Jak ja mam w ogóle zacząć? Co napisać o porodzie, żeby Was nie wystraszyć, nie zniesmaczyć? Jak go opisać, żeby jednocześnie sprawy nie strywializować albo nie popaść w tanią metafizykę? Jak to kobiece przeżycie ubrać w słowa?
Od razu może zaznaczę, że piszę tego posta na Waszą wyraźną prośbę. Wiele z Was podkreślało, że poród to tajemnica, którą chciałybyście zgłębić. Ze strachu. Z ciekawości. Z chęci porównania doświadczeń. Ja nie jestem pruderyjna, przesadna wstydliwość mnie nie dotyczy, ale zdaję sobie sprawę, że No to pięknie! czytają różne osoby, muszę więc zachować pewien umiar. Mam nadzieję, że mi się to uda :)))
(Zdjęcie: www.babyonline.pl)
Moja córeczka przyszła na świat w 34. tygodniu ciąży przez cesarskie cięcie. Z góry zaznaczam, że nie chciałabym, aby ten post sprowokował zajadłą dyskusję o wyższości porodu naturalnego nad cięciem. Niezależnie od tego, jakie mam zdanie na ten temat, ja po prostu wyboru nie miałam.
Przyznam otwarcie, że do porodu nie zdążyłam się przygotować. W sensie psychicznym. Wydawało mi się, że mam jeszcze kilka tygodni, że wszystko będzie płynęło odwiecznym naturalnym trybem, a tymczasem mój stan zdrowia tak nagle i poważnie się pogorszył, że decyzja o cięciu zapadła z dnia na dzień. Odebrałam wyniki, już w laboratorium podniesiono alarm, wieczorem zadzwoniłam do swojego lekarza, a ten kazał mi rano zgłosić się do szpitala. Nie minęły trzy dni, a moja Zuzia była już na świecie.
Same widzicie, że szybko poszło :))) Także nie miałam czasu i możliwości poczytać o cesarskim cięciu, dowiedzieć się czegoś o przebiegu operacji, przestudiować i przeanalizować temat. Trafiłam do szpitala tak, jak stałam, z wiedzą obiegową i powierzchowną. Dziś myślę, że może to i lepiej? Po prostu oddałam się w ręce lekarzy, zaufałam im. Nie spodziewajcie się więc tutaj jakiejś naukowej rozprawy, napiszę po prostu, co przeżyłam, jak to wszystko wyglądało z mojego punktu widzenia.
Jak zatem to wszystko przebiegało? Dwa dni spędziłam na oddziale patologii ciąży, gdzie poddawana byłam jeszcze ostatnim badaniom. I z perspektywy czasu oceniam, że były to najgorsze dwa dni z całego mojego prawie dwutygodniowego pobytu w szpitalu. Po pierwsze doznałam szoku, zderzając się ze szpitalną rzeczywistością. Zawsze wydawało mi się, że można tam najwyżej leżeć i się nudzić, natomiast panował taki reżim, że człowiek nie miał czasu przysłowiowo po tyłku się podrapać, bo co chwila albo wizyta lekarska, albo badanie takie / owakie (nawet w nocy!), podawanie leków / uziemiających kroplówek, mierzenie temperatury, serwowanie posiłków i sama nie wiem, co jeszcze. Dodam tylko, że doba w szpitalu nie wiedzieć dlaczego zaczynała się około czwartej, piątej rano, to znaczy mniej więcej o tej porze rozpoczynał się nie dający spać ruch personelu. Od samego czytania można się zmęczyć, no nie? ;))) Po drugie (i ważniejsze) miałam mimo wszystko za dużo czasu na rozmyślania, które wprawiało mnie w nieco depresyjny nastrój. Pamiętajcie, że byłam wtedy zupełnie sama, z mężem od kilku miesięcy dzieliło nas wtedy kilka tysięcy kilometrów. Ale tyle dobrego, że przekonałam się, jak wielu mam wokół siebie przyjaciół :)))
Moja operacja została zaplanowana na poranek. Już dzień wcześniej zostałam poinstruowana, żeby kilka godzin wcześniej nic nie jeść i nic nie pić. Bez wody było ciężko, ale dało się przeżyć. Na salę przedoperacyjną poszłam o własnych siłach, tam zajęły się mną pielęgniarki. Przeprowadziły wywiad, pomogły mi się przebrać w koszulę operacyjną, wykonały ostatnie badania, a także skontrolowały stan obszaru operacyjnego. Na szczęście przezornie poprzedniego wieczora wydepilowałam się, jak umiałam, zastrzeżeń ani poprawek nie było ;))) Potem nastąpił moment, którego bałam się najbardziej, mianowicie zakładanie cewnika. Po cięciu przez mniej więcej dobę nie można wstawać, co oznacza, że był to zabieg niezbędny. Spodziewałam się bólu i przyjemnie zaskoczył mnie fakt, że miejscowo mnie znieczulono. Sam zabieg, choć nieco krępujący, okazał się więc zupełnie bezbolesny i wykonany wprawną ręką trwał może z dziesięć sekund. Także dziewczyny, jeśli czekacie na cesarkę, a strach przed cewnikowaniem spędza Wam sen z oczu, to naprawdę niepotrzebnie.
Na salę operacyjną mnie zawieziono. Tam już czekał anestezjolog. Rodzaj znieczulenia wybrałam sama, decydując się na podpajęczynówkowe, podawane w lędźwiową część kręgosłupa. W praktyce wyglądało to tak, że siedziałam lekko pochylona, jedna osoba mnie zagadywała, patrząc mi w oczy i próbując chyba odciągnąć moją uwagę, chroniąc tym samym przed jakimiś nieprzewidzianymi odruchami, druga natomiast stała za mną, podając zastrzyk. Miejsce wkłucia też zostało znieczulone, naprawdę nic nie bolało.
Czucie straciłam niemal natychmiast. Od pasa w dół nie czułam praktycznie nic. Moje nogi zmieniły się dwie bezwładne kłody. W tym samym momencie nie wiadomo skąd zmaterializował się lekarz, który miał dokonać cięcia. Miałam to szczęście, że zajął się mną ginekolog, który opiekował się mną od początku ciąży. Przyznaję, że miało to dla mnie duże znaczenie, dało mi to po prostu poczucie bezpieczeństwa. Zanim się zorientowałam, przystąpił do pracy.
Pola operacyjnego oczywiście nie widziałam, mniej więcej na wysokości piersi ustawiono nade mną specjalną przesłonę. Wszystko natomiast słyszałam, miło gawędząc sobie z lekarzem :))) Dziś wiem, że rozładowywał moje napięcie. Bólu nie czułam, ale miałam świadomość tego, co się dzieje, wiedziałam, co i gdzie robią ręce lekarza, poczułam, jak wygarnia z brzucha dziecko. A po chwili usłyszałam pierwszy płacz mojej Zuzi :)))
Dziecko błyskawicznie przeszło wszystkie podstawowe badania i zostało mi przystawione na dłuższą chwilę do ramion. Nikt mnie nie poganiał, mogłam się spokojnie z córką przywitać. Jedyną formalnością, jaką narzucono mi w tym momencie, było odczytanie na głos opisów na opaskach na rączkach Zuzi. W tym czasie lekarz zszywał ranę.
I tyle. Całość trwała nie więcej niż piętnaście, dwadzieścia minut. Dziecko zabrano, mnie przewieziono na specjalną salę przejściową, gdzie poddawana byłam przez kilka godzin stałej obserwacji. Czuwano tam nad procesem ustępowania znieczulenia i podawano kroplówki przeciwbólowe. Bólu nie czułam, pamiętam tylko, że było mi niesamowicie zimno.
Pierwsza doba minęła nie wiadomo kiedy, byłam pod wpływem silnych środków przeciwbólowych. Na przemian budziłam się i zasypiałam. W międzyczasie przewieziono mnie na salę, gdzie miałam spędzić następnych kilka dni.
Po znieczuleniu podpajęczynówkowym dla uniknięcia powikłań ważne jest, żeby przez 24 godzin nie wstawać. Ale już kolejnej doby usunięto mi cewnik, umyto i podniesiono z łóżka. Lekko nie było. Byłam słaba, obolała, bałam się każdego ruchu. Udało mi się dopiero za trzecim, czy nawet czwartym razem. Sukces, zrobiłam parę kroków! I z powrotem do łóżka. Rytm dnia wyznaczały pory podawania środków przeciwbólowych.
Z każdym dniem było jednak coraz lepiej. Zaczęłam odwiedzać i karmić Zuzię, która niestety jako wcześniak przebywała w zupełnie innej części oddziału. Powoli dochodziłam do siebie. Ale nie chcę, żeby to wszystko brzmiało za różowo. Był ból, była niemoc, oj tak. Problemy w toalecie, problemy pod prysznicem. Spróbujcie się umyć, nie mogąc się pochylać! Do tego ścisła dieta. Pierwszej doby kompletnie nic, drugiej gorzka herbata i suchary, trzeciej kleik, czwartej rosół ... Normalnie po czterech dniach można liczyć na wypis, ja zostałam w szpitalu dłużej, bo Zuzia wymagała hospitalizacji. Pamiętam, że nie mogłam doczekać się powrotu do domu. Oczywiście w domu nie nastąpiło cudowne ozdrowienie, jeszcze przez kilka tygodni funkcjonowałam nawet nie na pół, a na ćwierć gwizdka, ale jednak psychicznie poczułam się lepiej. Fizycznie do dziś nie jest idealnie, muszę prowadzić oszczędny tryb życia, nie dźwigać niczego powyżej kilku kilogramów, no i unikać wysiłku angażującego mięśnie brzucha. Takich zaleceń należy przestrzegać mniej więcej przez pół roku.
Minęły już cztery miesiące. Dziś o operacji przypomina mi tylko blizna (zaskakująco niewielka i mało widoczna, przebiegająca poziomo na linii bikini) i gorsza niż zwykle forma, nie pozwalająca na większy wysiłek fizyczny, który okupuję bólem. A Zuzia, ze swoim bezzębnym uśmiechem, jest dla mnie najlepszą nagrodą za to, przez co musiałam przejść :)))
Przepraszam, że post jest tak długi. W żaden sposób nie dało się tego tematu zamknąć w kilku zdaniach. Opisałam Wam wszystko bez koloryzowania i bez ściemy. Mam nadzieję, że zaspokoiłam Waszą ciekawość. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, śmiało zadawajcie je w komentarzach. O ile tylko nie będą za bardzo wkraczać w moją intymność, na pewno odpowiem. Podzielcie się też własnymi przemyśleniami, może doświadczeniami? Przełammy tabu, udowodnijmy, że potrafimy o tym rozmawiać!