beauty & lifestyle blog

niedziela, 29 maja 2011

Włos z głowy ;)))

Pół roku temu pisałam Wam (KLIK) o moich próbach wzmocnienia włosów popularną kuracją preparatami Radical polskiego Laboratorium Kosmetyków Naturalnych Farmona.






Linia Radical przeznaczona jest do pielęgnacji włosów słabych, zniszczonych i wypadających. Jej składniki aktywne to wzmacniający włosy ekstrakt ze skrzypu polnego, regenerująca je i nawilżająca prowitamina B5, wyrównujące ich strukturę i chroniące przed uszkodzeniami proteiny jedwabne oraz inulina, która ma ułatwiać rozczesywanie.

Moja kuracja trwała cztery miesiące, potem już tylko obserwowałam trwałość jej efektów.

Zużyłam w tym czasie ...

... cztery szampony, w tym dwa wzmacniające, do częstego mycia włosów zniszczonych i wypadających oraz dwa do włosów farbowanych, wymagających intensywnej regeneracji i ochrony koloru ...






... dwie odżywki wzmacniająco - regenerujące ...






... oraz jedną mgiełkę wzmacniającą.






Co tu dużo gadać, kuracja jest skuteczna. Pierwsze efekty zauważyłam już po kilku tygodniach. Zdecydowanie mniej włosów wypadało mi podczas mycia i szczotkowania. Zachwyciło mnie to, bo dotychczas moje wypadające włosy w czasie wszelkich zabiegów pielęgnacyjnych były dosłownie wszędzie. Radical zdecydowanie pomógł mi się z tym uporać. Drugim sygnałem, że kondycja włosów się poprawiła, był przyjemny komentarz fryzjerki, która dostrzegła na mojej głowie mnóstwo tzw. "baby hair". Można więc uznać, że Radical nie tylko włosy wzmocnił, ale sprzyjał też odrastaniu tych, które wypadły wcześniej.

Zadowolona z efektów, po czterech miesiącach kurację przerwałam, wracając do zwykłej pielęgnacji. Po kilku tygodniach mogę stwierdzić, że niestety nie była to dobra decyzja, bo problemy powoli wracają. Stąd wniosek, że Radical jest skuteczny, ale warunkiem tej skuteczności jest regularność i konsekwencja w stosowaniu serii. Jeśli nie całej, to przynajmniej szamponu :)))

Uważam, że szampon to najmocniejsza strona tej linii pielęgnacyjnej. Jest łagodny, nadaje się do częstego stosowania (ja myję swoje włosy codziennie) i wyraźnie działa, spełniając obietnice producenta. Lubię też jego charakterystyczny ziołowy zapach, choć wiem, że niektórych on drażni.

Co do odżywki, uczucia mam mieszane. Denerwowała mnie ciężka, szklana butelka z dozownikiem, który doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Denerwowała mnie przedziwna jak na odżywkę konsystencja przypominająca wodę. Trudno aplikowało się ją na włosy i skórę głowy. Na pewno miała działanie wzmacniające, nie wykazywała jednak innych cech, których od odżywki oczekuję - nie wygładzała włosów i nie ułatwiała ich rozczesywania. Mam bardzo długie włosy i nie jest to dla mnie sprawa bez znaczenia. Kończyło się tym, że sięgałam najpierw po zwykłą odżywkę do spłukiwania, a dopiero potem po odżywkę Radical, traktując ją raczej jak ziołową wcierkę. Niestety wydłużało to rano czas przeznaczony na zabiegi pielęgnacyjne, który jak wiecie, w ferworze przygotowań do wyjścia jest szczególnie cenny.

Mgiełka natomiast okazała się po prostu katastrofą. Zużyłam tylko jedno jej opakowanie i więcej nie zamierzam po nią sięgać. Włosy po jej zastosowaniu, które w założeniu miały stawać się jedwabiste i błyszczące, robiły się jak siano, szorstkie i matowe. I to niezależnie od tego, czy aplikowałam ją na włosy mokre, wilgotne czy suche. Nawet jeśli jest integralnym elementem kuracji, wolę zaryzykować jej niepełną skuteczność, niż mieć na głowie druty.

Radical to dla mnie prawdziwe odkrycie, to kosmetyczna perła za grosze. Ale nie radzę sięgać po wszystkie produkty serii bezrefleksyjnie, bo na własnym przykładzie przekonałam się, że nie warto. Na pewno zostanę wierna szamponowi, jest rewelacyjny. Będę prawdopodobnie od czasu do czasu wracać do odżywki, bo mimo pewnych mankamentów, z pewnością wzmacnia działanie szamponu. Mgiełce już dziękuję. Ale za to z ciekawości dam pewnie szansę serum witaminowemu i ampułkom z kompleksem odżywczym stymulującym wzrost włosów, z którymi dotąd nie miałam do czynienia. I niech włos z głowy nie waży się spaść! ;)))

piątek, 27 maja 2011

Piątka z minusem ;)))

Czas biegnie, zdawałoby się, że dopiero co prezentowałam Wam nowość Vichy, przeznaczony do skóry wrażliwej z niedoskonałościami płyn micelarny Normaderm, który otrzymałam do testów i zrecenzowania, a tymczasem minęło ładnych parę tygodni i zdążyłam zużyć go do ostatniej kropli. Najwyższa zatem pora napisać parę słów na jego temat :)))






Doświadczenie z różnymi płynami micelarnymi mam duże, zarówno drogeryjnymi, jak i aptecznymi. Także Vichy Normaderm zadanie miał trudne, bo mam już swoich ulubieńców w tej kategorii. Nie ukrywam, że moimi faworytami są płyny micelarne z Avene i Biodermy. Te drogeryjne, może z wyjątkiem płynu Bourjois, kompletnie się u mnie nie sprawdziły, a Ziaja Sopot Spa uczynił mi wręcz więcej szkody niż pożytku.

Wymagania mam spore, bo płynów micelarnych używam nie tylko do demakijażu oczu, ale także do tonizowania skóry. Sięgając po taki specyfik oczekuję więc, że skutecznie usunie najtrwalszy nawet tusz do rzęs, nie podrażniając przy tym oczu, będzie też na tyle łagodny, żeby ukoić cerę po wszystkich zabiegach oczyszczających, nie zapychając jej. Ze wszystkich znanych mi płynów micelarnych, najlepiej z tymi zadaniami radzą sobie właśnie Avene i Bioderma, które jak dla mnie są właściwie porównywalne. Jak na ich tle wypadł płyn micelarny Vichy Normaderm?

Vichy Normaderm oczyszcza twarz z makijażu, łagodzi skórę, odświeża. Ma formułę, którą lubię, nie pieniącą się i przypominającą zwykłą wodę. Jest wydajny, co powoduje, że cena (około 40 złotych za 2oo ml) jest do przyjęcia, choć oczywiście zawsze warto poczekać na jakąś atrakcyjną promocję. Opakowanie jest dość ascetyczne, ale funkcjonalne.

Płyn spełnia obietnice producenta, bez dwóch zdań, ale czy wszystkie?

Nie zauważyłam spektakularnej poprawy stanu skóry, także można by uznać, że zapewnienia o usuwaniu zanieczyszczeń złożone zostały na wyrost. Pamiętać jednak należy, że płyn ten jest jednym z wielu produktów linii Normaderm, możliwe więc, że efekty byłyby bardziej zauważalne, gdyby moja pielęgnacja w całości opierała się właśnie na tej serii.

Kolejną uwagą, jaką mam do tego produktu, jest fakt, że niestety problematyczne okazało się zmywanie tuszu wodoodpornego. Owszem, płyn radził sobie, ale jednak słabiej niż Avene czy Bioderma. Ale oczywiście jeśli używacie zwykłych maskar, nie ma to żadnego znaczenia.

Możecie po Vichy Normaderm śmiało sięgać, to dobry, przyjazny skórze produkt. Oceniam go na piątkę. Z minusem ;)))


---------------------------------------------------------------------------------------------


Po wczorajszych problemach z ankietą "Ty wybierasz!", dziś udało mi się ją przywrócić i mam nadzieję, że zdołam zebrać Wasze głosy bez dalszych przeszkód. Wszystkie osoby, które oddały głos wczoraj (w czwartek, 26.05.) bądź dziś rano (w piątek, 27.05.), proszę o ponowne głosowanie.

czwartek, 26 maja 2011

Ty wybierasz!

Uzmysłowiłam sobie, że w gruncie rzeczy zużywam całkiem sporo kosmetyków, których nie pokazuję na blogu i nie recenzuję. A może to błąd? Postanowiłam więc, że to właśnie Wy zdecydujecie, czy chcecie o czymś konkretnym poczytać. W związku z tym dziś ankieta! Spośród produktów, z którymi miałam do czynienia w ostatnim czasie, wybierzcie ten, który zainteresował Was najbardziej, a ja go zrecenzuję :)))

Na zdjęciu sterta pustych opakowań, które odkładałam przez jakiś czas z myślą o tym poście.






Oto lista, wybierajcie!
- Ava ECO Linea, rewitalizujący krem pod oczy
- Bioderma Sensibio H2O, płyn micelarny
- Perfecta Spa, marcepanowe wygładzające masło do ciała
- Be Beauty Hydro Effect, micelarny żel do mycia i demakijażu
- Isana MED, krem do rąk
- AA Ciało Wrażliwe, Zmysłowa Malina, odżywczy krem do rąk i paznokci
- Lady Speed Stick, Invisible, antyperspirant
- Lilliputz, tabletki do kąpieli barwiące wodę
- Original Source, czekoladowo-miętowy płyn do kąpieli
- Palmolive, Aroma Therapy, Sensual, płyn do kąpieli
- Lauress Silky Light Bashful, róż mineralny
- Joppa Minerals, Simple Radiance Finishing Silk, Sheen, puder mineralny
- Chloe, Love, EDP
- Versace, Woman, EDP

Jeśli cokolwiek Was zainteresowało, proszę, wypełnijcie ankietę, którą zamieściłam na pasku bocznym. Na głosowanie macie tydzień. Zwycięski produkt zostanie zrecenzowany, wedle życzenia :)))

Jeśli inicjatywa się przyjmie, co jakiś czas będę pytać Was o zdanie. Póki co, piszcie w komentarzach, co myślicie o tym pomyśle :)))

EDIT I:
Przepraszam Was, ale pojawiły się jakieś problemy techniczne, musiałam chwilowo usunąć ankietę ze strony. Blogger znowu nie jest w formie ... Pracuję nad nad tym, cierpliwości!

EDIT II:
Dodałam ankietę raz jeszcze, ale mam wrażenie, że problem nie zniknął ... Nie widzę oddanych głosów, tak jakby system ich nie zliczał. Nie wiem, czy coś robię źle (nie wydaje mi się, ten dodatek jest prosty), czy usterka ma głębsze podłoże i nie jest zależna ode mnie. Macie jakiś pomysł, możecie coś podpowiedzieć?

W każdym razie zostawiam tę najprawdopodobniej niesprawną ankietę na pasku, ale Was proszę o ewentualne życzenia także w komentarzach. Przepraszam za komplikacje.

EDIT III:
Ankieta w końcu działa!
Wszystkie osoby, które oddały swój głos wczoraj lub dziś rano, proszę o powtórzenie głosowania.

Dziękuję za uwagę ;)))

środa, 25 maja 2011

Najwięcej witaminy ;)))

Ekspresowa kuracja dla skóry? Tylko serum! Duże stężenie aktywnych składników potrafi zdziałać cuda i poratować nas w problemie trapiącym cerę. Jak wiecie, w ostatnich dniach przeprowadzałam eksperyment z serum The Body Shop, Vitamin C Facial Radiance Powder Mix (o okolicznościach, w jakich do tego doszło, pisałam TUTAJ), remedium dla skóry zmęczonej i poszarzałej.






Głównym składnikiem aktywnym tego preparatu, jak sama nazwa wskazuje, jest szeroko stosowana w kosmetyce witamina C, słynąca ze swoich specyficznych właściwości. Przede wszystkim jest świetnym antyoksydantem, dzięki czemu stanowi potężne oręże w walce ze starzeniem się skóry. Kosmetyki z witaminą C wykazują też właściwości wzmacniające i rozjaśniające, z czego korzyści czerpią osoby walczące z utratą elastyczności skóry i przebarwieniami. Serum ze stężoną witaminą C (w przypadku Facial Radiance Powder Mix 5%) to zatem samo dobro! O czym miałam okazję przekonać się osobiście :)))

Jak pisałam poprzednio, obawiałam się, że względu na ubytek, do jakiego doszło w wyniku nieostrożnego transportu, nie dane mi będzie przeprowadzić pełnej kuracji. Ale tych kilka mililitrów, które zostały w opakowaniu, aplikowanych oszczędnie wystarczyło mi na zalecane 10 dni sumiennego stosowania! Także jestem pod wrażeniem wydajności, bo zgodnie ze wskazówkami producenta preparat nakładałam na skórę dwa razy dziennie, pod krem. Nie było to nic kłopotliwego, po prostu dodatkowy element mojej codziennej pielęgnacyjnej rutyny.

Jakie są moje spostrzeżenia?

Aplikacja? Jak marzenie. Wygodna ze względu na wąziutkie ujście buteleczki, przyjemna ze względu na świeży, lekko słodkawy cytrusowy zapach.

Reakcja skóry? Bez przykrych niespodzianek, wyprysków, żadnego pieczenia, szczypania, ściągnięcia, zaczerwienienia. Wręcz przeciwnie, koloryt cery się wyrównywał, skóra momentalnie nabierała promienności. Było to widać już na pierwszy rzut oka! Zadziwiało mnie to przy każdej aplikacji :) Po dziesięciu dniach przebarwienia faktycznie zbladły i cera wygląda po prostu zdrowiej. Życzyłabym sobie, żeby ten efekt utrzymał się jak najdłużej :))) No właśnie ... Pytanie, czy się utrzyma, czy też okaże się nietrwały ... Tego nie umiem przewidzieć.

Nie zauważyłam natomiast poprawy elastyczności skóry, nie odnoszę też wrażenia, że jakoś spektakularnie została wygładzona. Ale nie mam złudzeń, trudno oczekiwać takich rzeczy po 10 dniach. Może zresztą stężenie witaminy C okazało się dla mnie za małe?

Plusem tego serum niewątpliwie jest to, że same decydujemy, kiedy zmieszać jego składniki, nadając tym samym bieg terminowi ważności. Otrzymujemy dzięki temu produkt bezsprzecznie świeży. Sposób łączenia składników (płynnej bazy i proszku) też jest komfortowy (mechanizm uwalniający proszek ukryty jest w nakrętce, która następnie zastępowana jest dołączoną do zestawu pipetką).

Minusem jest cena ... Nie mam pojęcia, ile serum kosztuje w Polsce (jeśli wiecie, dajcie znać), ale łatwo sprawdzić, że w USA trzeba zapłacić 28 dolarów ... Sporo, prawda? Rodzi się pytanie, czy jest to produkt niezbędny, na który warto wydać tyle pieniędzy. Ja stoję na stanowisku, że warto, o ile identyfikujemy u siebie prawdziwy problem i kieruje nami chęć zaradzenia defektowi. Jeśli w grę wchodziłaby tylko ciekawość albo profilaktyka, nie widzę sensu. Tym bardziej, że efekt na zdrowej, zadbanej cerze pewnie nie będzie widoczny. Jeśli macie ochotę na eksperymenty, może zacząć lepiej od czegoś tańszego? Preparaty z witaminą C można znaleźć w przystępniejszych cenach :)

Ja w każdym razie zainteresowałam się całą serią Vitamin C, w której skład wchodzi około dziesięciu różnych produktów. Kto wie, może kiedyś poznam się z nimi bliżej? Dbając o to, by prawdą pozostało, że najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny ;)))


niedziela, 22 maja 2011

Kto zabił? ;)))

Lektura łatwa i przyjemna? Dlaczego nie? Wszystko jest dla ludzi.

Szwedzkie kryminały to już marka. Po sukcesach Henninga Mankella i nieodżałowanego Stiega Larssona, drogę do popularności toruje sobie Camilla Läckberg KLIK.




(Zdjęcie: www.camillalackberg.com)


Camilla Läckberg to autorka podbijającej serca czytelników na całym świecie serii o prowincjonalnym szwedzkim komisariacie z maleńkiej nadmorskiej Fjällbacki, gdzie jednak "trup ściele się gęsto" i policjanci mają co robić ;))) Pracują co prawda pod wodzą wyjątkowo nieudolnego szefa, jednak koniec końców mordercę zawsze dosięga ręka sprawiedliwości.

Na tę kryminalną serię składa się w języku polskim pięć powieści (wydanych nakładem Wydawnictwa Czarna Owca): debiutancka "Księżniczka z lodu", "Kaznodzieja", "Kamieniarz", "Ofiara losu" i "Niemiecki bękart" (w przygotowaniu "Syrenka" oraz "Latarnik"). Wszystkie części stanowią spójną całość, wątki w kolejnych tomach splatają się, coraz lepiej poznajemy bohaterów, zaprzyjaźniamy się z nimi, jesteśmy ciekawi ich dalszych losów. Kryminalne zagadki są oczywiście sednem wszystkich historii, ale stałym tłem dla nich są prywatne sprawy poszczególnych postaci, dzięki czemu powieści zyskują ciekawy rys społeczny i psychologiczny.




(Kolaż wykonany ze zdjęć dostępnych na stronie wydawcy, www.czarnaowca.pl)





Przeczytałam wszystkie wydane w Polsce części i przyznaję, że rozumiem fenomen ich rosnącej popularności. Seria daje nam wszystko, co lubimy: wartką, trzymającą w napięciu fabułę, ale także stały punkt odniesienia w postaci pełnego zwykłych spraw życia bohaterów. Autorka w dodatku bawi się z czytelnikami, zgodnie ze sztuką pozwalając nam snuć domysły co do sprawców kolejnych morderstw. Inna sprawa, czy rzeczywiście pozwala nam się domyśleć ;))) W powieściach kryminalnych to ważne, prawda? Wcale nie chodzi o to, żeby rzeczywiście odgadnąć, kto zabił, wydaje mi się, że im później udaje się złożyć do kupy elementy łamigłówki, tym książka lepsza. Szczerze mówiąc, pod tym względem poszczególne części serii nie są równe, intryga bywa mniej lub bardziej skomplikowana. Ale puenta zawsze jest zaskakująca. To już jednak sprawdźcie najlepiej osobiście :)))



sobota, 21 maja 2011

Palce lizać ;)))

Przyznaję, o ile cała kolekcja Virtual Fruit Cocktail ogólnie wydaje mi się świetnym pomysłem, to do koktajlu jagodowego jakoś nie byłam przekonana ... Coś mi mówiło, że to zupełnie nie mój kolor. Ale jak zobaczyłam go na paznokciach, przepadłam! Smakowity, dziewczęcy, letni, rozbielony fiolet, nr 143 Berry & Milk :)))



(Zdjęcie: udostępnione przez Virtual)






Wykończenie idealnie kremowe, tak jak lubię :)))






1. Dostępność - 0 (z przykrością stwierdzam, że z dystrybucją mogłoby być lepiej ...).
2. Cena - 1 (przystępna, około 8 złotych).
3. Kolor - 1 (doskonale wpisujący się w trendy).
4. Aplikacja - 1 (bajecznie prosta, co wyróżnia zresztą całą serię Vinyl Mania, z której pochodzi Fruit Cocktail).
5. Pędzelek - 1 (poręczny i wygodny).
6. Krycie - 1 (standardowe, druga warstwa konieczna dla pogłębienia koloru).
7. Wysychanie - 1 (bez zarzutu, lakier zaczyna schnąć i twardnieć już w trakcie malowania).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Seche Vite) - 1 (bezproblemowa).
9. Trwałość - 1 (satysfakcjonująca, do 5 dni).
10. Zmywanie - 1 (łatwe, niekłopotliwe).

Moja ocena: 9/10.

Lakier pierwsza klasa! Jagody z mlekiem? Udane połączenie, poproszę! Po prostu palce lizać ;)))

piątek, 20 maja 2011

In love ;)))

Nie ominęła i No to pięknie!, nagroda TOP 10 :)))






Zasady:

1. Podziękuj za przyznanie wyróżnienia.
2. Zamieść u siebie link do bloga osoby, która Cię wyróżniła.
3. Wklej u siebie logo wyróżnienia.
4. Przekaż nagrodę 10 bloggerkom.
5. Zamieść linki do tych blogów.
6. Powiadom o tym nominowane osoby.
7. Stwórz listę 10 ulubionych kosmetyków.


Dziękuję zatem Maus, Burn-it-up, Pierniczkowej, Ali, A., Gabrysi, Kokosowej-Pannie, Kamili, Holly, Pannie Migotce, SexiChic i Poliii, które postanowiły mnie nagrodzić :*** Oto ich blogi, zajrzyjcie :)))


Czyli co? Pora puścić nagrodę dalej w świat? Wyróżniam (alfabetycznie):



Na koniec clou tej zabawy, moja lista TOP 10 :)))






Alfabetycznie:

1. Emulsja odżywczo-nawilżająca Olay.
2. Korektor Bourjois Healthy Mix.
3. Krem ochronny Bambino.
4. Maseczka Perfecta Słodkie migdały.
5. Mydło Dove.
6. Oliwka Hipp.
7. Podkład mineralny Lumiere Veena Velvet.
8. Puder ELF Complexion Perfection.
9. Puder mineralny Everyday Minerals Luminizing Sunlight.
10. Róż Benefit Thrrrob.


I'm in love! Jeśli podzielacie moją miłość do tych produktów, zachęcam do wyrażenia tych uczuć w komentarzach :)))

poniedziałek, 16 maja 2011

Wejście smoka ;)))

Dobra wiadomość! Z ogromną przyjemnością ogłaszam, że blog No to pięknie! podejmuje współpracę z kolejną polską marką :))) Przedstawiam Laboratorium FLOS-LEK!






Dziś tylko krótkie intro. Chcę Wam pokazać zawartość pierwszej przesyłki z kosmetykami do testów i zrecenzowania. Z całą furą kosmetyków, gwoli ścisłości :)))



krem normalizujący oraz krem nawilżający z serii Naturalne Piękno






masło do ciała oraz kaszmirowy balsam do ciała Mango & Marakuja z serii Natural Body






pianka do mycia twarzy oraz korektor z serii Anti Acne Ideal Skin






balsam do zmęczonych stóp i nóg Dr Stopa, dezodorant i krem do stóp






żel łagodzący oraz repelent z serii STOP






pielęgnacyjno - odżywczy krem do rąk






żel do powiek i pod oczy






regenerujący żel do higieny intymnej






Jak podoba Wam się intro? Dla mnie to prawdziwe wejście smoka! ;)))

niedziela, 15 maja 2011

Wasze zdrowie! ;)))

Lazurowy błękit, mięta, cytryna, żurawina, ognista czerwień, róż, kobalt, zieleń, koral, czy może pastelowy fiolet? Wybierajcie! Przedstawiam nową kolekcję lakierów winylowych Virtual Fruit Cocktail :))) Dziesięć letnich kolorów kojarzących się z pysznymi, orzeźwiającymi owocowymi long drinkami.



(Kolaż wykonany ze zdjęć udostępnionych przez Virtual)



Kolekcja jest oszałamiająca, żywa i energetyczna, doskonała na lato. Dzięki uprzejmości marki Virtual, mam możliwość zapoznania się z nią bliżej :)))

Gdybym wybierała sama, sięgnęłabym z pewnością po piękny koral z tej palety, być może także po soczysty róż. Ale w drodze przypadku trafiła do mnie delikatna mięta i nie mniej delikatny jasny fiolet, nr 141 Fresh Mint oraz nr 143 Berry & Milk. Także sama jestem ciekawa, jak będzie mi się je nosić. Wyglądają w każdym razie obiecująco :)




(Kolaż wykonany ze zdjęć udostępnionych przez Virtual)



Już niebawem szczegółowe prezentacje i recenzje tych dwóch pięknisi. Zaglądajcie. Może nawet będę mogła poczęstować Was jakimś letnim drinkiem? :)))

sobota, 14 maja 2011

Grrrrr ...

Muszę się Wam do czegoś przyznać. Otóż nagrody w konkursie urodzinowym z założenia miały być nieco hojniejsze ... The Body Shop ufundował wspaniały, bogaty zestaw, który jednak z winy firmy kurierskiej dotarł do mnie w skandalicznym stanie :((( Historia długa i skomplikowana, w każdym razie cała zawartość paczki ubabrana była rozlanym żelem pod prysznic i utytłana rozsypanym pudrem brązującym ... Patrzcie ...






Uratowałam, co się dało, wyczyściłam i wysuszyłam, na Waszych nagrodach nie ma już śladu po tej brei. Ale siłą rzeczy zestawy konkursowe zostały uszczuplone o rozlany żel pod prysznic (Earth Lovers, Figa & Rozmaryn) i bronzer (Honey Bronze Brilliance Powder, którego recenzja zbiegiem okoliczności ukazała się dziś u Brunetki KLIK). Perfumy straciły jedynie kartonowe opakowanie, mam nadzieję, że zwyciężczyni okaże wyrozumiałość.

W paczce znalazłam jeszcze jeden produkt, który ucierpiał w trakcie transportu. Ubytek nie był duży, ale jednak widoczny, w związku z czym również nie mogłam go przeznaczyć na nagrodę. Postanowiłam zachować go po prostu na własny użytek. Mowa o Vitamin C Facial Radiance Powder Mix, serum dla szarej, zmęczonej cery, poprawiające jej koloryt i nadające jej zdrowego blasku. Pomysłowy patent polega na tym, że składniki serum łączymy sami, w dowolnie wybranym momencie, mając tym samym gwarancję, że preparat jest świeży. Jest to możliwe dzięki sprytnemu mechanizmowi ukrytemu w nakrętce, którą po wymieszaniu składników zastępujemy dołączoną do zestawu pipetką.





Serum z założenia ma wystarczyć na 10 dni stosowania, rano i wieczorem pod krem. Nie wiem, czy uda mi się przeprowadzić całą kurację, bo choć stosuję mix dopiero od wczoraj, to przez ten nieszczęsny wypadek w transporcie zostało go zaledwie około połowy buteleczki, czyli mniej więcej 5 ml. Spójrzcie.





Mam nadzieję, że kuracja, choć przymusowo okrojona, przyniesie zauważalne efekty, o których już za kilka dni będę mogła Wam napisać :)))

czwartek, 12 maja 2011

Dyzma ;)))

Pokazywałam Wam niedawno moje nabytki z P2, pamiętacie? KLIK Zdania miałyście podzielone, ale ostatecznie w pojedynku o pierwszeństwo w kolejce do recenzowania wygrały lakiery :))) Na pierwszy ogień idzie mój faworyt, kolor Rich&Royal.






Już Wam wspominałam, że urzekł mnie swoim nietypowym odcieniem. W zależności od światła, wydaje się albo szary, albo fioletowy, czasami trąci brązem. Kameleon po prostu! Oczywiście mogłabym stanąć na głowie, a i tak nie uchwyciłabym tych subtelności na zdjęciu ... Ale robiłam, co mogłam :))) Próbowałam nawet podbić fioletowe tony różowym tłem, niestety z marnym skutkiem. Musicie mi zatem uwierzyć na słowo, że Rich&Royal ma w sobie głębię i intrygującą niejednoznaczność :)






1. Dostępność - 0 (marka, choć popularna, w Polsce niedostępna).
2. Cena - 1 (niewielka, 1,5 euro).
3. Kolor - 1 (nietypowy, interesujący).
4. Aplikacja - 1 (bezproblemowa).
5. Pędzelek - 1 (wygodny, poręczny).
6. Krycie - 0 (zaskakująco słabe jak na tak ciemny kolor, konieczne są trzy warstwy).
7. Wysychanie - 1 (szybkie, lakier zaczyna zastygać jeszcze przed nałożeniem preparatu nawierzchniowego).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Seche Vite) - 1 (bez zastrzeżeń, nie zauważyłam ani smug, ani bąbelków powietrza).
9. Trwałość - 0 (niestety, maksymalnie zaledwie 3-4 dni, choć pewnie ma na to wpływ ilość nałożonych na paznokcie warstw).
10. Zmywanie - 1 (bajecznie łatwe).

Moja ocena: 7/10.


Rich&Royal, przynajmniej z nazwy, pretenduje do wyższych sfer. A tymczasem wszystko, co ma nam do zaoferowania, to najwyżej górna średnia półka ;))) Nieważne, dobrze się maskuje i da się lubić, Dyzma jeden ;)))



EDIT
Z powodu niedawnej awarii bloggera, wszystkie wasze komentarze do tego posta zostały utracone :( Jeśli macie ochotę wypowiedzieć się na jego temat jeszcze raz, zapraszam.

niedziela, 8 maja 2011

Rewolucja :)))

Przyznaję, nie do końca wierzyłam. Bezbolesne rozczesywanie splątanych włosów? Niemożliwe przecież. Dlatego mimo mnóstwa entuzjastycznych recenzji w sieci, długo opierałam się zakupowi. Ale w końcu postanowiłam zaryzykować i oto mam - Tangle Teezer :)))









Tangle Teezer to po prostu szczotka do włosów. Na pierwszy rzut oka - dość toporny kawałek plastiku. O co więc tyle hałasu?

Według pomysłodawcy i producenta TT KLIK patent polega na innowacyjnych, elastycznych zębach tej szczotki. Co to znaczy w praktyce? Włosy rozczesywane TT wyjątkowo łatwo poddają się szczotkowaniu, nie są narażone na zniszczenie, nie elektryzują się, stają się wygładzone i nabierają zdrowego połysku. TT jest na tyle bezpieczny, że można go używać nie tylko do włosów suchych, ale także do mokrych! To mnie najbardziej zaskoczyło. Nie szarpie, nie ciągnie, nie wyrywa, po prostu rozczesuje jedno pasmo po drugim.

Plastik, który na początku wydawał mi się tandetny, okazał się sprzymierzeńcem pielęgnacji włosów. Bardzo łatwo go wyczyścić, chociażby pod bieżącą wodą, dlatego świetnie się sprawdza do rozprowadzania na włosach rozmaitych preparatów - masek, odżywek itp.

Wierzcie mi, mam co rozczesywać i pielęgnować. Włosy sięgają mi do pasa, zwykle noszę je rozpuszczone, przez co całymi dniami narażone są na splątanie. Śpię także w rozpuszczonych. Ani poranne, ani wieczorne szczotkowanie nie należało więc do przyjemności. Ale TT bardzo ułatwił sprawę! Nareszcie jest bezboleśnie, szybko i wygodnie, bo TT jest specjalnie profilowany, żeby dobrze leżał w dłoni. Kosztował 10 funtów i jeśli chodzi o akcesoria do włosów, to była to chyba najlepiej wydana kasa w moim życiu. Żałuję, że nie zdecydowałam się od razu na zakup malutkiej wersji kompaktowej, do torebki.

Podejrzewam, że część z Was i tak ma wątpliwości, jak ja wcześniej. Zdaję sobie sprawę, że ta szczotka wygląda niepozornie. Ale działa! Jeśli o mnie chodzi, Tangle Teezer to pielęgnacyjna rewolucja :)))

sobota, 7 maja 2011

Update :)

Krótko i na temat :) Słów kilka o produktach, które co prawda już recenzowałam, ale po jakimś czasie okazało się jednak, że warto na ich temat dodać jeszcze parę uwag.

Na pierwszy ogień paletka korektorów Virtual, którą opisywałam TUTAJ. Jak widzicie na zdjęciu, stopień zużycia jest spory, bo naprawdę ją lubię, choć jak pisałam, mam do niej pewne zastrzeżenia.






Otóż spieszę donieść, że korektor beżowy, który jak może pamiętacie z recenzji, nie do końca spełnił moje oczekiwania, bo nie dawał wystarczającego krycia, bardzo dobrze sprawdza się jako baza pod cienie. Eksperyment przeprowadziłam zupełnie bez zastanowienia, spieszyłam się po prostu, sięgnęłam po to, co miałam pod ręką. I bingo! Teraz w zasadzie w codziennym, pospiesznym makijażu stosuję go za każdym razem. Ma gęstą, kremową konsystencję, rozciera się na powiece wyrównując jej koloryt, poprawia przyczepność cieni i przedłuża ich trwałość. Nie podbija jedynie ich koloru, ale nie przeszkadza mi to, cieszę się, że znalazłam dla niego zastosowanie. A paletka okazała się bardziej uniwersalna, niż mogłam się spodziewać :)))


Dodatkowy komentarz należy się też wychwalanemu przeze mnie biedronkowemu zmywaczowi do paznokci Nailty, który recenzowałam TUTAJ.






Pod recenzją toczyła się burzliwa dyskusja między jego zwolenniczkami i przeciwniczkami. Generalnie podzieliłyśmy się na frakcję zachwycającą się jego zapachem i frakcję nie mogącą go znieść. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego część z Was pisze, że jego zapach jest okropny, odrzucający, po prostu nie do przyjęcia. Mnie zawsze się podobał. Zachodziłam w głowę, o co chodzi??? Aż nagle zrozumiałam ... Kupiłam jak gdyby nigdy nic kolejną butelkę, w domu otworzyłam i ... osłupiałam! Co za śmierdziuch! Dziewczyny, wszystkie, które narzekałyście, miałyście rację! Ale ja też ją miałam :))) Jak to możliwe? Podejrzewam, że zapach uzależniony jest od serii, z jakiej dana butelka pochodzi. Zużyłam kilka normalnie pachnących butelek, zanim natknęłam się na felerny egzemplarz. Wy nie miałyście tyle szczęścia, trafiłyście na bubel już za pierwszym razem, co skutecznie zniechęciło Was do tego produktu. Mam nadzieję, że nie raz na zawsze, że przełamiecie się i zrobicie drugie podejście :) Ten zmywacz jest świetny, tani i skuteczny, w dodatku ładnie pachnie. Przynajmniej powinien ;))) Zapach radzę sprawdzić już w sklepie, ja na pewno będę tak robić, żeby więcej się nie naciąć.

To tyle, taka mała aktualizacja :)

piątek, 6 maja 2011

Z zaskoczenia ;)))

Dawno, dawno temu, czyli mniej więcej w styczniu ;))), kiedy wszystkie opętane byłyśmy myślą o Catrice Urban Baroque, weszłam w konszachty z Agnieszką, autorką bloga Jak pięknie być kobietą, która zaoferowała mi pomoc w zdobyciu kilku produktów z tej limitowanej edycji, w tamtym czasie niedostępnej jeszcze w Polsce. Sprawy potoczyły się tak, że udało jej się upolować tylko pędzel, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo zrobiła za to dla mnie inne zakupy :) Sprawa z różnych względów ciągnęła się tygodniami i w zasadzie zdążyłam już o wszystkim zapomnieć. A tymczasem wczoraj z zaskoczenia odebrałam przesyłkę, w której oprócz wspomnianego pędzla i paru sympatycznych gratisów (Aga, dziękuję!) znalazłam kilka drobiazgów z P2 :)))

To mój pierwszy kontakt z tą popularną niemiecką marką. Nie wiedząc, czego się spodziewać, poprosiłam tylko o trzy lakiery ...






... i eyeliner w pisaku.






Pierwsze testy nowych nabytków wypadły obiecująco. Totalnie zauroczył mnie widoczny na pierwszym planie lakier Rich&Royal, typowy taupe. Nigdy wcześniej nie miałam z takim odcieniem do czynienia, może właśnie dlatego tak mnie urzekł. Niby szaro - bury, a tak wielowymiarowy :)))

Liner okazał się wygodny, poręczny, a przede wszystkim bardzo precyzyjny. Namalować kreskę czymś takim? Pestka!

Oczywiście wszystko będę z biegiem czasu recenzować. Macie życzenie, o czym chciałybyście przeczytać w pierwszej kolejności? Piszcie śmiało. A jeśli same znacie tę markę, też dajcie znać, na co zwrócić uwagę w przyszłości. Może kiedyś znowu nadarzy się okazja do zakupów? :)))

Agnieszka, jeszcze raz dziękuję! :***

środa, 4 maja 2011

Ratunku! ;)))

Zostałem porwany! Z własnego domu, w biały dzień! Wszystko wydarzyło się już kilka tygodni temu, ale dopiero teraz udało mi się do Was napisać.

Tak trudno przyzwyczaić się do nowego ... Stałem się trochę nerwowy ... No i co? Wielkie rzeczy! Każdy by się bał. Ja na wszelki wypadek nie wychodzę z mojego kartonu. Nie i koniec! Ciasny, ale własny.






Sam go sobie znalazłem, dużo tu było różnych pudeł na samym początku. Ale od jakiegoś czasu znikają ... Jedno po drugim. Co będzie, jak moje pudełeczko też nagle zniknie? Wolę przypilnować.












W gruncie rzeczy nie jest mi tu źle. Także nie martwcie się, jakoś to będzie!


Pozdrawiam Was,

Pan Wiluś.

poniedziałek, 2 maja 2011

Desperado ;)))

Wiem, dużo tu ostatnio o kosmetykach Virtual. Nie bez przyczyny. Od chwili, kiedy otrzymałam paczkę, minęło już wiele tygodni, testy zmierzają ku końcowi, zatem naturalnym biegiem rzeczy publikuję kolejne recenzje. Dziś ostatnia z tej puli (choć mam nadzieję, że w przyszłości będzie ich więcej, a moja współpraca z marką będzie się rozwijać). Na przysłowiowej tapecie produkt, który wzbudził Wasze ogromne zainteresowanie, kiedy prezentowałam Wam zawartość przesyłki - serum do rzęs na dzień i na noc Star's Secret.






Celowo recenzuję to serum na końcu. Założyłam, że kuracja powinna być długotrwała, aby mogła przynieść efekty. Dziś Wam o nich opowiem :)


Bogata w składniki odżywcze, ekstrakty roślinne, oleje oraz woski formuła sprawia, że rzęsy są mocniejsze, gęstsze, zdrowsze oraz bardziej błyszczące. Serum regularnie stosowane na noc optycznie wzmacnia, odżywia, zmniejsza podatność rzęs na wypadanie podczas demakijażu. W ciągu dnia serum doskonale sprawdza się jako baza pod maskarę, optymalizując jej efekt.

Sposób użycia:
Nałóż jedną warstwę serum na górne i dolne rzęsy. Odczekaj kilka sekund, następnie pomaluj rzęsy tuszem, dokładnie je rozczesując. Efekt? Mocniejsze, maksymalnie długie rzęsy!
Na noc nakładamy serum na dokładnie oczyszczone rzęsy. Także u nasady rzęs, aby produkt mógł działać także w punkcie ich wzrostu.





A zatem mamy do czynienia z produktem wielofunkcyjnym. Po pierwsze ma on odżywiać i wzmacniać rzęsy, a po drugie służyć nam jako baza pod tusz do rzęs. Myślę, że warto rozdzielić te dwie sprawy.

Dobrze wiecie, że nie jest łatwo poprawić kondycji rzęs. I Star's Secret też nie do końca się to udaje. Stosowałam tę odżywkę niemalże codziennie (z nielicznymi wyjątkami) przez ponad dwa miesiące, także naprawdę miała czas, żeby zadziałać. Czy zadziałała? Hmmm ... Rzęsy na pewno są mocniejsze, bo zdecydowanie rzadziej wypadają. I to było było tyle. Albo aż tyle, bo ocena zależy od punktu widzenia. W każdym razie nie zauważyłam spektakularnego zagęszczenia rzęs, ani poprawy ich wyglądu. Usiłowałam nawet zrobić zdjęcia typu "przed i po", ale ostatecznie uznałam, że to bez sensu, różnicy praktycznie nie widać.

Kwestia stosowania serum jako bazy pod tusz do rzęs to już inna para kaloszy. Z natury rzęsy mam dość długie i nigdy nie czułam potrzeby sięgania po kosmetyki mające wzmóc efekt maskary. Tym ciekawsze były testy Star's Secret pod tym kątem. Okazało się, że produkt ten ułatwia malowanie rzęs, bo wstępnie je rozczesuje. Na pewno też delikatnie wydłuża rzęsy, co przy użyciu tuszu o podobnych właściwościach daje spotęgowany efekt. Myślę, Star's Secret że to świetne rozwiązanie dla kobiet, których nie zadowala żadna wydłużająca maskara.

Podsumowując stwierdzam, że nie jest to kosmetyczny "must have", ale na pewno fajny gadżet pozwalający mocniej podkreślić rzęsy i dający poczucie, że coś się dla nich robi. Bo faktycznie dzięki niemu rzadziej wypadają. Pytanie, czy warto czynić z jego aplikacji element rutynowej pielęgnacji? Jak dla mnie - niekoniecznie, ale dla desperatek walczących o mocne i zdrowe rzęsy - na pewno :)))