'a. Po drugie House of Cards, za intrygę i klimat. Po trzecie Suits, za dwóch przystojniaków i jednego Louisa Litta ;))) Po czwarte Sherlock, za całokształt. No i po piąte, last but not least, The big bang theory, za niesamowitą dawkę humoru.

Gdybym miała wybrać słowo roku, postawiłabym na rutynę. Rok 2014  upłynął mi spokojnie, dni  i tygodnie toczyły się jeden za drugim z góry ustalonym trybem, powtarzalnym, może i nudnym, ale bezpiecznym. Właśnie tego potrzebowała moja rodzina i cieszę się, że mogłam jej to zapewnić, dzieląc czas między pracę i dom. Choć nie ukrywam, że emocją roku było poczucie poświęcenia, rezygnacji z wielu własnych przyjemności życia toczącego się poza domem. Myślę, że dobrze rozumieją mnie wszystkie matki małych dzieci, przez większość czasu zdanych wyłącznie na ich opiekę. Niech no tylko moja córa podrośnie! :)))

A blog? To też ważna część mojego życia, więc na koniec poświęcę mu kilka zdań. W 2014 roku, jak pewnie zauważyłyście, przeszedł małą metamorfozę, pisałam zdecydowanie rzadziej, mniej miejsca poświęcając typowym recenzjom, więcej natomiast tematom luźnym, szeroko rozumianym okołourodowym i z braku lepszego słowa powiedzmy, że lajfstajlowym. Wyszło tak w sumie samoistnie, ale No to pięknie! ma się dobrze, nowych czytelników stale przybywa, więc chyba zmierzam w dobrym kierunku? Gdzie jest kres tej drogi, jeszcze jednak nie wiem, bo skłamałabym twierdząc, że blogowe zwątpienia są mi obce. Myśli o zawieszeniu lub nawet całkowitym zamknięciu bloga pojawiały się w mojej głowie w minionym roku często jak nigdy. Póki co jestem na etapie kolejnej fali entuzjazmu, ale co będzie w przyszłości? Nie wiem. Piszę zupełnie szczerze. Mam nadzieję, że mimo wszystkich chwil zniechęcenia, jakie pewnie mnie czekają, spotkamy się tu przy okazji podobnego posta za rok.

A tymczasem raz na zawsze pożegnajmy rok 2014. Już wiecie, jaki był dla mnie, zdradźcie więc, jak Wam upłynął, dobrze czy źle? Może chciałybyście pochwalić się jakimś kosmetycznym bądź niekosmetycznym odkryciem? Może macie ochotę napisać mi o jakimś ważnym dla Was wydarzeniu? A może po prostu chcecie odnieść się do jakiejś kwestii, którą dziś poruszyłam? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.




sobota, 3 stycznia 2015

Witajcie w Nowym Roku, czyli podsumowanie grudnia | popularne posty, rozrywka, blogowe odkrycie, zakupy i prezenty


Witajcie w Nowym Roku! Na podsumowanie ostatnich dwunastu miesięcy zaproszę Was za kilka dni, tymczasem chciałabym zatrzymać się na chwilę przy grudniu. Najpierw jednak noworoczne życzenia, których nie miałam jeszcze okazji Wam złożyć. Oby 2015 rok przyniósł Wam wiele dobrego! Ambitnych wyzwań, zrealizowanych planów, spełnionych marzeń, pozytywnych emocji i inspirujących ludzi wokół. Serdeczności!

Skoro noworoczne grzeczności mamy już za sobą, zapraszam na podsumowanie grudnia. Mam nadzieję, że z ciekawością sprawdzicie, jak mi ten miesiąc minął.




Na początek jak zwykle krótki przegląd najpopularniejszych grudniowych wpisów. Ze statystyk wynika, że najchętniej sprawdzałyście, co mam do powiedzenia na temat czytnika ebooków Kindle ---> KLIK. Zainteresowanie wzbudzał też post, w którym pokazałam Wam moją świąteczną listę marzeń ---> KLIK. Ciekawe byłyście również, czy do twarzy mi w brązowej szmince, którą ogłosiłam swoim grudniowym odkryciem ---> KLIK. Jeśli te posty przegapiłyście, teraz macie doskonałą okazję, żeby do nich zajrzeć.

Na FB ---> KLIK największy zasięg osiągnął wpis, pod którym dyskutowałyśmy o najpiękniejszych czerwonych lakierach do paznokci. Wskazałyście wiele interesujących typów, ja jednak zatrzymałam się przy jednym, szybko powiększając swoje lakierowe zbiory o Essie A list, przepiękną, głęboką czerwień o kremowym wykończeniu. Miałyście już okazję zresztą ją zobaczyć, o TUTAJ.




Jeśli chodzi o moje grudniowe rozrywki, to wieczory podobnie jak w listopadzie ---> KLIK upływały mi głównie pod znakiem The Big Bang Theory.




Obejrzałam już wszystkie dostępne odcinki i właśnie zastanawiam się, co dalej. Jakieś sugestie? Z chęcią poznam Wasze serialowe rekomendacje. W końcu muszę czymś wypełniać te długie zimowe wieczory :DDD

Seriale serialami, ale trochę mnie już znacie i dobrze wiecie, że bez czytania nie żyję. Moim grudniowym lekturom jak zwykle poświęciłam odrębnego posta, do którego odsyłam zainteresowanych tematem ---> KLIK.




W dwóch słowach dodam jedynie, że spośród wszystkich książek, które przeczytałam w grudniu, Waszej szczególnej uwadze polecam "Marsjanina" Andy'ego Weira i "Czy jesteś psychopatą?" Jona Ronsona. Zainteresowani historią po "Dzieci '44" sięgną pewnie i bez mojej podpowiedzi.

Po dość długim okresie posuchy mam też dla Was w końcu odkrycie blogowe. Chciałabym polecić Wam InspiYear Project ---> KLIK, którego autorka w 365 codziennych wpisach, jakie planowo mają powstać, na bieżąco zdaje relację ze zmian, jakie zaprowadza w swoim życiu, porządkując je, oczyszczając i szukając równowagi, skupiając się na czterech głównych obszarach - minimalizmie, ciele, umyśle i organizacji. Bardzo ciekawe podejście do samorozwoju, koniecznie zajrzyjcie!

Jeśli chodzi o grudniowe zakupy, to nie sposób nie wspomnieć o Dniu Darmowej Dostawy. Szykując świąteczne prezenty dla bliskich, skorzystałam z oferty Minti, Cocolity, Pan tu nie stał, Pudło nie nudno i Wydawnictwa Znak. Wspominam o tym, bo zetknęłam się z wieloma negatywnymi opiniami na temat tej akcji. Ja niczego niepożądanego nie doświadczyłam, wszystkie sklepy wywiązały się z transakcji na medal. Także Pachnąca Wanna, gdzie tuż przed północą zdążyłam też kliknąć kilka aromatycznych drobiazgów dla siebie, uzupełniając zimowe zapasy wosków.




Na zdjęciu oprócz Yankee Candle i Kringle widzicie też kilka wosków Craft&Beauty, które udało mi się wygrać w konkursie organizowanym przez Kasiaj85, autorkę Sweet&Punchy. Na razie jednak czekają na swoją kolej, aktualnie moim zapachowym hitem jest wosk Kringle Balsam Fir, tak wiernie odzwierciedlający zapach igliwia, że spokojnie może konkurować z żywą choinką, która ciągle jeszcze zdobi mój salon. Serdecznie Wam ten zapach polecam. A tak przy okazji, macie żywe choinki, czy sztuczne?

A reszta zakupów? Zdecydowanie najważniejszym grudniowym nabytkiem była zapewne dobrze Wam znana paleta Urban Decay Naked 2.




Tak jak wspominałam już na FB, uwielbiam sama robić sobie prezenty, bo zawsze są trafione ;))) O palecie pewnie jeszcze kiedyś napiszę, podejrzewam, że w ramach serii O tym się mówi.

Innych kosmetycznych zakupów większego kalibru w grudniu już nie robiłam, cała para poszła w książki (Publio.pl, zbankrutuję kiedyś przez Was!). Ale o nich nie będę Wam tu pisać, prędzej czy później i tak znajdą się w którymś z książkowych postów.

Dostałam za to kilka bardzo interesujących prezentów, czy to świątecznych, czy to w ramach moich blogowych współprac. Przemiłą niespodziankę zrobiła mi chociażby wspominana już dzisiaj Pachnąca Wanna ---> KLIK, która postanowiła umilić mi święta Śnieżnymi Babeczkami, czyli świecą zapachową Bomb Cosmetics o aromacie ciasta, karmelu i jagód oraz piernikowym Ciastkiem, czyli musującą kulą do kąpieli, również Bomb Cosmetics, pachnącą imbirem, cytrusami, goździkiem, kardamonem i piżmem.




Kolejny prezent to przesyłka niespodzianka od Ecolore ---> KLIK, nowej polskiej marki oferującej kosmetyki mineralne. Polecam ją Waszej uwadze, naprawdę ciekawe produkty! Dwa z nich, róż Dolly Mist i cień Velvet Almond, zasiliły moje mineralne zasoby.




W ramach współpracy z Clareną ---> KLIK, do mojej pielęgnacji włączyłam w grudniu silnie nawilżający preparat z kwasem hialurownowym, Hyaluron 3D Elixir. Świetnie sprawdza się w walce ze skutkami ubocznymi kuracji Locacidem. Więcej za parę tygodni!




Nie sposób nie pochwalić się też świątecznymi prezentami od moich bliskich, zwłaszcza tak trafionymi. Zdecydowanie największą radochę zrobił mi mąż, dzięki któremu mój stary wysłużony HTC wymieniłam na piękny, smukły i jakże wielofunkcyjny iPhone 6. Uwierzcie mi, jakbym przesiadła się z malucha do mercedesa :DDD Kocham ten telefon od pierwszej chwili. 




Mogę też wykreślić już kilka pozycji z mojej świątecznej listy marzeń. Jeśli chodzi o kolorówkę, to jak już wspominałam Wam w którymś z ostatnich postów, pomiędzy innymi prezentami pod choinką znalazłam MAC Blankety. Dzięki, mamo!




Mam już też swoje wymarzone naszyjniki i przepiękny notatnik. Cieszę się, jak nie wiem co :))) Teraz muszę jeszcze tylko rozejrzeć się za jakimś ładnie wydanym terminarzem na 2015 rok.






Na koniec coś, o czym powinnam wspomnieć Wam już w listopadzie, bo właśnie wtedy trafił do mnie ten gadżet, ale całkiem wyleciało mi to z głowy. Cóż, wielkiej straty nie było, bo szczerze mówiąc produkt mnie nie oczarował. Chodzi o Jelid, chusteczki zmywające lakier do paznokci. Opakowanie zawiera 50 osobno pakowanych chusteczek nasączonych zmywaczem bez acetonu. Jedna rzekomo ma dawać radę zmyć lakier ze wszystkich 10 paznokci, ale niestety obietnicę tę między bajki można włożyć. Chusteczki kompletnie nie radzą sobie z brokatami, bardzo słabo z ciemnymi lakierami, jedynie te najjaśniejsze poddają się im bez oporów. Także szału nie ma. Choć awaryjnie kilka sztuk w torebce można nosić. Co myślicie o takich wynalazkach? Dałybyście tym chusteczkom szansę?




To już wszystko, o czym chciałam Wam napisać, podsumowując grudzień. Mam nadzieję, że nie nudziłyście się, mimo tej przydługiej formy. Zapraszam do komentowania, jeśli tylko macie ochotę do czegoś się odnieść. Zdradźcie też, jak upłynęła Wam końcówka roku. Co porabiałyście, jakie dostałyście prezenty, jakim świątecznym bądź poświątecznym promocjom uległyście? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.