beauty & lifestyle blog

poniedziałek, 30 stycznia 2012

In plus :)))

Przyzwyczajona do regularnego uzupełniania zapasów w Starej Mydlarni i Mydlarni Hebe, a przy okazji rozmaitych wyjazdów eksplorując pachnący asortyment Lush, w ogóle nie rozglądałam się za innymi źródłami dobrych mydeł. Jednak seria pochlebnych recenzji na temat produktów Mydlarni TULI [KLIK], na które ostatnio natykałam się na różnych blogach, na tyle mnie zainteresowała, że nie mogłam się powstrzymać i koniec końców "popełniłam" małe zakupy :)))






Po długim przeglądaniu oferty, ostatecznie zdecydowałam się na przeciwbakteryjne i silnie oczyszczające mydło węglowe, pielęgnacyjne i doskonale pieniące się mydło jedwabno - kokosowe oraz nawilżające i natłuszczające mydło czysto kokosowe. Jako tyleż miły, co zupełnie niespodziewany gratis otrzymałam wygładzające mydełko z czerwoną glinką.

Jakość obsługi zasługuje na pochwałę. Sprawne tempo realizacji zamówienia i nieoczekiwany gratis świadczą o dbałości o klienta. Lubię być tak dopieszczana :))) Transakcję oceniam in plus! Ręcznie robione, naturalne mydła też prezentują się obiecująco. Coś mi mówi, że do TULI będę wracać :)))



Przypominam o trwającym konkursie Being eco!
Kto ma ochotę na kremowy podkład Barry M? KLIK :)))

niedziela, 29 stycznia 2012

Tego jeszcze nie było :)))

Tego jeszcze nie było! Marka Mary Kay to na No to pięknie! absolutna nowość :))) Z przyjemnością zapraszam Was na serię recenzji, w której niebawem poczytać będziecie mogły o ...



... wodoodpornym tuszu do rzęs Lash Love, błyszczyku do ust Nourishine Plus, ...






... beztłuszczowym płynie do demakijażu oczu Oil - Free Eye Make - up Remover ...






... oraz bezzapachowym zestawie do pielęgnacji dłoni Satin Hands, w skład którego wchodzi peeling, krem zmiękczający skórę i krem regenerujący.






Sama jestem niezmiernie ciekawa tych produktów, bo przyznaję, że wcześniej nie miałam z tą marką do czynienia. Póki co zachwycił mnie design opakowań, prosty i elegancki. Co do jakości samych kosmetyków, to oczywiście za jakiś czas podzielę się z Wami swoją opinią. Jak zawsze szczerze, jak na spowiedzi :)))

czwartek, 26 stycznia 2012

Pozwólcie, że przedstawię :)))

Wczoraj pokazałam Wam, co nowego w mojej kolorówce, dziś pora na nowości w pielęgnacji. Moje drogie, pozwólcie, że przedstawię moje ostatnie kosmetyczne odkrycie, markę Phenome [KLIK]! Dziękuję z tego miejsca Magazynowi Drogeria [KLIK], dzięki któremu się z nią zetknęłam.

Muszę przyznać, że Phenome to dla mnie prawdziwa rewolucja, jestem zachwycona jakością produktów, które miałam okazję poznać - miętowego mydła Fresh Mint, rozświetlającego kremu pod oczy Happy Eye Area Lightener oraz różanej maski Blossom Therapeutic Mask.






Już niebawem napiszę Wam o tych cudownościach coś więcej, dziś jedynie chciałabym przybliżyć Wam filozofię marki, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie.



Natura jest dla nas inspiracją. Nasze produkty pielęgnacyjne zawierają prawie wyłącznie naturalne i organiczne substancje aktywne o zadziwiającej skuteczności, połączone z życidajnymi wodami roślinnymi. Nie używamy syntetycznych substancji powsze­chnie stosowanych w przemyśle kosmety­cznym, które szkodzą naszej planecie, a w świetle najnowszych badań okazują się być szkodliwe również dla człowieka.

Dla Phenomé, wiara w Naturę nie oznacza powrotu do tradycyjnych, prostych metod wytwarzania kosmetyków. Korzystamy z najnowszej wiedzy naukowej dotyczącej potrzeb skóry, innowacyjnych i czystych technologii pozyskiwania ekstraktów roślin­nych i najnowocześniejszych metod produkcji, spełniających standardy farmaceutyczne.

A przede wszystkim, Naturę traktujemy jak najlepszego przyjaciela. Czerpiąc z niej, nie chcemy wyrządzać jej krzywdy - ani jej, ani nikomu, kto przyczynia się do powstania naszych produktów. Dlatego stosowane przez nas, odnawialne surowce roślinne, pochodzą w większości z ekologicznych upraw, a spo­łeczno­ści, które te uprawy prowadzą, otrzymują godziwe wynagrodzenie. Jednocze­śnie dokładamy wszelkich starań, żeby nasze procesy produkcji, dystrybucji i sprzedaży nie naruszały równowagi środowiska naturalnego. Są to dla nas sprawy kluczowe. Tak ważne, że stały się naszą misją.

Phenomé to także pewien sposób na codzienność. Ciągłe poszukiwanie chwil, które warto zapamiętać. Poszukiwanie równowagi, dobrego samopoczucia i harmonijnego rozwoju. Te wartości kierowały nami przy tworzeniu marki Phenomé oraz naszych sklepów.



Brzmi wspaniale, prawda? Deklaracje Phenome pełne są zapewnień o czerpaniu z natury w duchu ekologii i dbałości o środowisko. Do mnie ta ideologia przemawia, a do Was? :)))

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Fifty fifty :)))

W zasadzie nie zdarza się, żebym recenzowała jakiś produkt po zaledwie kilku dniach stosowania, ale dziś postanowiłam postąpić wbrew regułom, bo chcę jak najszybciej Wam o czymś napisać. O czym? O Rimmel Match Perfection Cream Gel Foundation, kremowym podkładzie w żelu [wspominałam już o nim TUTAJ].






Wiem, że zdania na temat żelowego Match Perfection są podzielone, w dodatku skrajne. Wzbudza albo zachwyt, albo niechęć. Ja się zachwycam! :DDD Zdeklasował wszystkie drogeryjne podkłady, z którymi miałam dotąd do czynienia. Wyjątkowo dobrze służy mojej cerze, spełniając niemal wszystkie wymagania, jakie stawiam tego typu kosmetykom.

Match Perfection jest lekki, doskonale stapia się ze skórą, utrzymuje się w nieskazitelnym stanie przez długie godziny, trzyma w ryzach strefę T, optycznie wygładza cerę. Lubię też jego żelową formułę, lekko chłodzącą, co naprawdę uprzyjemnia poranny makijaż. Sama aplikacja nie sprawia trudności, podkład gładko sunie po skórze. Z powodzeniem nakładałam go i placami, i beauty blenderem, i flat topem, z równie dobrym rezultatem.

Krycie tego podkładu oceniam jako średnie, jednak nie czynię z tego zarzutu, zwłaszcza że bardzo łatwo je budować, bez efektu maski i uczucia obciążenia skóry. Nie wiem, jak to się dzieje, ale Match Perfection tak naturalnie wyrównuje koloryt cery, że wystarczy odrobina dobrego korektora w newralgicznych miejscach i twarz wygląda nieskazitelnie.

Jedyne zastrzeżenie mam do opakowania. Szklany, dość ciężki słoiczek nie jest ani poręczny, ani zbyt higieniczny. Jego zalety wynagradzają mi tę drobną niedogodność z nawiązką, ale przyznaję, że nie wygląda to za dobrze ...






Wiele kontrowersji wzbudza paleta kolorów. Cóż, na pierwszy rzut oka jest tragiczna! Wybrałam najjaśniejszy odcień (100 ivory), a i tak byłam przerażona, kiedy przyjrzałam mu się z bliska. Nie wierzyłam, że można się tym pomalować i wyglądać jak człowiek. Ale jak to mówią, raz kozie śmierć. I co? Koza żyje! ;))) W dodatku ma się dobrze. W niezrozumiały dla mnie sposób podkład na skórze jaśnieje, dopasowując się do karnacji. Mam jasną cerę, zwykle najjaśniejsze odcienie popularnych podkładów są dla mnie zdecydowanie za ciemne, ale tym razem czekała mnie miła niespodzianka. Match Perfection, mimo fatalnego pierwszego wrażenia, naprawdę się nie odznacza!

Zobaczcie zresztą same. Przygotowałam porównanie Rimmel Match Perfection 100 Ivory, Bourjois Flower Perfection 51 Ligt Vanilla i Catrice Infinite Matt 010 Light Beige. Przyznajcie, że Rimmel prezentuje się kiepsko :)))






Ale po roztarciu jest już lepiej. W dodatku z upływem czasu jaśnieje na skórze, co już ciężko było mi uchwycić na zdjęciu.






Na mojej przetłuszczającej się cerze Match Perfection spisuje się doskonale, ale szczerze odradzam go dziewczynom o cerach suchych bądź mieszanych z tendencją do przesuszania. Nie sądzę, żeby się sprawdził, zanadto ściąga skórę, w dodatku silnie matuje. Uważać powinny też dziewczyny z ekstremalnie jasną cerą, dla nich Match Perfection prawdopodobnie będzie miał za dużo żółtego pigmentu. Moja skóra, choć jasna, ma ciepły odcień, więc czuję się w nim komfortowo, zwłaszcza jeśli utrwalę go lekko rozbielającym makijaż pudrem (mam ich kilka, lubię ten efekt).

Dla mnie rewelacja! Jak widzicie, z dwóch skrajności wybieram zachwyt. Co Wy wybierzecie, pojęcia nie mam. Szanse są równe, fifty fifty :)))

niedziela, 22 stycznia 2012

Męska rzecz?

Wiele lektur nie pozostawia w nas żadnego śladu, ale czasami nie można przestać myśleć o tym, co przeczytaliśmy. Według mnie w pewnym sensie to jest właśnie jedna z cech wartościowej książki. Książki skłaniającej do refleksji, zapadającej w pamięć.

"Dziewczyny wojenne" Łukasza Modelskiego i "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz. O tych dwóch książkach nie mogę ostatnio przestać myśleć.






"Dziewczyny wojenne", Łukasz Modelski, Wydawnictwo ZNAK

Wojna to z pozoru męska sprawa. Zmienia jednak kobiece losy równie mocno, jak męskie. Jak żyć w czasach, gdy własne wesele kończy się aresztowaniem przez gestapo, gdy tylko bliski poród wstrzymuje wykonanie wyroku śmierci, wykonanie zaś zadania wymaga nawiązania romansu z wrogiem? Jak zachować kobiecą wrażliwość, gdy wokół panuje okrucieństwo, przemoc i niesprawiedliwość? Gdy najmodniejszym dodatkiem staje się biało-czerwona opaska, a w torebce, obok szminki i lusterka, trzeba schować pistolet?

"Dziewczyny wojenne" to zapierające dech w piersiach wojenne losy 11 kobiet m.in. Jadwigi Piłsudskiej (córki Marszałka Polski), Lidii Lwow (związanej z legendą AK - majorem ”Łupaszką”) i Haliny Wittig (odznaczonej medalem Sprawiedliwa wśród Narodów Świata).

”Produkowały broń, montowały granaty, wykonywały wyroki i trudne bojowe zadania. Wszystkie bohaterki książki Łukasza Modelskiego, młodziutkie dziewczyny chciały działać - to je łączy. Każda opowiada fascynującą historię swojego życia, a każda z tych opowieści jest inna.”
Justyna Sobolewska, ”Polityka”


"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", Swietłana Aleksijewicz, Wydawnictwo Czarne

"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" była gotowa już w 1983 roku. Dwa lata przeleżała w wydawnictwie. Autorkę oskarżono o "pacyfizm, naturalizm oraz podważanie heroicznego obrazu kobiety radzieckiej". W okresie pieriestrojki książka prawie jednocześnie ukazywała się w odcinkach w czasopiśmie "Oktiabr" i "Roman-gazietie" oraz została wydana w dwóch wydawnictwach: Mastackaja Litieratura oraz Sowietskij Pisatiel. Łączny nakład wyniósł prawie dwa miliony egzemplarzy. Na podstawie książki powstał cykl filmów dokumentalnych, wyróżniony m.in. Srebrnym Gołębiem na Festiwalu Filmów Dokumentalnych i Animowanych w Lipsku. Jegor Letow, założyciel i wokalista legendarnego rosyjskiego zespołu punk rockowego "Grażdanskaja Oborona", napisał piosenkę zainspirowaną książką Aleksijewicz.

"Kiedy mówią kobiety, nie ma albo prawie nie ma tego, o czym zwykle czytamy i słuchamy: jak jedni ludzie po bohatersku zabijali innych i zwyciężyli. Albo przegrali. Jaki mieli sprzęt, jakich generałów. Kobiety opowiadają inaczej i o czym innym. 'Kobieca' wojna ma swoje własne barwy, zapachy, własne oświetlenie i przestrzeń uczuć. Własne słowa. Nie ma tam bohaterów i niesamowitych wyczynów, są po prostu ludzie, zajęci swoimi ludzkimi-nieludzkimi sprawami. I cierpią tam nie tylko ludzie, ale także ziemia, ptaki, drzewa. Wszyscy, którzy żyją razem z nami na tym świecie. Cierpią bez słów, a to jest jeszcze straszniejsze…"
fragment książki

"To książka pasjonująca – i wstrząsająca. Wielka białoruska reporterka, Swietłana Akeksijewicz, jedna z najwybitniejszych dziennikarek Europy, na miarę Oriany Falacci, zapisała wojnę… kobiet. W drugiej wojnie światowej bowiem walczyły przeciw Niemcom hitlerowskim kobiety – rosyjskie, białoruskie, ukraińskie. Z bronią w ręku. Strzelając, rzucając granatami, wysadzając. Jako żołnierze pierwszej linii, jako zwiad, jako dywersantki. A więc – zabijając i same ginąc. W tej książce nie ma patetycznych komentarzy autorskich. Jest zapis opowieści tych kobiet, które przeżyły…"
Stefan Bratkowski

"Księga Swietłany Aleksijewicz ma szanse nie tylko na rozgłos, ale i na lekturę uważną. Nie jest jedynie zbiorem wyznań i relacji o losach kobiet sowieckich, uczestniczących bezpośrednio w minionej wojnie, choć i to stanowi ewenement bez precedensu. Przez przytoczone w niej zwierzenia przebijają się co rusz świadectwa składające się na nieznany lub ukrywany obraz codzienności sowieckiej; są równie wymowne jak opisy przeżyć, cierpień i wojennych przygód relatorek".
Prof. Jerzy Pomianowski

"Swietłana Aleksijewicz uporczywie walczy o pamięć, pisze o wojnie, patrząc oczami kobiet, i nagle okazuje się, że takiej wojny nie znaliśmy - że 'przed nami ukryty jest cały świat'. Przebija się przez mur stereotypów i niechęci, także ze strony samych bohaterek, i spisuje zapomniane historie. Historie, które muszą urodzić się na nowo".
Sylwia Chutnik



Książki - reportaże, w swych treściach nieco podobne, choć pokazujące temat z dwóch różnych perspektyw. Moim zdaniem dość dobrze uzupełniające się. Co mnie w nich tak poruszyło? Zwrócenie uwagi na problem, który zwykle jest pomijany, umniejszany - kobiety na II wojnie światowej. A tymczasem przecież były tam - snajperki, czołgistki, sanitariuszki, łączniczki, w regularnych armiach i w partyzantce. Walczyły i przelewały krew. Odarte z intymności, w męskich gaciach, bo kobiece sorty oczywiście nie istniały, walczące nie tylko z wrogiem, ale także z własną naturą i fizjologią.

Polecam Wam te dwie pozycje, jeśli chcecie poznać kobiecy punkt widzenia na wojnę, która w powszechnej świadomości postrzegana jest przecież wyłącznie jako "męska rzecz". Czyżby?




piątek, 20 stycznia 2012

Delikatesy :)))

Kilka tygodni temu pokazywałam Wam nowe paletki wolnych od parabenów cieni JOKO [KLIK], nadszedł czas, że mogę napisać już o nich coś więcej. Przypomnę, że mowa o neutralnym quattro J 407 oraz zdominowanym przez beże trio J 350. W ofercie JOKO znajdują się także malutkie paletki typu duo, ale ja nie miałam z nimi do czynienia.









Odmienione cienie JOKO to propozycja 15 paletek, na które składa się 45 nowych kolorów. Starannie dobrane zestawy umożliwiają tworzenie różnorodnych makijaży, od stonowanych i eleganckich, po seksowne, przeznaczone na wieczorne wyjścia.

Formuła cieni prasowanych JOKO został ulepszona i oczyszczona z parabenów. Dzięki nowej formule cienie mają lepsze właściwości pielęgnacyjne i dłużej trzymają się na powiekach. Cienie zostały wzbogacone o aktywny olej winogronowy, który ma działanie nawilżające, łagodzi podrażnienia i jest skutecznym antyoksydantem, co sprawia, że zapobiega procesom starzenia się skóry.


Paletki same w sobie prezentują się wspaniale. Solidne, ładnie zaprojektowane, funkcjonalne, wyposażone w lusterko (ale i w bezużyteczną w sumie pacynkę ...), ważące w dłoniach kasetki kryją bardzo udane kompozycje cieni, których kolory fantastycznie się uzupełniają. Wariantów kolorystycznych jest sporo, każda z nas jest więc w stanie wybrać coś dla siebie [sprawdźcie TUTAJ], według upodobań i typu urody. Ja po długich rozmyślaniach zdecydowałam się na odcienie dość stonowane, neutralne, cieliste, nadające się do dziennego makijażu. Same zobaczcie :)))



J 407






J 350






Jak widzicie, efekt po roztarciu na skórze jest dość delikatny. Na powiekach cienie zachowują się podobnie. Dzięki miękkiej, kremowo - pudrowej konsystencji łatwo się aplikują i dobrze ze sobą łączą, ale pigmentacja jest nieszczególna. Ma to swoje plusy i minusy. Owszem, nie da się nimi zrobić mocnego makijażu, ale za to są świetną alternatywą dla dziewczyn bojących się bądź po prostu nie lubiących wyrazistych kolorów. Ich subtelność sprawia, że poradzi sobie z nimi każda z nas, nawet niewprawiona w cieniowaniu.

Formuła cieni jest nie do końca matowa, nie do końca też perłowa. Dają raczej lekko satynowy, ożywiający spojrzenie efekt. Dzięki połyskowi dość łatwo "zgubić" granice aplikacji poszczególnych kolorów.

Co do trwałości tych cieni, to mam mieszane uczucia. Raz leżą bez zarzutu, innym razem makijaż wymaga poprawek. Generalnie aplikowane na bazę wyglądają dobrze cały dzień, ale od czasu do czasu potrafią sprawić figla i zebrać się w załamaniach powiek. Nie mam pojęcia, od czego to zależy. Może od fazy księżyca? ;)))

Ja lubię takie delikatne, jasne kolory, więc cienie JOKO przypadły mi do gustu, słaba pigmentacja mi nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, ułatwia codzienny, pospieszny, poranny makijaż, bo pozwala na brak precyzji. Wiem jednak, że dla części z Was będzie to cecha dyskwalifikująca, dlatego lojalnie przed tym ostrzegam. A wszystkie pozostałe zachęcam do "skosztowania" tych delikatesów :)))

środa, 18 stycznia 2012

Dobry materiał :)))

Dziś zapraszam Was na recenzję, której nie napisałabym bez pomocy moich dwóch uroczych asystentek - sześcioletniej Majki i niespełna dwuletniej Oli :))) Dziewczynki pod czujną opieką swojej mamy w ostatnich tygodniach sumiennie stosowały zimowy krem ochronny dla dzieci i niemowląt Flos - Lek Sopelek :)))





Krem do pielęgnacji delikatnej skóry dzieci i niemowląt powyżej 6 miesiąca życia. Znakomicie chroni przed zimnem, mrozem, wiatrem, wilgocią i szkodliwym działaniem promieni słonecznych. Doskonale wchłania się pozostawiając niewidoczny film ochronny, nawilża i uelastycznia skórę. Jego właściwości ochronne zostały potwierdzone w testach w ostrym klimacie górskim. Nie wykazuje działania drażniącego i alergizującego.W skład kremu wchodzą między innymi:

  • olej migdałowy, prowitamina B5 - nadają skórze gładkość, miękkość i elastyczność,
  • witamina E i filtr UVB - chronią przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych.


Pozwólcie, że oddam głos Majce i jej mamie. Rozumiecie, Ola w mowie jest jeszcze nieco powściągliwa ;)))

Sopelek okazał się bardzo wydajny, do nakremowania całej twarzy wystarczy zaledwie jego odrobina. Ma dość gęstą konsystencję, ale łatwo się rozprowadza i bardzo szybko wchłania, nie pozostawiając tłustego filmu. Twarz dziecka na długo pozostaje nawilżona i wygładzona, przy czym nie lepi się i nie świeci. Krem ma delikatny, przyjemny, dziecięcy zapach.

Dziewczynki Sopelkiem są zachwycone. Majka przed każdym wyjściem z domu sama upomina się o aplikację, "Mamo, a Sopelek???" :DDD Najchętniej smarowałaby się nim na okrągło. A młodsza siostrzyczka we wszystkim ją naśladuje :))) Przyznajcie, że nie mogłam mieć lepszych asystentek! Małe kobietki, dobry materiał na kosmetoholiczki ;)))

wtorek, 17 stycznia 2012

Komu nałożyć? :)))

Coś poszło nie tak ... Niestety na jakiś czas muszę odejść od diety w pełni wegetariańskiej. Robię to dla dziecka, liczę więc na to, że zrozumiecie sytuację i oszczędźcie mi komentarzy o braku konsekwencji. W każdym razie spodziewajcie się, że na No to pięknie! z powrotem zaczną pojawiać się propozycje dań z mięsem. Dziś zapraszam na lekką sałatkę z paluszkami krabowymi, do której przygotowania zainspirowały mnie niedawne babskie pogaduchy :)))






Przygotujcie:

- szklankę ryżu (najlepiej basmati),
- duże opakowanie paluszków krabowych,
- puszkę kukurydzy,
- świeżego ogórka,
- majonez,
- sól i pieprz.

Ryż ugotujcie na sypko, ostudźcie. Dodajcie kawałeczki paluszków krabowych, pokrojonego w kostkę ogórka i odsączoną kukurydzę, składniki wymieszajcie, łącząc je łyżką majonezu (polecam odtłuszczony majonez Mikado dostępny w marketach sieci Lidl!). Doprawcie do smaku. Gotowe!

Ta arcyprosta sałatka jest wyjątkowo łagodna, choć w sumie dzięki paluszkom krabowym dość charakterystyczna w smaku. Świetna na drugie śniadanie w pracy, czy lekką kolację. Komu nałożyć? :)))

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Rzut oka :)))

Pamiętacie moją recenzję produktów Wella z serii Pro Series [KLIK]? Już niebawem będę mogła przedstawić Wam opinię na temat absolutnych nowości, które ją uzupełniły, czyli szamponu, odżywki i maski do włosów z nawilżającej i wygładzającej linii Moisture!






Co więcej, zapowiadam też na serię wpisów na temat lakierów i pianek do włosów Wellaflex!






Dziś tylko szybki rzut oka na te wszystkie wspaniałości, na pełne recenzje musicie jeszcze trochę zaczekać. Cierpliwości!

niedziela, 15 stycznia 2012

Instynkt łowcy :)))

W leniwy, niedzielny wieczór proponuję Wam trochę rozrywki :) Zapraszam na moją odpowiedź na TAG "Łowczyni", który przywędrował do mnie od Gustawy [KLIK].






ZASADY:

1. Wklej banner na swojego bloga.
2. Napisz, kto Cię otagował.
3. Przekaż TAG kolejnym Bloggerkom.
4. Pokaż na Twoim blogu, co w ostatnim czasie* "złowiłaś" w sklepie
(ciuchy lub kosmetyki),post możesz wzbogacić o zdjęcia!
Mile widziane przybliżone ceny towarów :)
*Okres od jednego tygodnia do trzech tygodni :)



TAG dotarł do mnie we właściwym momencie, bo akurat w ostatnim czasie popełniłam kilka kosmetycznych grzeszków, nie umiejąc powstrzymać się przed zakupami :))) Piszę "grzeszki", bo nie były to moje realne potrzeby, raczej zachcianki, bez których spokojnie mogłabym się obyć. Cóż, instynkt łowcy wziął górę nad rozsądkiem ;)))



Dobrze, do rzeczy. Co złowiłam?



1. Podkład Rimmel Match Perfection Cream Gel Foundation (około 28 zł).






Po entuzjastycznej recenzji Urban [KLIK], po prostu musiałam go mieć! Wiem, że nie ja jedna pognałam po tym wpisie do sklepu :ppp Powiem krótko - warto było ulec pokusie! Pierwsze testy wypadły bardzo obiecująco :)))



2. Lakier China Glaze Ruby Pumps (20 zł plus koszty przesyłki).






Wszystko przez Was! :))) Kiedy pokazałam Wam Catrice 550 Marilyn & Me [KLIK], w komentarzach aż roiło się od uwag, że do Ruby Pumps się nie umywa ... Zaczęłam szukać zdjęć, opisów, recenzji i tak po nitce do kłębka trafiłam na wpis Noli [KLIK]. Przepadłam! Miałyście rację, Ruby jest przepiękny i nie ma sobie równych :)))



3. Limitowany rozświetlacz w płynie Essence Crystalliced (11 zł).






Hit aktualnej oferty limitowanej Essence, jakże miałam się oprzeć? :))) Zwykle limitki tej marki nie robią na mnie wrażenia, ale tym razem od początku wiedziałam, że stanę na głowie, żeby zdobyć to srebrzyste cudeńko. Mam ten rozświetlacz zaledwie od kilku dni, a już zdążył podbić moje serce :)))



To tyle. Zakupy może niezbyt imponujące, ale przyniosły mi wiele radości. Ciekawa jestem natomiast, co ostatnio ucieszyło Kosodrzewinę, Kamilannę i Kotwilkę, które niniejszym wzywam do odpowiedzi na TAG! Dalej, dziewczyny! W końcu jeśli chodzi o zakupy, instynkt łowcy jest w każdej z nas :)))

sobota, 14 stycznia 2012

Strzał w dziesiątkę :)))

Rzutem na taśmę, słów kilka o kolejnym produkcie Bourjois, korektorze Healthy Mix, o którego recenzję bardzo mnie niedawno prosiłyście.



(Zdjęcie: www.bourjois.com)



Stworzony do walki z cieniami pod oczami. Dodaje skórze blasku i usuwa oznaki zmęczenia. Formuła korektora została wzbogacona o upiększające wyciągi z owoców:
- morela: rozświetla i rozjaśnia,
- malina: aktywuje mikro-cyrkulację,
- melon: nawilża.
Dostępny w trzech odcieniach.


Healthy Mix zagościł w mojej kosmetyczce dwa lata temu i od tamtej pory używam go niemalże nieprzerwanie. Spełnia wszystkie moje oczekiwania, dlatego nie rozglądam się za niczym innym. Jest kryjący i bardzo uniwersalny, nadając się zarówno do maskowania niedoskonałości cery, jak i cieni pod oczami, do czego zresztą został stworzony. Problem ten co prawda mnie nie dotyczy, ale przebarwienia kamufluję praktycznie codziennie, także potrafię docenić jego właściwości. Dość płynna konsystencja sprawia, że bardzo wygodnie się z nim pracuje, nakładany palcami świetnie wtapia się w makijaż niezależnie od formuły podkładu. Jest trwały, nie ściera się w ciągu dnia. Docenić trzeba też jego wydajność, tubka o pojemności 11 ml spokojnie wystarcza nawet na rok, co oznacza, że jego cena, oscylująca w granicach 30 - 40 zł, nie wydaje się wygórowana. Lubię też jego kolor, jasny i naturalny, z dominującym żółtym pigmentem.






Wiem, że część z Was woli korektory bardziej treściwe, o gęstej i zwartej formule, ale wszystkim pozostałym poddaję Bourjois Healthy Mix pod rozwagę. To może być dla Was strzał w dziesiątkę! Ja w każdym razie trafiłam w sam środek tarczy :)))

czwartek, 12 stycznia 2012

Opłacało się!

Pamiętając świetny Healthy Mix, nie mogłam przejść obojętnie obok nowości Bourjois, Flower Perfection Youth Extension Foundation, który w Polsce dostępny jest od listopada zeszłego roku. I muszę powiedzieć, że był to niezwykle trafiony zakup, jak dla mnie Flower Perfection bije Healthy Mix na głowę!






Dzięki ultralekkiej formule fluidu, podkład Flower Perfection przedłużający młodość skóry, wyrównuje koloryt skóry i tuszuje niedoskonałości. Jedwabista konsystencja nadaje skórze niesamowitą miękkość. A ponieważ piękna cera wymaga ochrony, dodano filtr SPF 15, aby ochronić młodość komórek.

Gładka i piękna cera - taki efekt będzie trwał aż przez 16 godzin! Wzbogacono go w wyciąg z dzikiej azalii, który jest odporny na najbardziej ekstremalny klimat i ceniony za jego właściwości regeneracyjne.

Formuła podkładu Flower Perfection przedłużająca młodość skóry jest chroniona przez szklany flakon, który ułatwi Ci wybór właściwego odcienia! Aż sześć odcieni dla każdej karnacji!



Czym zachwycił mnie Flower Perfection? Fantastycznym kryciem bez efektu maski! Ten podkład naprawdę ładnie wyrównuje koloryt skóry, maskując wszelkie niedoskonałości. Daje pudrowe wykończenie, przez co makijaż wygląda bardzo miękko, naturalnie. A przy tym pięknie pachnie, świeżo i kwiatowo. Gama kolorystyczna, podobnie jak w przypadku Helathy Mix, bogata jest w odcienie jasne i żółtawe, co wśród popularnych marek drogeryjnych jest w sumie rzadkością. W historie o przedłużaniu młodości skóry nie wierzę, ale cieszę się z ochrony na poziomie 15 SPF.

Czy jest to podkład dla każdej z nas? Niestety nie. Flower Perfection ma jedną poważną wadę, bezlitośnie podkreśla każde przesuszone miejsce. Wygląda na skórze pięknie tylko pod warunkiem, że jest ona bardzo dobrze nawilżona. Także mimo jego dość bogatej formuły, nie polecam go dziewczynom o cerze suchej lub chwilowo borykającej się z gorszą kondycją. Na cerach normalnych i tłustych (ale wypielęgnowanych), Flower Perfection, zgodnie z nazwą, spisze się perfekcyjnie :)))

Mam też pewne zastrzeżenia do trwałości tego podkładu. Fakt, wygląda świeżo przez wiele godzin, ale przez swoją pudrową formułę (stanowiącą zresztą o jego uroku, o czym nie zapominam) dość łatwo go powierzchownie zetrzeć, chociażby dotykając twarz dłońmi czy rozmawiając przez telefon. Mnie to akurat jakoś szczególnie nie przeszkadza, ale wiem, że niektóre kobiety są na tym punkcie przeczulone.

Warto wspomnieć też o aplikacji. Producent zaleca nakładanie tego podkładu gąbeczką, która sprytnie ukryta dołączona jest do opakowania. Wygląda porządnie i jest dość miękka, ale jak widzicie na zdjęciu, nie użyłam jej ani razu. Przyczepiona jest na stałe do plastikowej osłonki, co z pewnością utrudnia manewrowanie nią po twarzy. Wolę idealnie wyprofilowany beauty blender :))) Albo własne palce :)))












Mimo pewnych wad, bardzo, ale to bardzo Flower Perfection polubiłam. Musiałam go trochę oswoić, zadać sobie trud porządnego nawilżenia skóry, ale opłacało się! Aż miło popatrzeć w lustro :)))

środa, 11 stycznia 2012

Być kobietą :)))

Kanony piękna się zmieniają, ale dążenie do perfekcji w kobiecą naturę wpisane jest chyba na stałe. Lubimy się podobać, sobie i innym, nieustannie i z różnym skutkiem starając się doścignąć ideał.

Do rozmyślań na ten temat sprowokował mnie TAG "Perfect woman". Wyróżniona zostałam przez Sabbath [KLIK], której z tego miejsca serdecznie dziękuję :*






Zasady:
Wybierz idealne, Twoim zdaniem, kobiety w 3 kategoriach:
- perfekcyjna w swoim zawodzie;
- ideał urody;
- perfekcyjny styl, elegancja.
Jeśli chcesz, dodaj zdjęcia i uzasadnij swój wybór.
Umieść na swoim blogu obrazek z tagiem Perfect Women.
Podaj informację, kto Cię otagował.
Przekaż zabawę kilku innym bloggerkom.


Kobieta idealna, kim ona jest? W tym miejscu miałam opisać sylwetkę kobiety, którą podziwiam za śmiałość głoszenia poglądów i konsekwencję we wszystkim, co robi. Miałam wskazać ślicznotki, których uroda robi na mnie szczególne wrażenie. Miałam w końcu zdradzić, kto zachwyca mnie swoim niepowtarzalnym i ponadczasowym stylem. Ale nie opiszę, nie wskażę i nie zdradzę. Zrobię coś innego. Poproszę, byś spojrzała w lustro. Widzisz? To jest ideał, Ty!



(Norman Rockwell)



Cudownie, że mamy wartościowe inspiracje, ale jakże często zapominamy, że same możemy być inspirujące! Gonimy za umowną atrakcyjnością, skupiając się zwykle na powierzchowności. A przecież każda z nas jest jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna i piękna w swojej oryginalności. Nie zapominajmy o tym! Choć oczywiście nie chodzi o to, by trwać nad sobą w bezkrytycznym zachwycie. Raczej o to, by dostrzec swoje zalety i mocne strony, niekoniecznie związane z urodą. Przecież realizujemy się na różnych polach, mamy plany i aspiracje, poświęcamy się swoim pasjom. I jesteśmy w tym perfekcyjne :)))


poniedziałek, 9 stycznia 2012

Rozkosz dla zmysłów :)))

Moja miłość do mydeł jest niezachwiana [KLIK], ale od czasu do czasu robię skok w bok. Tak jak w przypadku peelingującego żelu pod prysznic Luksja Daily Scrub, który trafił do mnie za pośrednictwem Magazynu Drogeria [KLIK]. Prawda jest taka, że pewnie sama nigdy bym po niego nie sięgnęła, bo jak wiecie, zwykle takich produktów nie szukam, stawiając na tradycyjne mydła, ale cieszę się, że miałam okazję ten żel poznać. Kąpiel z nim to prawdziwa rozkosz dla zmysłów :)))









Luksja Daily Scrub i wyglądem, i wypełnioną pęcherzykami powietrza oraz peelingującymi drobinami konsystencją przypomina smakowitą galaretkę. Porzeczkowo - żurawinową :))) Aż chce się zjeść!


  • Luksja Żel pod Prysznic z Peelingiem Daily Scrub Porzeczka i Żurawina zawiera drobinki peelingujące, które złuszczają martwe komórki naskórka, pozostawiając skórę oczyszczoną i pełną energii.

Ekstrakt z czarnej porzeczki - zawiera minerały oraz duże ilości witaminy C, wspomaga delikatne złuszczanie naskórka oraz ma własności chroniące skórę przed starzeniem.

Ekstrakt z żurawiny - zawiera kwasy organiczne i witaminy, wykazuje własności nawilżające.


To, co pociąga mnie w tym żelu najbardziej, to jego zapach. Jest obłędny! Prawdziwie owocowy, słodki, apetyczny ... Marzenie :))) Wyobrażam sobie, że pozostałe dwie jego wersje (brzoskwinia & papaja i limetka & ogórek) są równie niesamowite.

Ergonomiczna forma opakowania ułatwia aplikację żelu, który łatwo wydobyć na dłoń czy myjkę i rozprowadzić po ciele. Co do jego właściwości, to nie pieni się jakoś szczególnie, ale jego głównym zadaniem jest przecież złuszczanie. Drobinki są jednak maleńkie i bardzo delikatne, w związku z czym efekt peelingujący jest raczej symboliczny. Z drugiej strony dzięki temu bez problemu można sięgać po ten produkt codziennie, co nawet sugeruje jego nazwa. W każdym razie skórę pozostawia czystą, pięknie pachnącą i niepodrażnioną.

Do zalet Daily Scrub z pewnością zaliczyć należy podkreślany już przeze mnie zapach i przyjemną, przypominającą galaretkę formułę, ale nie można nie zauważyć pewnych jego wad. Pomijając już fakt bardzo słabego złuszczania, warto wspomnieć o kiepskiej wydajności żelu. Biorąc jednak pod uwagę jego niewygórowaną cenę (około 8 złotych za 250 ml), można przymknąć na to oko.

A najlepiej zamknąć oczy całkiem i dać ponieść się innym zmysłom :)))

piątek, 6 stycznia 2012

Różane królestwo :)))

Pisałam to już wielokrotnie, ale napiszę raz jeszcze: kocham mydła! :))) Oczyszczające, odświeżające, złuszczające, wszystkie. A ostatnio trwam w zachwycie nad różanym mydełkiem L'Occitane Rose 4 Reines, które trafiło do mnie za pośrednictwem Magazynu Drogeria [KLIK].









Mydło 4 Reines, czyli 4 Królowe, jest elementem kolekcji różanej L'Occitane (w jej skład wchodzi jeszcze żel pod prysznic, mleczko do ciała, krem do rąk i niezmiernie mnie interesująca woda toaletowa), której inspiracją była legenda o czterech królowych Forcalquier.


Ramon Berenguer IV, Hrabia Prowansji i Forcalquier miał z żoną Beatrice of Savoy cztery córki, wszystkie poślubiły królów. Każda z czterech córek Hrabiego Forcalquier miała ulubioną różę: różę z Grasse, różę bułgarską, różę marokańską oraz różę turecką. Tak oto Marguerite, Eléonore, Sancie i Beatrix zostały 4 Królowymi Forcalquier. Ich ulubione odmiany róż połączono razem w 4 Reines.


L'Occitane słynie ze swoich organicznych produktów, żałuję nie mam dostępu do tej marki na co dzień. Tym bardziej ucieszyłam się, że mogłam poznać kolejne mydełko z jej asortymentu [o poprzednich doświadczeniach wspominałam TUTAJ]. Mogę pisać o nim w samych superlatywach, spodobało mi się w nim wszystko.


Mydło 4 Reines ma krągły, poręczny kształt i cieszący oko delikatny różowy kolor, co samo w sobie przywodzi skojarzenie z płatkami róży. Na pochwałę zasługują jednak przede wszystkim jego właściwości pielęgnujące. Skóra po myciu pozostaje odświeżona i miękka, bez nieprzyjemnego uczucia przesuszenia. Intensywny różany zapach wypełnia całą łazienkę, relaksując i odprężając. Przyjemność w kąpieli potęguje też bogata formuła, dzięki której mydło pieni się niezwykle kremowo. Myślałam początkowo, że zmydli się przez to dość szybko, ale ku mojemu zaskoczeniu 50-gramowa kostka wystarczyła mi na około 5 tygodni (dla porównania, żywot kostki Dove to maksymalnie 3 tygodnie), wydajność też oceniam więc wysoko. W jej świetle cena (13 zł) nie wydaje się wygórowana.


Często powtarzam, że łazienka to moje królestwo, ale w tym wypadku ustępuję pola czterem różanym reines :)))

czwartek, 5 stycznia 2012

Pędzle w dłoń!

Jeszcze jakiś czas temu malowałam się wyłącznie kosmetykami mineralnymi, do dziś mam ich pełne szuflady. Podkłady, pudry, korektory, róże, cienie, cały kolorowy asortyment po prostu. Bez fałszywej skromności przyznaję, że mam na tym polu spore doświadczenie, poznałam wiele marek, eksperymentowałam z rozmaitymi formułami, z dużą ciekawością podeszłam więc do mineralnego podkładu The Body Shop Extra Virgin Minerals. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo generalnie kosmetyki nazywane mineralnymi, dostępne szeroko w różnych sieciach drogeryjnych, uchodzą za produkty nawet koło prawdziwych minerałów nie leżące, wprowadzane do sprzedaży przez wiele światowych marek na fali rosnącej popularności przyjaznych skórze kosmetyków naturalnych.

Najprościej sprawdzić skład. Im krótszy, tym lepszy. I tu TBS miło mnie zaskoczył: mika, dwutlenek tytanu, kaolin oraz illit. To wszystko, zaledwie cztery składniki, wszystkie rzeczywiście pochodzenia mineralnego. Pod tym względem naprawdę niczego Extra Virgin Minerals nie można zarzucić.

W moje ręce trafił podkład w odcieniu 202 Natural Vanilla, dość jasny, z dominującym żółtym pigmentem. Opakowanie, z sitkiem charakterystycznym dla sypkich podkładów pudrowych, kryje 5 gramów produktu, co może wydawać się małą gramaturą, ale wierzcie mi, że kosmetyki tego typu charakteryzują się niezwykłą wydajnością, podkład TBS nie odbiega w tym aspekcie od normy.









Jak oceniam Extra Virgin Minerals? Cóż, tak jak pisałam, doświadczenie mam spore, więc moje preferencje są ściśle określone. Mam swoich ulubieńców, wiem, jakie formuły służą mojej cerze. Podkład TBS niestety nie do końca spełnił moje oczekiwania.

Pewnych zalet nie można mu odmówić. Jest bardzo lekki, ma przyjazną gamę kolorystyczną, daje ochronę przeciwsłoneczną SPF 25, jego opakowanie dzięki porządnemu sitku jest wygodne i ergonomiczne. Nie był testowany na zwierzętach! Jednak mam pewne zastrzeżenia co do poziomu krycia. Dla niezorientowanych dodam, że podkładami mineralnymi krycie można bardzo łatwo stopniować, nakładając odpowiednim pędzlem kolejne cieniutkie warstwy. Mimo to różnymi formułami osiągnąć można różne efekty. Formuła Extra Virgin Minerals, dość sucha, pozwala zbudować makijaż od bardzo lekkiego do średniego, ja potrzebuję niestety nieco mocniejszego. Dlatego moje krytyczne uwagi związane są wyłącznie z osobistymi preferencjami, a nie z obiektywnie ocenianą jakością. Ta jest naprawdę dobra. Z pewnością będą zadowolone z niego dziewczyny o cerach raczej bezproblemowych, które cenią sobie naturalny look i nieobciążający makijaż. Pamiętajcie tylko, że do podkładu tego typu potrzebujecie właściwego pędzla! Najlepsze krycie osiągnięcie płasko ściętym, gęstym pędzlem typu flat top, krycie lżejsze da bardziej uniwersalny półokrągły pędzel typu kabuki.

Także pędzle w dłoń i do dzieła!

wtorek, 3 stycznia 2012

Większa połowa ;)))

Pamiętacie, jak prezentowałam Wam Pantene Nature Fusion [KLIK]? Minęło kilka tygodni, w trakcie których sumiennie stosowałam całą serię, szampon, odżywkę, wzmacniające serum i maskę odbudowującą. Pora na recenzję :)))






Szampon w zasadzie nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć też niczego nie można mu zarzucić. Po prostu dobrze spełnia swoje podstawowe zadanie, bez problemu oczyszczając włosy. Od innych szamponów Pantene różni się głównie przejrzystą, żelową formułą, która pewnie w zamyśle producenta ma świadczyć o jego łagodności i delikatności.

Odżywka jest dobrym uzupełnieniem szamponu, razem stanowią zgrany duet. Wygładza włosy, odczuwalnie ułatwiając rozczesywanie, nadając im przyjemną miękkość. Nie zauważyłam jednak, żeby jakoś wyróżniała się na tle innych drogeryjnych odżywek. To po prostu przyzwoity produkt, owszem, pielęgnujący włosy, ale w sposób doraźny, raczej nie dający długotrwałych efektów. Trzeba jednak za jedną cechę bardzo go pochwalić. Rzadko zdarza się, żeby wydajność odżywki szła w parze z wydajnością szamponu. Zwykle denerwuję się, że odżywka kończy się dużo szybciej, co zmusza mnie do ponownego zakupu, jeśli chcę stosować produkty z tej samej linii. W przypadku Nature Fusion problemu nie ma!

Serum wzmacniające to zdecydowanie czarny koń tej serii. Byłam do niego nastawiona sceptycznie, bo nie lubię obciążać włosów zbędnymi produktami, ale muszę przyznać, że moje obawy szybko się rozwiały. Serum, zamknięte z wygodnym opakowaniu z pompką, nałożone na wilgotne włosy wyraźnie poprawia ich kondycję, wygładza, a co ważne, zgodnie z obietnicą producenta, przeciwdziała puszeniu. Efekt jest naprawdę widoczny! Trzeba jedynie mieć umiar w aplikacji, bo łatwo przedobrzyć.

Maska intensywnie odbudowująca ciągle jest dla mnie zagadką ... Skuteczność pozostałych produktów serii mogłam ocenić bez trudu, co do maski natomiast nie jest to takie proste. Moją podejrzliwość wzbudza już samo zalecenie producenta, aby aplikować ją raptem na dwie minuty. Krótko, prawda? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że jest w stanie dogłębnie odżywić włosy w tak krótkim czasie. W moim odczuciu efekty, jakie przynosi nakładana w ten sposób, nie różnią się jakoś specjalnie od tego, co daje odżywka ... Dużo lepiej spisuje się aplikowana tradycyjnie, co najmniej na kwadrans, najlepiej pod czepek i ciepły ręcznik. Po takim zabiegu włosy faktycznie sprawiają wrażenie zdrowszych, gładszych, trwale odżywionych. Ale czy nazwałabym to intensywną regeneracją? Raczej nie.

Nie mogę powiedzieć, że seria Nature Fusion mnie rozczarowała, ale też z pewnością jakoś szczególnie mnie nie zachwyciła. Ma swoje mocne i słabsze punkty, z których najmocniejszym według mnie jest serum, a najsłabszym maska. Dużym plusem na pewno jest fakt, że tak kompleksowo pielęgnuje włosy, począwszy od oczyszczania, przez odżywianie, aż po kurację odbudowującą. Także jeśli cenicie sobie łatwość skomponowania poszczególnych kroków pielęgnacji, wygodę stosowania poszczególnych produktów, ich ogólną dostępność i przystępną cenę, Nature Fusion może spełnić Wasze oczekiwania. Moje spełniła połowicznie. No, powiedzmy, że w "większej połowie" ;)))

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Niezbędnik :)))

Wielkiego kosmetycznego podsumowania minionego roku nie będzie, w końcu o wszystkich swoich zachwytach i rozczarowaniach pisałam Wam na bieżąco. Pomyślałam jednak, że warto zaprezentować kilka produktów, po które sięgałam najczęściej, zwykle nawet tego sobie nie uświadamiając, ale wiernie wracając do nich po nieudanych makijażowych eksperymentach.

Co trafiło na listę ulubieńców roku 2011? Po surowej selekcji ostatecznie znalazło się na niej pięć kosmetyków. Część z nich już znacie z moich wcześniejszych recenzji.






1. Podkład Catrice Inifinite Matt [recenzja TUTAJ], z którym nie rozstaję się od dobrych kilku miesięcy. Oczywiście zdarzało mi się w tym czasie sięgać po inne, ale żaden nie sprawdził się na mojej cerze tak dobrze jak Infinite Matt, którego trzecie opakowanie kupię lada dzień :)

2. Lakier Kiko w odcieniu nr 241 [recenzja TUTAJ], który przywiozłam sobie z mojej wielkiej wrześniowej wyprawy. Nie pamiętam, żebym po jakikolwiek inny lakier sięgała w minionym roku równie często. Lubię w nim wszystko - ciekawy kolor, łatwość aplikacji, trwałość. Żałuję, że marka nie jest dostępna w Polsce.

3. Róż Benefit Thrrrob [recenzja TUTAJ], moje wielkie odkrycie roku 2010, nad którym niezmiennie trwam w zachwycie aż do tej pory. Odcień stworzony jakby specjalnie dla mnie - bardzo jasny, chłodny róż z subtelną srebrną poświatą. Cudo! Ilość róży w moich zbiorach jest skandaliczna, ale i tak raz za razem w obroty idzie Thrrrob. Muszę pomyśleć o kolejnym opakowaniu, bo w dotychczasowym pozostały już tylko okruszki.

4. Korektor Bourjois Healthy Mix, bez którego nie wyobrażam sobie makijażu. Jest niezwykle uniwersalny, nadając się zarówno do kamuflowania niedoskonałości, jak i korygowania wyglądu skóry wokół oczu. Lekki, a zarazem kryjący, w dodatku niesamowicie wydajny! Stosuję go codziennie, w przeciągu dwóch lat kupiłam dwa opakowania.

5. Żel Essence Lash & Brow Gel Mascara, który stosuję do ujarzmiania brwi. Nie zliczę nawet, ile jego opakowań zużyłam, od miesięcy kupuję jedno za drugim. Bezbarwny i mocny, świetnie nadaje się do modelowania łuku brwiowego i utrwalania jego kształtu.



To moje typy, mój makijażowy niezbędnik. Ciekawa jestem natomiast Waszych ulubieńców. Śmiało, piszcie, bez czego w 2011 roku nie umiałyście się obejść :)))

niedziela, 1 stycznia 2012

Co ma być, to będzie :)))

Witajcie w Nowym Roku! Jak tam Wasze noworoczne postanowienia? Ja postanowiłam nic nie postanawiać :))) W każdym razie dziękuję Dezemce, Yesiwantyouback, Sabbath of Senses i Katalinie za życzliwą pamięć i zaproszenie do odpowiedzi na TAG.

Wolę nie postanawiać. Moje życie już za kilka miesięcy zmieni się o 180 stopni, w dodatku będą to zmiany o konsekwencjach wykraczających poza granice mojej wyobraźni. I choć czynię rozmaite przygotowania, to jednak są one bardzo intuicyjne. Dlatego pozwólcie, że póki co będę trzymać się z dala od wszelkiego planowania. Będzie, co ma być :)))



(Obrazek: wordpress.com)



Wam wszystkim życzę jednak wytrwałości we wszelkich postanowieniach, powodzenia! :*