beauty & lifestyle blog

czwartek, 29 maja 2014

Pochwała cierpliwości, czyli odkrycie maja


Z końcem miesiąca przychodzi czas na szybkie spojrzenie w tył i wybór produktu, który w ostatnich tygodniach zrobił na mnie największe wrażenie. Tym razem chciałabym wyróżnić Estee Lauder Lucidity Translucent Powder, puder sypki, który zdecydowanie zasłużył na miano odkrycia maja.




Lucidity chodził za mną od dawna, kusił mnie obietnicą jedwabiście gładkiej, rozpromienionej cery. Problem polegał na tym, że uparłam się na niedostępny w Europie odcień 06 Transparent. Europejska oferta obejmuje tylko trzy z sześciu kolorów, z których najjaśniejszy ma niestety wyraźnie różowe tony. Wiedziałam, że to nie dla mnie, rozpoczęłam więc metodyczne poszukiwania upragnionego odcienia na rynku amerykańskim. Nie udało mi się jednak znaleźć sklepu obsługującego zamówienia z Polski, a aukcje na ebay obarczone były zbyt dużym ryzykiem co do oryginalności produktu (Estee Lauder należy do powszechnie podrabianych marek). Pozostała więc stara dobra "truskawka", czyli strawberrynet.com, gdzie w bardzo korzystnych cenach kupić można wiele selektywnych dóbr kosmetycznych. Warto tylko uzbroić się w cierpliwość, bo asortyment nie jest stały i czasami trzeba się naczekać na dostępność upatrzonego produktu. Ja też musiałam czekać, ale czekałam, czekałam i w końcu się doczekałam! Po ładnych kilku tygodniach codziennego sprawdzania oferty, moja cierpliwość została nagrodzona. Nie dość, że pojawił się w sprzedaży odcień, o który mi chodziło, to jeszcze trafiłam na promocję, która przy i tak niskiej cenie regularnej pozwoliła mi skorzystać z 15% zniżki. Tym samym za puder, którego polska cena wynosi około 170 zł, zapłaciłam zaledwie stówkę. Przesyłka, jak zawsze w przypadku "truskawki", była bezpłatna, co uczyniło tę transakcję jeszcze bardziej atrakcyjną.




Rozpisałam się o zakupach, a miałam przecież zachwalać Lucidity. Muszę przyznać, że obietnice producenta naprawdę zostały spełnione, ten puder to po prostu photoshop w proszku.

Puder sypki przeznaczony dla cery suchej, normalnej i mieszanej. Zapewnia nieskazitelną, rozświetloną twarz. Spłyca optycznie zmarszczki i nierówności skóry. Zawiera specjalne drobinki rozpraszające światło, które pozwalają osiągnąć efekt idealnej ale naturalnej gładkości. Testowany dermatologicznie. 




Czytając opis tego pudru, można by spodziewać się drobin brokatu, tymczasem nic bardziej mylnego. Lucidity jest jednolity, a rozświetlenie, jakie daje, z brokatem nie ma nic wspólnego. Coś w jego składzie sprawia, że pięknie rozprasza światło, wygładzając cerę i łagodząc rysy twarzy. Marzenie dla dojrzałej cery z pierwszymi zmarszczkami, które cudownie pod tym pudrem znikają. Marzenie także dla cery z rozszerzonymi porami, bo Lucidity idealnie je ukrywa, pozostawiając twarz niezwykle równą, gładką i miękką. Daje naprawdę widoczne wygładzenie, nigdy wcześniej nie miałam pudru, który działałby w podobny sposób. Mam wrażenie, że to także duża zasługa jego konsystencji, sypkiej oczywiście, ale nieco kremowej. Nie umiem chyba tego dobrze wytłumaczyć, ale chodzi mi o to, że puder wydobywany z opakowania nie wypada z niego swobodnie, tylko zbija się w maleńkie grudeczki, które na skórze trzeba rozetrzeć. 




Nie jest to jednak puder uniwersalny, miłośniczki mocnego matu nie będą z niego zadowolone. Moja cera ma co prawda tendencję do przetłuszczania się, ale matu w kosmetykach nie szukam od dawna, cenię sobie lekki błysk, który w moich oczach nieco skórę odmładza (dlatego tak chętnie sięgam po kremy bb). Lubię, kiedy cera jest zdrowo rozświetlona i Lucidity mi to daje. Co najmniej jedną poprawkę makijażu w ciągu dnia i tak muszę zrobić, niezależnie od tego, czym się pomaluję, także brak silnych właściwości matujących w przypadku tego pudru w ogóle mi nie przeszkadza. 

Obawiam się tylko jednego. Czyżby Lucidity znikał z rynku? Zniknął z polskiej strony Estee Lauder, zniknął z internetowej oferty Douglasa, Sephora oferuje w tym momencie tylko jeden odcień. Sama nie wiem, co o tym myśleć, mam nadzieję, że to tylko jakiś dziwny zbieg okoliczności. Bo jeśli nie, to znaczy, że kupiłam go rzutem na taśmę ... Jeśli coś wiecie na ten temat, dajcie znać.

Miałyście do czynienia z Lucidity? Co myślicie o satynowym wykończeniu, jakie daje? Cenicie sobie subtelne rozświetlenie, czy dobrze czujecie się wyłącznie z mocno zmatowioną cerą? Koniecznie dajcie znać! Napiszcie też coś o swoich ulubionych pudrach. No i oczywiście o majowych kosmetycznych odkryciach. Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 27 maja 2014

(Bardzo) tanie rozwiązanie, czyli Miss Sporty Turbo Dry Top Coat


Jeśli śledzicie No to pięknie! regularnie, na pewno wiecie, że jeśli chodzi o preparaty przyspieszające wysychanie lakieru, zasadniczo wierna jestem Seche Vite, od czasu do czasu tylko robiąc mniej lub bardziej udany skok w bok, zawsze jednak wracając do niego z podkulonym ogonem. Tymczasem wygląda na to, że przypadkowy romans z Miss Sporty Turbo Dry Top Coat ma szansę przeobrazić się w trwalszy związek!




Szafę Miss Sporty zwykle omijam szerokim łukiem, jakoś nie mam dobrych doświadczeń z produktami tej marki, ale gdzieś obiło mi się o uszy, że top Turbo Dry wart jest uwagi. Niepohamowana ciekawość oczywiście pchnęła mnie do zakupu, wiele jednak nie ryzykowałam, bo kosztował niespełna 8 zł.




Cóż, muszę uczciwie przyznać, że lepiej tych kilku złotych wydać nie mogłam! Top, nie wiedzieć czemu przez producenta nazwany odżywką, rzeczywiście jest bardzo, bardzo dobry. Jeśli chodzi o tempo, w jakim pozwala paznokciom wyschnąć, to nie odbiega od jakości Seche Vite. Owszem, nie daje takiego połysku i żelowego wykończenia, ale pokrywa paznokcie równą, szybko twardniejącą warstwą, nie obkurczając przy tym lakieru, co Seche Vite zdarza się przecież notorycznie. 




Gorąco polecam ten top Waszej uwadze, to najskuteczniejszy tani preparat tego typu, z jakim miałam do czynienia. I cena naprawdę nie jest w tym przypadku żadnym kompromisem, niczego bowiem temu topowi nie można zarzucić, nie pęka jak Golden Rose, nie bąbelkuje jak Eveline, nie odpryskuje jak Essence. Jest nie tylko skuteczną, ale też szeroko dostępną propozycją na każdą kieszeń. Pamiętajcie o nim, kiedy będziecie szukać czegoś wspomagającego wysychanie lakieru!

Miałyście z tym topem do czynienia? Też zrobił na Was tak dobre wrażenie? A może znacie inne tanie preparaty tego typu, które również są godne polecenia? Koniecznie napiszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



poniedziałek, 26 maja 2014

Uwaga, uwaga, czyli wyniki urodzinowego rozdania!


Uwaga, uwaga, wyniki urodzinowego rozdania! Przypomnę tylko, że grałyście o wyjątkowy zestaw kosmetyków pielęgnacyjnych nowozelandziej marki Bee Pure, której wyłącznym importerem na cały rynek europejski jest nasza rodzima marka Bee Yes. A zatem kto będzie cieszył się dobrodziejstwami pszczelego jadu i miodu manuka?





Poproszę o fanfary! Tym razem szczęście uśmiechnęło się do ... Kamiluśki!

Kamiluśce serdecznie gratuluję, mam nadzieję, że ta ekskluzywna nagroda przyniesie jej wiele dobrego. Pozostałym dziękuję za udział w rozdaniu, już niebawem postaram się zaprosić Was na kolejne.


Tymczasem całuję,
Cammie.



niedziela, 25 maja 2014

Ostatni dzwonek, czyli przypomnienie o urodzinowym rozdaniu


Wszystkim spóźnialskim przypominam, że dziś mija termin zgłaszania się do urodzinowego rozdania z okazji czwartej rocznicy No to pięknie! Jeśli macie ochotę na zestaw ekskluzywnych kosmetyków Bee Pure na bazie jadu pszczelego i miodu manuka o wartości aż 650 zł, nie zwlekajcie już ani chwili i wypełnijcie formularz zgłoszeniowy, który znajdziecie TUTAJ.



Nie przegapcie okazji! Zagrajcie póki czas, żeby później nie żałować.

Życzę wszystkim powodzenia, wyniki ogłoszę w przeciągu kilku najbliższych dni. Może nawet już jutro?

Buziaki,
Cammie.



piątek, 23 maja 2014

Białe toppery, czyli moja najnowsza lakierowa obsesja


Moja najnowsza lakierowa obsesja? Białe toppery. Zaczęło się niewinnie, od taniutkiego Wibo WOW Effect Matte Glitters, który nie sprawił jednak, że przestałam marzyć o dużo, dużo droższym Snow Angel od Lynnderelli. Koniec końców Snow Angel i tak kupiłam, a ostatnio nie oparłam się też białym płatkom Golden Rose z serii Carnival. Tym samym mój mały zbiorek liczy już trzy buteleczki, niby podobne, a jednak kompletnie się różniące. Co Wam zaraz udowodnię :)))




Wibo WOW Effect Matte Glitters, choć na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie biały, w rzeczywistości ma w sobie najwięcej koloru ze wszystkich tych trzech propozycji. Jego płatki opalizują na blady róż i jasny błękit, co dobrze oddaje to zdjęcie  ---> KLIK. W odpowiednim świetle sprawia wrażenie pastelowego. Wyróżnia go też półmatowe wykończenie, do którego nie do końca jestem przekonana, co sprawia, że sięgam po ten topper najrzadziej.




Snow Angel odznacza się z kolei subtelnością. Białe płatki nie opalizują, nie błyszczą brokatowym wykończeniem, nie rażą oczu ostrym odcieniem bieli ---> KLIK. Ten śmietankowy topper to mój ulubieniec, jest delikatny, pięknie zdobi paznokcie, dając dość kryjące, ale nie rzucające się w oczy wykończenie przypominające lukier. 





Golden Rose Carnival kupiłam całkiem niedawno, skorzystałam ze zniżki w ramach kwietniowych Stylowych Zakupów. Spodobał mi się od pierwszej chwili, choć w przeciwieństwie do dwóch poprzednich topperów okazał się bardzo wyrazisty. Jego baza jest co prawda zupełnie przezroczysta, jednak białe płatki mają różne wielkości i kształty, układając się na paznokciach w niesamowite wzory.




Najbardziej lubię łączyć te moje cudeńka z jasnymi, pastelowymi, rozbielonymi lakierami, które według mnie są dla nich najlepszych tłem, niezbyt rzucającym się w oczy, a jednak podkreślającym cały urok białych drobin. Dobrym przykładem jest zestawienie z bladoróżowym New romantic z serii Rimmel Salon Pro.




Jak widać, Wibo dał matowe wykończenie, nie gasząc jednak błysku opalizujących drobin brokatu, Golden Rose stworzył plątaninę wyraźnie widocznych płatków, Lynderella natomiast pokryła lakier bazowy równą, elegancką, jakby lukrową taflą.




Zaskoczeniem był dla mnie natomiast efekt, jaki uzyskałam ostatnio łącząc swoje białe toppery z lakierem beżowym. Takie kolory ze względu na odcień mojej skóry zwykle mi nie pasują, sama pewnie nigdy bym go nie kupiła, ale dostałam go w "spadku" po koleżance, której nie przypadł do gustu i postanowiłam jednak dać mu szansę. I co? Przepadłam! Nie dość, że okazał się najlepszym odcieniem nude, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia, to jeszcze pod Seche Vite trzyma się moich paznokci jak przyspawany! Nawet dziś noszę go już szósty (!) dzień i nie widzę nawet najmniejszego ubytku. Przy moich osłabionych, rozdwajających się paznokciach już dawno nie mogłam powiedzieć tego o żadnym lakierze. Rzecz o Essie Topless & Barefoot.




Spontaniczny eksperyment sprawił, że odkryłam jedno ze swoich ulubionych połączeń. Okazuje się, że biel może prezentować się dobrze także na ciepłym, cielistym odcieniu. Może dlatego, że Topless & Barefoot ma w sobie kapkę, odrobinkę dosłownie różu. Niebawem pokażę Wam go solo, tymczasem spójrzcie na zestawienie z topperami. Wybaczcie odcisk palca na środkowym próbniku.




Tak, białe toppery to aktualnie zdecydowanie moja największa lakierowa słabość. Mam nadzieję, że Wam też wpadły w oko. Dajcie znać, który jest Waszym faworytem, Wibo, Golden Rose czy Lynderella? A może macie swoją własną lakierową obsesję? Koniecznie napiszcie, czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.



Ostatni dzwonek, nie przegapcie!
Zapraszam do udziału
w urodzinowym rozdaniu!
Do wygrania ekskluzywny zestaw
kosmetyków Bee Pure
na bazie jadu pszczelego i miodu manuka.



środa, 21 maja 2014

Wyjątek od reguły, czyli Missha Signature Dramatic Foundation


Kilka tygodni temu wspominałam Wam, że nieustające kosmetyczne poszukiwania pchnęły mnie ku Missha Signature Dramatic Foundation. Darząc ogromną sympatią Signature Wrinkle Filler BB Cream ---> KLIK, założyłam, że tradycyjny podkład z tej samej serii będzie równie dobry. Cóż, okazało się, że niekoniecznie. Naprawdę cieszę się, że nie zdecydowałam się w ciemno na pełnowymiarowe opakowanie, co zdarza mi się dość często, tym razem głos rozsądku na szczęście na czas podszepnął, że na początek wystarczy mi kilka samplerów.




Ostatecznie kupiłam zestaw dziesięciu saszetek, zamówienie składając oczywiście na ebay, za całość płacąc kilka dolarów. Przesyłka z Korei dotarła dość szybko, już po kilkunastu dniach mogłam zaspokoić ciekawość i przystąpić do testów. Oczekiwania miałam spore, podkład Dramatic opisywany jest jako wyjątkowo lekki, dzięki rozmaitym składnikom wręcz pielęgnacyjny, a zarazem kryjący i ograniczający przetłuszczanie się skóry. 


Missha M Signature Dramatic Foundation SPF31 PA++ to luksusowy podkład przecizmarszczkowy, przeciwsłoneczny i rozjaśniający. Zawiera kompleks zapobiegający podrażnieniom skóry oraz puder przepuszczający powietrze i kontrolujący produkcję sebum (ze sfermentowanych drożdży). Podkład w płynie Missha ma lekką i jedwabistą konsystencję. Kryje niedoskonałości skóry, jednocześnie pozwalając jej oddychać (dzięki zawartości 34% wody z kwiatu lotosu). Ponadto podkład zawiera wyciągi z 10 ziół oraz oraz: cynamonu, lawendy, cytryny, zielonej herbaty, borówki, dzikiej róży, hibiskusa, acai, jemioły, persymony, pietruszki, nasturcji i japońskiego głogu. Nie zawiera parabenów, oleju mineralnego, sztucznych barwników, talku oraz benzofenonu.




Dałam temu podkładowi kilka szans i niestety za każdym razem mnie zawodził. Ale nie wszystkie obietnice producenta okazały się gołosłowne. Rzeczywiście okazał się leciutki, głównie dzięki swojej płynnej, rzadkiej konsystencji, przypominając mi nieco powszechnie lubiany Bourjois Healthy Mix. Nie obciążał skóry, dość dobrze się wtapiał, nie utleniając się w ciągu dnia. Co z tego jednak, kiedy kompletnie nie radził sobie z wymaganiami przetłuszczającej się i skłonnej do zanieczyszczeń cery?




Krycie tego podkładu nazwałabym symbolicznym, a każda jego aplikacja po kilku godzinach kończyła się niekontrolowanym błyszczeniem się skóry i warzeniem się w okolicach ust. Nie pomagała zmiana kremu stosowanego pod makijaż, utrwalającego pudru czy regularne zbieranie sebum matującymi bibułkami. 

Dramatic w moich oczach okazał się bardzo, bardzo przeciętnym podkładem w wygórowanej cenie (około 170 zł w polskich sklepach internetowych i około 30-40 dolarów na ebay). Ratuje go przynajmniej kolor. Z dwóch dostępnych odcieni wybrałam oczywiście jaśniejszy, oznaczony numerem 21. 




Jak na kolorówkę azjatycką, proponującą zwykle bb kremy z dominującą siną, wręcz szarą nutą, Dramatic jest pod tym względem naprawdę ciekawy, ciepły i żółciutki. Dla porównania zestawiłam go z Revlon Colorstay 150 Buff, który dzięki swojej popularności jest chyba dobrym punktem odniesienia.




Nie ukrywam, jestem rozczarowana, tym bardziej, że moje dotychczasowe doświadczenia z produktami tej marki zawsze były bardzo udane. Najwyraźniej trafiłam na wyjątek od tej reguły. Zdecydowanie odradzam go osobom o cerze tłustej, potrzebującym makijażu trwałego i kryjącego. Myślę natomiast, że mógłby sprawdzić się na cerze suchej, która pewnie doceniłaby jego lekkość i nawilżające właściwości. Ale głowy nie dam i zachęcać Was do zakupu na pewno nie będę.

Cóż, tak to już jest, że nie każdy zakup jest udany. Całe szczęście, że to tylko kilka samplowych saszetek. A naprawdę korciło mnie, żeby kupić pełnowymiarową buteleczkę. Bo trzeba przyznać, że jest przepiękna!




Co myślicie na temat tego podkładu? Przekonuje Was ta koreańska propozycja? Ciekawa jestem Waszego zdania. Napiszcie też, proszę, czy Wam również w ostatnim czasie zdarzyły się jakieś nietrafione kosmetyczne zakupy. Czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.


Zapraszam do udziału
w urodzinowym rozdaniu!
Do wygrania ekskluzywny zestaw
kosmetyków Bee Pure
na bazie jadu pszczelego i miodu manuka.




niedziela, 18 maja 2014

Leniwa niedziela, czyli dzień małych przyjemności


Jak mija Wam niedziela? Ja od rana staram się wycisnąć z tego dnia, ile się da, odpoczywam, relaksuję się, wyciszam po dość nerwowym tygodniu. Skupiam się na małych przyjemnościach, które same w sobie może nie robią wrażenia, jednak w szerszej perspektywie budują sielską, spokojną, rozluźniającą atmosferę. Spójrzcie, co czyni moją niedzielę dniem małych przyjemności, zapraszam!


Leniwy, słoneczny poranek i kawa na balkonie, który po zimowej przerwie znowu zaczyna nabierać kolorów i tętnić życiem.




Figielki z wracającą do zdrowia córeczką, która przechodziła w tym tygodniu pierwszą w życiu anginę.




Kawałek puszystego, lekkiego jak chmurka sernika, zjedzonego ze smakiem i bez wyrzutów sumienia.




Zaplanowany na wieczór seans z House of Cards, serialem, od którego nie mogę się ostatnio oderwać.




Książka przed snem, przepięknie napisana "Chmurdalia" Joanny Bator, którą podobnie jak wcześniejszą część, "Piaskową górę", czytam za namową jednej z Was.




Co jeszcze? Poranne wylegiwanie się w łóżku, kilka telefonicznych rozmów, pyszna domowa pizza na obiad, czas spędzony tutaj, z Wami. Niby nic, a przecież tak wiele. Czym byłoby życie bez małych przyjemności? 

A zatem, jak mija Wam dzień? Co sprawiło Wam dziś przyjemność? Jakie macie plany na wieczór? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!


Życzę Wam wspaniałego nadchodzącego tygodnia,
całuję,
Cammie.



Zapraszam do udziału
w urodzinowym rozdaniu!
Do wygrania ekskluzywny zestaw
kosmetyków Bee Pure
na bazie jadu pszczelego i miodu manuka.



piątek, 16 maja 2014

Z kilkuletniej perspektywy, czyli ponownie o szczotce Tangle Teezer


Czy którakolwiek z Was nie słyszała jeszcze o szczotce Tangle Teezer? W ostatnich latach zdobyła ona taką popularność, że to chyba niemożliwe. Założę się, że spora część z Was już dawno zdążyła ją sobie sprawić i pokochać tak jak ja. O mojej miłości do niej niech świadczy fakt, że jest ze mną nieustannie od ponad trzech lat i właśnie kupiłam trzecią sztukę. A w zasadzie trzecią i czwartą, bo swój pierwszy własny egzemplarz dostała też nareszcie moja córeczka, która już od dawna nie daje się uczesać niczym innym!




Pierwszą recenzję Tangle Teezer napisałam równo trzy lata temu, możecie przeczytać ją TUTAJ. Dziś chciałabym skonfrontować ją z moją aktualną opinią, która po tych kilku latach na dobre zdążyła się ugruntować.




Zachwalając Tangle Teezer, na dobrą sprawę mogłabym powtórzyć wszystko, co napisałam kilka lat temu. Nadal cenię tę szczotkę na łagodność, z jaką rozczesuje nawet najbardziej splątane czy wilgotne włosy, nie wyrywając ich i nie sprawiając bólu. Nadal uwielbiam ją za wygładzenie, jakie nadaje włosom, nie przyczyniając się przy tym do ich elektryzowania. Nadal zachwycam się jej funkcjonalnością, dzięki której dobrze leży w dłoni i łatwo poddaje się czyszczeniu.




Co nowego zatem mam Wam do powiedzenia na jej temat po tych kilku latach? W zasadzie jedną rzecz. Nie jest to szczotka na wieki. Za każdym razem dbam o nią, pamiętając, żeby nie odkładać jej ząbkami w dół, jednak to za mało. Te ząbki właśnie, które tak naprawdę decydują w moich oczach o wyższości Tangle Teezer nad innymi szczotkami, z biegiem czasu i tak się odkształcają, tracąc swoje właściwości i nieuchronnie nadchodzi moment, w którym pielęgnacja włosów przestaje być tak przyjemna jak na początku.




Tangle Teezer zachowuje swoje cechy mniej więcej przez rok codziennego używania. Po tym czasie za każdym razem musiałam szczotkę wymienić.


Macie niezwykle rzadką okazję zobaczyć moje paznokcie bez lakieru, kuracja odżywką Herome w pełni! Recenzja niebawem.


Pewnie można by zarzucić Tangle Teezer nieekonomiczność, skoro dla pełnego komfortu czesania włosów co kilkanaście miesięcy konieczna jest wymiana, jednak ja przymykam na to oko, bo to naprawdę najlepsza szczotka, z jaką miałam do czynienia. Poza tym wraz z jej rosnącą popularnością poprawiła się jej dostępność, znacznie spadła też jej cena. Kiedy kupowałam ją po raz pierwszy, w Polsce w ogóle nie można było jej dostać, dziś jest w asortymencie wielu sklepów internetowych, które wręcz ścigają się w walce o klienta, łatwo więc znaleźć opłacalną ofertę. Zamawiając swoją ostatnią sztukę, zapłaciłam za nią niespełna 30 zł. Czy to naprawdę tak dużo za rok wygody i bezbolesnego szczotkowania? 


Jaki macie stosunek do Tangle Teezer, przemawia do Was legenda, jaka otacza tę szczotkę? Czym w ogóle szczotkujecie swoje włosy? Dajcie znać, czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
Cammie.


Zapraszam do udziału
w urodzinowym rozdaniu!
Do wygrania ekskluzywny zestaw
kosmetyków Bee Pure
na bazie jadu pszczelego i miodu manuka.



środa, 14 maja 2014

Najlepsze drogeryjne lakiery, czyli Rimmel Salon Pro


Przez pierwsze tygodnie niedawnej promocji w Rossmannie odliczałam czas do wielkich zakupów lakierowych, tymczasem jak przyszło co do czego, okazało się, że kupiłam raptem trzy buteleczki. Chodziłam między tymi półkami, oglądałam różne cuda, ale ostatecznie postawiłam na sprawdzoną serię Rimmel Salon Pro. Do delikatnego, jasnego różu New romantic, który miałam już wcześniej, dołączył nasycony, malinowy róż Simply sizzling, jaskrawa, pomidorowa czerwień Hip hop oraz zapas granatu z domieszką szarości i fioletu Punk rock, który trafił do mnie już po raz drugi. Tym samym skompletowałam sobie wszystkie interesujące mnie na tę chwilę kolory z tej linii.




Miłością do Salon Pro zapałałam w tamtym roku dzięki Punk rock, który urzekł mnie swoim niecodziennym odcieniem. Gdyby nie ten niezwykły kolor, po lakiery z tej serii pewnie nigdy bym nie sięgnęła, zakładam, że odstraszyłby mnie szeroki pędzelek, który wydawał mi się toporny i nieprecyzyjny. Tymczasem zaskoczenie, okazał się jednym z wygodniejszych pędzelków, z jakimi miałam do czynienia. Komfort malowania paznokci pchnął mnie ku innym kolorom Salon Pro.




W pierwszej kolejności do mojego ukochanego Punk rock dołączył subtelny, pastelowy róż New romantic. Rzadko decyduję się na takie grzeczne odcienie, jednak ten wydał mi się idealny do zestawień z białymi topperami w stylu Lynderella Snow Angel. Miałam dobre przeczucie, rzeczywiście dobrze się z nimi komponuje, co niebawem Wam pokażę. Sprawdził się nawet mimo tego, że nie jest idealnie kremowy. Pływa w nim co prawda jakiś mikroskopijny rozświetlający pyłek, ale na paznokciach jest to prawie niewidoczne.




Korzystając ze wspomnianej już wyżej promocji w Rossmannie, zdecydowałam się na kolejne kolory. Wybór jest niby duży, jednak koniec końców spodobały mi się tylko dwa. Róż zawsze przyciąga mnie jak magnes i nie inaczej było tym razem, kiedy w pierwszym odruchu sięgnęłam po Simply sizzling, mocną, intensywną malinę.




Bardzo lubię też czerwienie, choć raczej te żywe, bez domieszki brązu. Hip hop jest dla mnie odcieniem idealnym, tak jaskrawym, że niemal pomarańczowym, do tego absolutnie czystym. Świetny kolor na słoneczne lato.




Punk rock nikomu chyba przedstawiać nie muszę, zdobył w ostatnim czasie olbrzymią popularność. Dla wielu z Was pewnie nie jest to kolor na wiosnę i lato, ale ja maluję nim paznokcie na okrągło. Nic dziwnego, że musiałam kupić drugą buteleczkę, pierwsza zdążyła już sięgnąć dna. Dawno już nie przydarzyło mi się to z żadnym lakierem.




Odpowiada mi w tych lakierach wszystko, ale najbardziej cenię sobie ich konsystencję, dość zwartą, dzięki czemu rozprowadzają się na paznokciach bez niekontrolowanego rozlewania się po skórkach. To lubię! Podoba mi się też stopień ich nasycenia, dzięki któremu bardzo dobrze kryją, bez smug, nawet w przypadku najjaśniejszego, pastelowego odcienia.




To chyba najbardziej udana drogeryjna, ogólnodostępna seria lakierów do paznokci, przynajmniej dla mnie. Piękne kolory, świetna jakość, a do tego przystępna cena, bo nawet bez promocji kosztują raptem 20 zł, czyli dużo mniej niż powszechnie zachwalane Essie czy OPI. Mam nadzieję, że z czasem pojawią się w sprzedaży nowe odcienie, a mój mały rimmelowy zbiór jeszcze się rozrośnie.




Znacie lakiery Salon Pro? Polubiłyście je tak samo jak ja? A może to inna drogeryjna seria wydaje się Wam najlepsza z najlepszych? Koniecznie napiszcie. Czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


Zapraszam do udziału
w urodzinowym rozdaniu!
Do wygrania ekskluzywny zestaw
kosmetyków Bee Pure
na bazie jadu pszczelego i miodu manuka.



poniedziałek, 12 maja 2014

Tym razem coś dla mnie, czyli prezent trafiony w dziesiątkę!


W poprzednim poście był prezent dla Was, dziś natomiast prezent dla mnie! Co prawda nie z okazji urodzin bloga, a zupełnie innej, całkiem prywatnej, ale to akurat dobry moment, żeby go Wam pokazać. Naprawdę najwyższy czas, czekał bowiem na te swoje pięć minut już ponad dwa tygodnie. Jak rasowa blogerka nie ruszyłam niczego, dopóki nie zrobiłam zdjęć :DDD Koleżanki po fachu na pewno mnie rozumieją, reszta może pukać się w głowę, proszę się nie krępować ;))) Niezależnie jednak od tego, czy podchodzicie do sprawy ze zrozumieniem, czy z pobłażliwym uśmiechem, pozwólcie, że się pochwalę. Spójrzcie, jaki cudowny zestaw The Secret Soap Store!




The Secret Soap Store to jedna z tych marek, które zachwyciły mnie w zeszłym roku, czemu dałam kilkakrotnie zresztą wyraz ---> KLIK i KLIK. Pisałam Wam nawet, że mam ogromną ochotę poznać lepiej jej asortyment i dzięki moim niezawodnym przyjaciółkom oto nadarzyła się sposobność. Prezent trafiony w dziesiątkę! W dodatku przepięknie zapakowany. Nie wiem, czy to norma we wszystkich sklepach firmowych, czy tylko w tym przypadku ktoś szczególnie się postarał, ale fakt jest faktem, że zadbano o każdy najmniejszy detal. Żałuję, że nie mogę Wam pokazać tego pakunku w pełnej krasie, ale niestety ucierpiał w czasie rozpakowywania. Ostały się za to rozmaite akcenty dekoracyjne, które możecie zobaczyć na zdjęciach.

Na początek mydełka, peelingujące mydło kokosowe i bio-mydło żurawinowe z prawdziwym bogactwem składników. W przypadku mydła kokosowego to ze zrozumiałych względów głównie wiórki kokosowe i zmielone łupiny orzecha kokosowego, dla których bazą jest olej ... kokosowy, a jakże :)))




Mydło żurawinowe z kolei to prawdziwa olejkowa bomba, w składzie ma tłoczone na zimno oleje jojoba, makadamia, awokado, olej ze słodkich migdałów, oliwę, a jakby tego było mało, dodatkowo jeszcze masło shea. Charakter nadaje mu naturalny ekstrakt z żurawiny.




Pora na kule do kąpieli. Niestety nie były opisane, ale po wyglądzie i zapachu domyślam się, że musi być to wersja żurawinowa i pomarańczowa.




Obie są pudrowe i dość kruche, w wodzie będą na pewno mocno musować. Wydaje mi się, że mogą okazać się fajną alternatywą dla mocno natłuszczających kul Bomb Comsetics, z którymi ostatnio miałam do czynienia.




Skoro już o kąpieli mowa, to wypada w tym miejscu pokazać malinowo-cytrynowe mleko, dzięki któremu zwykła domowa wanna ma szansę zmienić się na chwilę w prawdziwe spa.




Umyte, zrelaksowane ciało warto potraktować peelingiem. Na przykład cukrowym peelingiem o zapachu passiflory! Wiecie, że produkty tego typu The Secret Soap Store sprzedaje na ... gałki? 




A na koniec, jako przysłowiowa kropka nad "i", krem do rąk. Kremy The Secret Soap Store obrosły już legendą, co mnie absolutnie nie dziwi, bo to bardzo dobre produkty. Miałam już do czynienia z wersją pomarańczową i porzeczkową, teraz przyszła pora na marakuję. Może zdziwić Was opakowanie, jak widać, przeszło ogromną metamorfozę.




Sama nie wiem, co spodobało mi się najbardziej, wszystko trafia bowiem w moje kosmetyczne gusta. Tak jak wspomniałam, prezent trafiony w dychę. Całe szczęście, że w końcu porobiłam te zdjęcia i będę mogła cieszyć się nim naprawdę, a nie tylko tęsknie na niego patrzeć, bo to już powoli zakrawało na masochizm :DDD

Wpadło Wam coś w oko? Piszcie, czekam na Wasze komentarze. Dajcie też znać, czy doceniacie pięknie zapakowane prezenty!


Buziaki,
Cammie.


Zapraszam do udziału
w urodzinowym rozdaniu!
Do wygrania ekskluzywny zestaw
kosmetyków Bee Pure
na bazie jadu pszczelego i miodu manuka.



sobota, 10 maja 2014

To już cztery lata, czyli świętujemy! | Urodzinowe rozdanie


To dziś! Czwarte urodziny No to pięknie! Chcąc podziękować Wam, że jesteście ze mną tak długo, przygotowałam dla Was urodzinowy prezent. Dzięki marce Bee Yes, o której pisałam Wam w poprzednim poście ---> KLIK, mam dla Was ekskluzywny zestaw kosmetyków Bee Pure na bazie jadu pszczelego i miodu manuka o wartości, bagatela, 650 zł!


BEE VENOM SERUM
wygładzające serum przeciwzmarszczkowe

BEE VENOM EYE CREAM
redukujący cienie i opuchnięcia krem pod oczy

BEE VENOM FACE MASK
ujędrniająca i zwężająca pory maska - krem




Wszystkich chętnych zapraszam do gry!




Dla zainteresowanych:
profil Bee Yes na FB ---> KLIK
profil No to pięknie! na FB ---> KLIK


Wam życzę powodzenia, a sobie kolejnych satysfakcjonujących lat blogowania. Z takimi czytelnikami nie będzie to trudne! Z całego serca dziękuję, że jesteście.


Całuję,
Cammie.