beauty & lifestyle blog

poniedziałek, 30 marca 2015

Na bogato, czyli odkrycie marca


Znalazłam! Skuteczny krem pod oczy, który na tę chwilę spełnia wszystkie moje oczekiwania. Oczarowanie od pierwszego użycia, stopniowo poprawiająca się kondycja skóry i doskonała wydajność. Bogata pielęgnacja na miarę moich potrzeb. Mówiąc krótko, odkrycie marca! Yves Rocher Riche Creme.




Czego oczekuję od kremu pod oczy? Przede wszystkim nawilżenia i ukojenia tych wrażliwych, podatnych na zmarszczki okolic, bez żadnych przykrych efektów ubocznych, jak chociażby łzawienie, czy zamglenie spojrzenia. W produktach tego typu szukam też właściwości przeciwzmarszczkowych i niwelujących opuchnięcia. Lubię raczej bogate, otulające formuły, które odczuwalnie poprawiają komfort skóry, aplikowane na dzień nie wpływając przy tym jednak negatywnie na trwałość makijażu. Mimo uginających się od rozmaitych specyfików sklepowych i aptecznych półek (a także pękającej w szwach oferty internetowej, a jakże), zwykle nie jest mi jednak łatwo znaleźć krem, który spełniałby wszystkie te wymagania. A to za słabe działanie, a to jakiś drażniący składnik, a to wygórowana cena. Na pewno wiecie, jak to jest. Tylko w ostatnim czasie trafiłam na dwa kremy pod oczy, które z różnych względów nie przypadły mi do gustu, tym większym odkryciem okazał się więc dla mnie Riche Creme od Yves Rocher. Nareszcie krem, o jaki mi chodziło!




Krem pod oczy o działaniu przeciwzmarszczkowym to kosmetyk idealny dla suchej, dojrzałej cery. Lekka, świeża konsystencja zapewnia błyskawiczne wchłanianie się kosmetyku w delikatną skórę. Krem odmładza spojrzenie, wygładzając skórę wokół oczu, głęboko odżywia i regeneruje naskórek. Skóra jest gładsza, bardziej napięta i mocniejsza, a zmarszczki płytsze. Zawiera 30 drogocennych olejków roślinnych:
  • 10 olejków bogatych w nienasycone kwasy tłuszczowe pomocnych w regeneracji skóry: ze słonecznika, kukurydzy, krokosza, lnianki, róży muscat, winogron, brzoskwini, orzecha włoskiego, moreli, wiesiołka;
  • 10 olejków bogatych w witaminę A i E oraz składniki niezbędne do ochrony skóry przed starzeniem: palmowy, rzepakowy, kokosowy, pistacjowy, z orzecha laskowego, awokado, bawełny, orzecha nerkowca, ryżu, pszenicy;
  • 10 olejków bogatych w skwalen, woski i sterole nadające skórze miękkość: z makadamii, oliwek, arganowy, z owoców Gevuina avellanami, z rośliny limnanthes, z jojoby, rycynowy, z andiroby, kamelii, mango.
Regularna cena: 92 zł za 15 ml (warto czekać na promocje, które w Yves Rocher są częste i bardzo atrakcyjne).




Za co pokochałam Riche Creme? Za zgodną z nazwą, bogatą, silnie pielęgnującą formułę (w składzie aż 30 różnych olejków, rewelacja!), otulającą niczym dobroczynny kompres, za odczuwalną poprawę nawilżenia, wygładzenia i elastyczności skóry wokół oczu, za szybką redukcję opuchnięć i za doskonałe spisywanie się w roli bazy dla korektora pod oczy. Wydajność też zrobiła na mnie wrażenie, słoiczek jest niby niewielki (15 ml), jednak do jednorazowej aplikacji wystarcza tak mała ilość kremu, że ubywa go naprawdę powoli. Uważam zresztą, że to właśnie umiar stanowi o jego wyjątkowości. Podrażnił mnie tylko jeden jedyny raz, właśnie wtedy, gdy przedobrzyłam, nakładając go grubą warstwą. Olejki zaczęły migrować, dostając się do oczu i powodując łzawienie. To doświadczenie nauczyło mnie dozować go oszczędnie, potwierdzając starą prawdę, że co za dużo, to niezdrowo.

Jaki jest Riche Creme? Bogaty, skoncentrowany i skuteczny. Uwielbiam! Miałyście z nim do czynienia? Co o nim myślicie? A może to inny krem pod oczy według Was nie ma sobie równych? Ciekawa jestem, co stosujecie, dajcie znać. Zdradźcie też oczywiście, jakich kosmetycznych odkryć dokonałyście w marcu, umieram z ciekawości. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



piątek, 27 marca 2015

Wzór do naśladowania, czyli pozory mylą | Nowa kolekcja lakierów Rimmel i akcja Fundacji DKMS


Witajcie! Całe szczęście, że to już weekend, prawda? Na jego dobry początek zapraszam Was serdecznie na post poświęcony najnowszej kolekcji lakierów do paznokci Rimmel by Rita Ora. Przy okazji opowiem Wam też o wyjątkowej akcji Fundacji DKMS, Wzór do naśladowania, dzięki której w prosty sposób wesprzeć możemy walkę z rakiem krwi. Mogłoby się wydawać, że te dwa tematy mają się do siebie nijak, ale pozory mylą!

Wzór do naśladowania to akcja, w ramach której jej partnerzy, czyli marki Rimmel, Sally Hansen, Astor, Miss Sporty i Manhattan, jeden procent ze sprzedaży lakierów do paznokci przekazują Fundacji DKMS, od ponad dwudziestu już lat pomagającej kojarzyć dawców z pacjentami potrzebującymi przeszczepu szpiku lub komórek macierzystych. Symbolem przedsięwzięcia jest znak "&", który ma być wyrazem naszego zaangażowania. Kupując lakiery wymienionych marek i odwzorowując znak na paznokciach, nie tylko wspieramy chorych na raka krwi, ale możemy stać się wzorem dla innych, zachęcając ich do zainteresowania się tematem. Jeśli nie na co dzień, to przynajmniej 28 maja, czyli w Światowy Dzień Raka Krwi. Zapamiętajcie tę datę i ten symbol!




A nowa lakierowa kolekcja Rimmel? Wspaniała, prawdziwie wiosenna, błyszcząca, kolorowa. Seria 60 seconds wzbogaciła się o siedem szybkoschnących słodkich, soczystych odcieni. Dziś prezentuję Wam aż sześć z nich.




Kolekcję po raz kolejny firmuje Rita Ora. Hasła kampanii to "festiwal koloru" i "flower-power", muszę przyznać, że oba są dość trafione. Choć mnie osobiście nasuwa się też skojarzenie z landrynkami. 





Same spójrzcie, czyż te kolory nie przywodzą na myśl cukiereczków? Landrynki jak nic. Plus jedna miętówka :DDD




Nawet jasne kolory tej kolekcji są mocno nasycone, dając przez to prawie neonowy efekt. Na szczęście  dla preferujących subtelniejsze odcienie też coś się znajdzie. 




W tym tygodniu przez kilka dni nosiłam róż, 270 Sweet retreat, który dał na paznokciach dość grubą, twardą i błyszczącą warstwę, okazał się przy tym bardzo trwały. Lakier oceniam wysoko i już się zastanawiam, po który kolor sięgnąć w następnej kolejności! Wszystkie są śliczne, trudno się zdecydować.

A Wam który odcień najbardziej przypadł do gustu? Zostawiam Was z tym pytaniem, na koniec przypominając raz jeszcze o akcji Fundacji DKMS i zachęcając do odwiedzenia strony wzordonasladownia.pl KLIK.




Jak postrzegacie angażowanie się marek w przedsięwzięcia tego typu? Widzicie w tym jedynie sposób na kreowanie ich pozytywnego wizerunku, czy doceniacie wsparcie, jakiego przy takich okazjach udzielają, działając na rzecz różnych szczytnych celów? Napiszcie, co o tym myślicie, chętnie poczytam. No i nie zapomnijcie dodać, jak podoba Wam się nowa kolekcja lakierów Rimmel!

Buziaki,
Cammie.



wtorek, 24 marca 2015

O tym się mówi, czyli paleta Makeup Revolution


Systematyczność nie jest ostatnio moją mocną stroną, kolejna niepokojąco przedłużająca się cisza na blogu była tego najlepszym dowodem. Pojęcia nie mam, czy niemoc twórczą mam już całkowicie za sobą, to się dopiero okaże, w każdym razie dziś mam nareszcie ochotę coś dla Was napisać. Korzystając z tej niespodziewanej weny, serdecznie zapraszam na post z serii O tym się mówi. Przyjrzyjmy się palecie Makeup RevolutionCzy wśród Was ostał się ktoś, kto o cieniach tej marki jeszcze nie słyszał? To chyba niemożliwe. O nich naprawdę się mówi!




Marka Makeup Revolution jakiś czas temu szturmem wdarła się do blogosfery, z miejsca zyskując ogromną popularność, którą w największej chyba mierze zawdzięcza bogactwu oferty i atrakcyjnym cenom. Takich na każdą kieszeń. Takich, dzięki którym po prostu łatwo zdecydować się na zakup, naprawdę niewiele przy tym ryzykując. Ten argument przeważył także w moim przypadku, bo choć nowych cieni na pewno nie potrzebowałam, pchana ciekawością parę miesięcy temu kupiłam jedną z palet tej marki.




Najbardziej rozpoznawalne cienie Makeup Revolution to zdecydowanie trzy palety Iconic, imitujące serię Naked od Urban Decay. Przez chwilę rozważałam nawet zakup jednej z nich, ale ostatecznie wybrałam What you waiting for?. Urzekła mnie kompozycja jej pięknych, naturalnych kolorów, dwunastu błyszczących i sześciu matowych. Spójrzcie. Wygląda obiecująco, prawda?




Cóż, paleta na pierwszy rzut oka rzeczywiście prezentuje się bardzo ładnie, ale szybko okazało się, że prezencja jest niestety jedną z niewielu jej zalet. Mówiąc krótko, w moich oczach w tym przypadku za niską ceną idzie dość niska jakość.

Kolory w kasecie naprawdę robią wrażenie, są świetnie dopasowane, od jasnych, po ciemne, od chłodnych, po ciepłe, od błyszczących, po matowe, od dziennych, po wieczorowe. Co z tego jednak, kiedy roztarte na powiekach w większości przypadków tracą swój urok? Z obiecywanej przez producenta pigmentacji niewiele zostaje, zwłaszcza w przypadku matów, których nasycenie woła o pomstę do nieba. Błyszczące są pod tym względem dużo lepsze, choć i tak przy rozcieraniu tracą kolor, pozostawiając wybijającą się na pierwszy plan perłę ... W dodatku wśród tych generalnie bardzo średnich cieni zdarzają się też pojedyncze naprawdę fatalne sztuki.

Zobaczcie. Pierwsza szóstka nawet równa i całkiem dobrze napigmentowana, choć przede wszystkim bardzo, bardzo błyszcząca.




Kolejna szóstka jest już bardziej zróżnicowana, ciemniejsze odcienie wyraźnie odstają od jaśniejszych poziomem nasycenia.




Ostatnia, matowa szóstka to już prawdziwa tragedia. Jaśniejszych kolorów, mimo moich starań i kilku warstw cieni na skórze, prawie nie widać. Super hot female to jakieś kompletne nieporozumienie.




Jestem ogromnie rozczarowana. W moim odczuciu potencjał tej świetnie skomponowanej palety został zmarnowany przez poślednią jakość cieni. Z tych błyszczących coś tam przy odrobinie dobrej woli można jeszcze wyczarować, ale matowe naprawdę pozostawiają wiele do życzenia. Sama kasetka też nie zrobiła zresztą na mnie wrażenia, toporny czarny plastik wygląda po prostu tanio, a zatrzask grozi połamaniem paznokci. Słabo ulokowane trzy dychy, niestety. 

Ciekawa jestem Waszych doświadczeń z paletami Makeup Revolution. Miałyście z nimi do czynienia? Jak je oceniacie? Koniecznie dajcie znać. Ja nie rozumiem fenomenu ich popularności ... Może tylko What you waiting for? jest tak słaba? Muszę taką możliwość brać pod uwagę, bo inaczej nie umiem wytłumaczyć sobie wszechobecnych zachwytów nad cieniami tej marki ... Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



czwartek, 12 marca 2015

Apetyt na róż, czyli wiosna na paznokciach | Eveline i Maybelline


Jeszcze kilka miesięcy temu nie liczyło się dla mnie nic oprócz czerwieni, teraz, z pierwszym tchnieniem wiosny, nagle zapragnęłam na paznokciach różu. Mocnego, żywego, nasyconego, żadnych kompromisów. Niby mam trochę tych lakierów, ale jak przyszło co do czego, rozczarowanie, nie było w czym wybierać (znacie to uczucie? kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem :DDD). Jak możecie się domyślać, skończyło się zakupami. Nie mogąc się zdecydować pomiędzy głęboką fuksją a neonową różową landrynką, ostatecznie wyszłam ze sklepu z dwoma buteleczkami, Eveline Color Edition nr 920 oraz Maybelline Super Stay Gel Nail Color nr 155 Bubble Gum.

Na pierwszy ogień poszedł ciemniejszy odcień, czyli róż Eveline. Ogromnie podobał mi się na sklepowej półce.




W rzeczywistości na paznokciach okazał się bardziej zgaszony i cieplejszy, niż sobie wyobrażałam, ale muszę przyznać, że bardzo komfortowo mi się go nosi. Jest wyrazisty, ale jednocześnie na tyle stonowany, żeby pasować w zasadzie do wszystkiego.




Róż Maybelline to już inna historia, jest jaskrawy, niemalże neonowy, w dodatku mikroskopijny shimmer daje mu niebieskawy połysk. 




Koncentrat energii! Właśnie o to mi chodziło. Choć kolor ten na pewno nie można nazwać uniwersalnym, świetnie się czuję, nosząc go na paznokciach. Sto procent różu w różu, jest moc.




Na zdjęciu porównawczym wyraźnie widać, że te dwa odcienie różu to zupełnie inne bajki. Który ładniejszy? Sama nie wiem. 




Nie znałam wcześniej lakierów z tych konkretnych serii, kupiłam je po raz pierwszy. Choć oba kolory bardzo mi się podobają, to jednak uczciwie muszę przyznać, że pod względem jakości Maybelline bije Eveline na głowę. Pędzelki są niby podobne, szerokie i wygodne, ale już konsystencja, komfort aplikacji i nasycenie zdecydowanie leżą po stronie Maybelline, który dał świetne krycie, gładką taflę i niesamowity połysk. Z Eveline musiałam bardzo uważać, bo przy malowaniu miał lekką tendencję do bąbelkowania. Więcej kolorów na pewno nie kupię. Za to na kolejne odcienie Maybelline mam ogromną ochotę! Bardzo, bardzo udana seria.

Kto podziela moją słabość do różu? Który z prezentowanych dziś lakierów wpadł Wam w oko? Znacie serie, z których pochodzą? Co o nich myślicie? Koniecznie dajcie znać. Liczę też na Wasze "różowe rekomendacje", jaki różowy lakier możecie mi polecić? Bo czuję, że mój apetyt na róż nie został jeszcze zaspokojony! Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze.

Buziaki,
Cammie.



środa, 4 marca 2015

Zaproś wiosnę do domu, czyli przegląd wiosennych inspiracji | Ładne rzeczy


Czujecie? To wiosna. Naprawdę ją czuć, nadchodzi. Pachnie wilgotnym powietrzem, rozpulchnioną ziemią i pączkującą roślinnością. Dni wyraźnie się wydłużają, przynosząc coraz więcej kolorów i słonecznego światła. Po długim zimowym letargu znowu chce się żyć! Budzi się ochota na wiosenne porządki i zmiany w otoczeniu, remontowanie, urządzanie, dekorowanie. Wychodząc wiośnie naprzeciw, w ramach serii Ładne rzeczy [KLIK] proponuję Wam dzisiaj przegląd wiosennych inspiracji. Zaprośmy wiosnę do naszych domów!


Wiosna w domu? Leniwy poranek w świeżej pościeli ...






... pyszne śniadanie zjedzone z kimś bliskim przy pięknie przygotowanym stole ...






... zdobiące dom kolorowe, świeżo cięte kwiaty ...






...  ulubione kąty przystrojone wiosennymi akcentami ...






... i mnóstwo wiosennych dekoracji!








To niesamowite, jak dodatki są w stanie odmienić wnętrze, prawda? Nadać mu nowy charakter, odświeżyć, zbudować nastrój. Patrzę na te zdjęcia i aż mi się chce udekorować dom, zaraz, natychmiast! Posprzątać, otworzyć okna, przynieść naręcza kwiatów, zadbać o kolorowe detale. Też tak macie? Jeśli tak, to dodam tylko, że dzisiejszy wpis powstał przy współpracy z serwisem Westwing, dzięki któremu mogłam pokazać Wam te piękne wiosenne aranżacje i to właśnie tam, do kopalni inspiracji, odsyłam wszystkich zainteresowanych wiosną w domu ---> KLIK

Jesteście gotowe na wiosnę? Zapraszacie ją w swoje progi? Jakie zmiany planujecie wprowadzić w swoich domach? Macie na oku jakieś ciekawe dekoracje, niebanalne dodatki, pomysły na wiosenny wystrój? Jakie wiosenne kwiaty kochacie najbardziej? Koniecznie dajcie znać, jak zwykle czekam na Wasze komentarze. Wiosna tuż tuż!

Buziaki,
Cammie.



poniedziałek, 2 marca 2015

Na dobry początek marca, czyli książki lutego


Na dobry początek marca, książki lutego. Luty był dla mnie trudny, miałam mnóstwo pracy, lektury jednak nie umiałam i nie chciałam sobie odmawiać. Z każdej doby wykradając nieco czasu (kto by tam przejmował się spaniem :D), zdołałam przeczytać sześć pozycji, o których tradycyjnie, jak co miesiąc, chciałabym Wam dziś opowiedzieć. Zapraszam! Wiem, że część z Was wyczekuje tego posta.




Moje lutowe lektury to taki czytelniczy miks, trochę pozycji z listy "od dawna chciałam przeczytać", jak "Strach przed lataniem" Eriki Jong i "Rublowka" Walerija Paniuszkina, trochę głośnych tytułów, jak "Zaginiona dziewczyna" Gillian Flynn i "Mniej" Marty Sapały, no i trochę wydawniczych nowości, jak "Mała zagłada" Anny Janko i "Wyspa łza" Joanny Bator. Mam nadzieję, że z zainteresowaniem przeczytacie, co mam na temat tych książek do powiedzenia.


Erica Jong, Strach przed lataniem

Książka, która stworzyła kobietom możliwość "mówienia własnym głosem, dając im wspaniałą historię o seksie, radości i przygodzie". Powieść wywołała burzę, jednocześnie stając się bestsellerem tłumaczonym na kilkanaście języków.

Najstarsza pozycja na liście moich lutowych lektur, głośna książka z lat siedemdziesiątych XX wieku, głos drugiej fali feminizmu. Określana jako odważna powieść erotyczna. Czy ja wiem?  Na pewno odważna, ale jak na tamte czasy, we mnie, kobiecie swoich czasów, nie obudziła spodziewanych emocji. Owszem, dużo w niej seksu, ale to nie o seks w moim odczuciu w niej chodzi. Raczej o zderzenie kobiecych "powinności" i konwenansów z kobiecymi pragnieniami, o wewnętrzne przyzwolenie na odrzucenie obaw hamujących nas w działaniu. Nie jest to w moim odczuciu książka wybitna, ale na pewno jest to książka ważna, warto po nią sięgnąć, o ile bliska jest Wam myśl feministyczna.


Gillian Flynn, Zaginiona dziewczyna

Jest upalny letni poranek, a Nick i Amy Dunne obchodzą właśnie piątą rocznicę ślubu. Jednak nim zdążą ją uczcić, mądra i piękna Amy znika z ich wielkiego domu nad rzeką Missisipi. Podejrzenia padają na męża. Nick coraz więcej kłamie i szokuje niewłaściwym zachowaniem. Najwyraźniej coś kręci i bez wątpienia ma w sobie wiele goryczy – ale czy rzeczywiście jest zabójcą? Z siostrą Margo u boku próbuje udowodnić swoją niewinność. Jednak jeśli Nick nie popełnił zbrodni, gdzie w takim razie podziewa się jego cudowna żona?

„Zaginiona dziewczyna" to wartki, piekielnie mroczny thriller z wyrafinowaną intrygą. Gillian Flynn z właściwą sobie znajomością ludzkiej psychiki stworzyła powieść o małżeństwie, w którym bardzo, ale to bardzo źle się dzieje. Książka natychmiast podbiła serca krytyków i czytelników i przeniesiono ją na ekran w reżyserii Davida Finchera.

Czytadło z potencjałem na niezły thriller, muszę przyznać, że całkiem mi się podobało. Prawdopodobnie już o tej książce słyszałyście, za sprawą hollywoodzkiej ekranizacji z gwiazdorską obsadą chyba nie sposób o niej nie usłyszeć. Ja też ciągle gdzieś natykałam się na różne wzmianki, ostatecznie sięgając po nią po jednym z odcinków Orange is the new black, w którym dostrzegłam, że bohaterka serialu czyta w więzieniu właśnie tę pozycję. To przeważyło szalę, uznałam, że trzeba w końcu sprawdzić, o co tyle hałasu. Nie jest to może literatura wysokich lotów, ale autorka miała na tę książkę jakiś pomysł, doceniam zabieg z niespodziewaną woltą w połowie opowieści. Nic nie jest takie, jakim wydaje się być. Gdzie jest zaginiona dziewczyna? Co się z nią stało? Kto jest prawdziwą ofiarą? Sprawdźcie.


Anna Janko, Mała zagłada

Sochy na Zamojszczyźnie, 1 czerwca 1943 roku. Wystarczyło parę godzin, by wieś przestała istnieć. Budynki zostały spalone. Mieszkańcy rozstrzelani. Pośród zgliszczy pozostał jeden dom, nieliczni dorośli i kilkoro dzieci. Wśród nich — dziewięcioletnia Terenia Ferenc, matka Anny Janko. Dziewczynka widziała, jak Niemcy mordują jej rodzinę. Nieludzki obraz towarzyszył jej przez lata spędzone w domu dziecka, by nigdy nie dać o sobie zapomnieć. Takich dzieci jak ona — osieroconych, obarczonych zbyt wielkim ciężarem — wciąż jest wiele, także dziś. Dzieci białych, żółtych, czarnych, które zaczynają życie od apokalipsy oglądanej na własne oczy. Masakry i ludobójstwa nie stały się przeszłością.

"Mała zagłada" Anny Janko nie jest jeszcze jedną tragiczną opowieścią rodzinną wyciągniętą z lamusa II wojny światowej. To mocna, jak najbardziej współczesna rozprawa z traumą drugiego pokolenia — naznaczonego strachem. Brutalna, naturalistycznie opisana historia pacyfikacji polskiej wsi staje się w niej punktem wyjścia do przedstawienia etycznej i egzystencjalnej bezradności — wspólnej dla wszystkich, którzy przetrwali.

Książka wstrząsająca, mocna, bardzo osobista. Dawno przy żadnej lekturze nie wylałam tylu łez. Nie powstrzymywałam ich, czułam, że trzeba opłakać te wszystkie ofiary. Autorka ma niesamowity dar ubierania emocji w słowa, a robi to bez żadnej egzaltacji, prostotą sformułowań poruszając najczulsze struny. Brzmiąc tym bardziej wiarygodnie, że opowiada o doświadczeniach własnej rodziny, której trudna historia staje się punktem odniesienia dla ukazania tematu w szerszej perspektywie. To nie jest lektura łatwa, przygotujcie się na to. Warto przeczytać. Poważnie, przeczytajcie.


Walerij Paniuszkin, Rublowka

Podmoskiewski park narodowy milionerów nazywa się Rublowka. Poruszamy się tu powoli, a naprzeciwko nas suną samochody klasy luks: mercedes, mercedes, maybach, mercedes, bentley, volkswagen (ups, to służba pojechała), mercedes, mercedes, maybach, mercedes… Wokół nas rozpościera się dziewiczy las. Na jego skraju reklamy zachęcają do kupna pierścionka w cenie niewielkiej posiadłości, posiadłości w cenie niewielkiego kraju, łódki w cenie niewielkiego lotniskowca… Bogaci i sławni żyją tu za wysokimi płotami, a my, po drugiej stronie, chcemy wiedzieć, co jedzą, w co wierzą, czego się boją, na co mają nadzieję... I — a niech ich czort! — skąd mają tyle pieniędzy?

Tyle o tej książce słyszałam, że spodziewałam się nie wiadomo czego, tymczasem wcale nie zrobiła na mnie wrażenia. Ot, reportaż, momentami nudny. Wyobrażałam sobie, że autor skupi się na kulisach życia pławiących się w niewyobrażalnym dla przeciętnego zjadacza chleba bogactwie mieszkańców Rublowki, sypnie anegdotami i ciekawostkami, tymczasem to raczej historia dochodzenia do wielkich pieniędzy niż historia z nich korzystania. Na pewno książka ma swoich odbiorców, ja oczekiwałam jednak czegoś innego. Tym razem wybór lektury nietrafiony.


Joanna Bator, Wyspa łza

Znikła bez śladu. Opowieść o mrocznej bliźniaczce.
Co robi Joanna Bator, którą prześladują słowa „znikła bez śladu”? Szuka po omacku. Czeka na znak. Na Sandrę Valentinę, która w 1989 roku znikła bez śladu i do dziś nie odnaleziono jej ciała. 

Pisarka i fotograf ruszają śladem zaginionej Sandry. Tam, gdzie kończy się jej trop, zaczyna się mroczna opowieść o miłości, samotności i pisaniu. O podróży na Sri Lankę, wyspie w kształcie łzy, bramie do świata Joanny Bator i jej bliźniaczki... Zdjęcia Adama Golca ilustrują tę mroczną podróż na wyspę, gdzie ludzie i miejsca istnieją jednocześnie w rzeczywistości i w świecie czarnej magii.

Wiem, że to dopiero marzec, ale to chyba moje największe książkowe rozczarowanie tego roku ... Czekałam na tę książkę, wyglądałam jej, odliczałam dni do premiery. Wspominając moc wrażeń, jakich w tamtym roku dostarczyły mi pozycje tej autorki, w tym niezapomniana "Piaskowa Góra", liczyłam na coś równie dobrego, mądrego, pięknie napisanego. Do warstwy językowej rzeczywiście nie mogę się przyczepić, autorka ma niepowtarzalny styl, jednak cała reszta ... Co to ma być??? I o czym to w ogóle jest? Przeczytałam i naprawdę nie wiem, o czym. Ten literacki kocioł ze zbyt dużą ilością składników doprawionych mentalnym ekshibicjonizmem autorki przyprawił mnie wyłącznie o czytelniczą niestrawność. Piszę to z przykrością, ale ta lektura była stratą czasu.


Marta Sapała, Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków

Nie pamiętam już, kiedy i dlaczego przyszło mi do głowy, że kluczem do codzienności może być portfel. Jego zawartość (bądź jej brak) i to, co się z nią robi. Piszę o tym, co się dzieje, gdy spróbuje się – na jakiś czas – radykalnie ograniczyć codzienną konsumpcję. Oskubać ją do tego, co naprawdę niezbędne. Tymczasowy zakupowy post, na podjęcie którego zdecyduje się kilkanaście gospodarstw domowych z całej Polski, stanie się też częścią mojej codzienności. Na dwanaście eksperymentalnych miesięcy. Na cały roczny cykl.

Przez ten rok zaglądam do nie swoich portfeli, spiżarni, szaf i głów. Dowiaduję się, ile może kosztować przetrwanie, wykończenie mieszkania, zaproszenie na świat człowieka. Ile płacimy za poczucie bezpieczeństwa, szacunek, spokój. Jaka jest cena dostępu do zdrowia, wiedzy, czystego powietrza, wody, chlorofilu. Jak przeliczyć czas na pieniądze, pieniądze na przedmioty, przedmioty na relacje. Czy redukcja we wszystkich tych dziedzinach daje swobodę, a może wręcz przeciwnie – uwiera? Czy „mniej” w jednej dziedzinie oznacza „więcej” w innej? I dlaczego bilans między nimi nie chce się zgodzić?

Bardzo ciekawa książka opisująca roczny eksperyment społeczny. Na dwanaście miesięcy autorka wraz z innymi osobami zaangażowanymi w projekt włącza tryb "mniej", ograniczając potrzeby do minimum, rezygnując ze wszystkiego, z czego można zrezygnować, co do zasady nie kupując, w razie konieczności dobra zdobywając na przykład w drodze wymiany. Nie muszę Wam na pewno mówić, jak trudne było to w nastawionym na konsumpcję świecie. Ten rok wiele w nich wszystkich zmienił, często nadając ich życiu zupełnie nową optykę. Czytelnik towarzyszy im tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, obserwuje ich sukcesy i porażki, sporo z lektury wynosząc dla siebie. Książka nie jest bowiem jedynie suchą relacją, naprawdę skłania do myślenia. Mnie też przyniosła wiele przemyśleń. Jestem pewna, że i dla Was oznaczałaby nowe spojrzenie na odwieczny problem "mieć czy być?".


Książką lutego ogłaszam "Małą zagładę" Anny Janko, jej ciężar gatunkowy sprawia, że wszystkie pozostałe lektury pozostają daleko w tyle. Choć na pewno warto wyróżnić też "Mniej" Marty Sapały. Pozostałe pozycje? Cóż, nie wszystkie książki pozostawiają w nas głęboki ślad, prawda?

Mam nadzieję, że trafiłyście w lutym na dobre książki, które ślad jednak w Was pozostawiły. Zachęcam Was do podzielenia się wrażeniami, napiszcie, co ciekawego przeczytałyście w ostatnim czasie. Będzie mi też miło, jeśli wypowiecie się na temat pozycji, o których dziś pisałam. Znacie te książki? Co o nich myślicie? Zapraszam do dyskusji, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.