beauty & lifestyle blog

środa, 29 lutego 2012

Cudów nie ma :)))

Dziś recenzja na życzenie. Same dokonałyście wyboru [o, TUTAJ], spośród trzech serii Dermedic wskazując HydraIn2 Intensywne nawilżanie. Wasze zainteresowanie zmaterializowało się w postaci zestawu, w którego skład wchodzi krem intensywnie nawilżający o przedłużonym działaniu oraz krem - żel nawilżający pod oczy o przedłużonym działaniu :)))









Krem intensywnie nawilżający o przedłużonym działaniu

Krem intensywnie nawilżający o przedłużonym działaniu z serii Hydrain2 przeznaczony jest do pielęgnacji skóry odwodnionej, suchej, cienkiej, napiętej, wrażliwej, skłonnej do zaczerwienienia i pieczenia, nie tolerującej tradycyjnych kosmetyków. Może być stosowany podczas leczenia trądziku różowatego i młodzieńczego. Krem o potrójnym działaniu nawilżającym bezpośrednio wiąże i zatrzymuje cząsteczki wody w głębokich warstwach skóry, chroniąc naskórek przed nadmierną utratą wody. Łagodzi podrażnienia spowodowane czynnikami zewnętrznymi. W widoczny sposób zmniejsza zaczerwienienia i wygładza naskórek.

Krem - żel intensywnie nawilżający pod oczy o przedłużonym działaniu

Krem-żel przeznaczony jest do stosowania wokół oczu na skórę odwodnioną, suchą lub wrażliwą. Szczególnie polecany przy narażeniu na skutki zmęczenia spowodowane długotrwałą pracą przy komputerze lub niekorzystnym wpływem czynników środowiskowych, klimatyzacją czy ogrzewaniem. Krem-żel intensywnie i długotrwale nawilża skórę wokół oczu. Łagodzi podrażnienia i zapobiega powstawaniu kolejnych, w widoczny sposób zmniejsza zaczerwienienia. Intensywnie nawilża oraz redukuje cienie pod oczami. Działa kojąco i łagodząco, usprawnia mikrokrążenie w skórze.



Produkty HydraIn2 nie były dla mnie zagadką, bo stosowałam je przed kilkoma laty. Uznałam je wtedy za zbyt obciążające dla mojej przetłuszczającej się cery. Cóż, skórę miałam wtedy młodszą i zdecydowanie mniej wymagającą ... Z powodzeniem jednak przez długi czas sięgałam po inne serie Dermedic, Normativ i Acne Expert, które w tamtym okresie dobrze mi służyły.

Powrót po latach do HydraIn2 okazał się całkiem trafiony. Minęło sporo czasu, moja cera zdążyła się zmienić, a ja boleśnie sobie uświadomić, że nawet skóra tłusta potrzebuje nawilżenia :))) Po czterech tygodniach sumiennego stosowania obu kremów mogę opowiedzieć Wam o moich wrażeniach.

Z wiekiem moja cera nabiera skłonności do odwodnienia. Nadal się przetłuszcza, ale jednocześnie bywa nieprzyjemnie napięta i przesuszona. Muszę przyznać, że HydraIn2 potrafi przynieść jej ukojenie, choć z tego nawilżającego duetu jak dla mnie lepiej spisuje się krem pod oczy :)

Krem - żel wcale żelowy nie jest. Formułę ma raczej tradycyjną, a nawiązanie do żelu prawdopodobnie wynika z jej lekkości, dzięki której doskonale się wchłania. Skóra wokół oczu momentalnie go spija, bez podrażnień czy łzawienia. Krem można aplikować w dowolnej ilości, wedle potrzeb i upodobań, bo nawet hojnie nałożony nie obciąża i nie roluje się, rano świetnie nadając się pod makijaż, a wieczorem odprężając. Oczywiście jego podstawową funkcją jest nawilżanie, z której zresztą się wywiązuje, jednak osoby spodziewające się czegoś więcej, na przykład napinania czy wygładzania, mogą być zawiedzione. To po prostu dobry nawilżacz, taka podstawa pielęgnacji. Ja w każdym razie jestem usatysfakcjonowana. Komfort stosowania podnosi dodatkowo miękka tubka zakończona wygodnym aplikatorem.

Krem do twarzy, zamknięty w solidnym szklanym słoiczku, wydaje się treściwszy, bogatszy, miękko otulający skórę. Pozostawia lekki film, ale bez uczucia lepkości. Odczuwalnie nawilża, szybko podnosząc komfort przesuszonej cery. Nadaje się pod makijaż, współpracuje z podkładami wszelkich formuł. Niestety obietnice o przedłużonym działaniu okazały się złożone nieco na wyrost. Efekt nawilżenia rzeczywiście jest odczuwalny, ale dla mnie za słaby, w tym sensie, że krem przesuszonym miejscom na mojej twarzy (głównie na brodzie i w okolicy ust) przynosi ulgę nietrwałą, nie poprawiając kondycji skóry na stałe. Krótko mówiąc, przesuszone miejsca jak były, tak są, mimo że bezpośrednio po aplikacji kremu skóra wydaje się ukojona. Czuję się trochę zawiedziona ...

Z mojego punktu widzenia HydraIn2 to dobra propozycja dla osób traktujących nawilżanie cery jako podstawę pielęgnacji, ale nie borykających się z poważnymi problemami skórnymi. Kremy są przyjemne w stosowaniu i w sumie skuteczne, ale to jednak nie jest kuracja, nie należy spodziewać się cudów! Wystarczy, że ja popełniłam ten błąd :)))

poniedziałek, 27 lutego 2012

Wizytówka :)))

Dziękuję za wszystkie komplementy, jakie zostawiłyście pod ostatnim postem :* Cóż, prawda jednak jest taka, że moje dłonie nie zawsze są w stanie idealnym. Wiadomo - długie godziny stukania w klawiaturę w pracy i w domu, codzienne obowiązki ... Wszystkie to znamy. Po prostu na zdjęciach staram się pokazywać je wtedy, kiedy prezentują się dobrze.

Pomyślałam, że to dobry moment, aby wspomnieć o sposobie, w jaki dbam o dłonie i paznokcie. Nie jest to może pielęgnacja szczególnie wyszukana, ale dla mnie wystarczająca :)

Regularnie używam kremów do rąk. Najbardziej lubię takie, które odczuwalne skórę odżywiają, ale nie są zbyt obciążające i łatwo się wchłaniają. Zapach oczywiście też ma znaczenie! Im bardziej apetyczny, tym lepszy :)))

Często sięgam też po wygładzające peelingi, które pomagają mi utrzymać w dobrej kondycji i skórę, i paznokcie.



Mary Kay, Satinhands, Satin Smoothie Hand Scrub
Sephora Body, Super Hand Scrub
Mary Kay, Satinhands, Hand Cream



Regularność w pielęgnacji skórek przychodzi mi dużo trudniej ... Ale staram się :))) Zwykle posiłkuję się preparatami rozpuszczającymi i olejkami.



Cuccio, Apple Cuticule Remover
Sensique, Aromatyczny olejek pielęgnacyjno - odżywczy



Na koniec coś kolorowego! Paznokcie zawsze mam pomalowane :))) Lubię, żeby manicure był staranny, fuszerki nie akceptuję :))) Aby osiągnąć satysfakcjonujący mnie efekt, wspomagam się rozmaitymi akcesoriami. Absolutna podstawa to papierowy pilniczek (rzadziej szklany, nigdy metalowy), drewniane patyczki, którymi w czasie malowania usuwam nadmiar lakieru ze skórek i precyzyjny zmywacz, którym oczyszczam skórę wokół paznokci. Przydaje się też podręczny zmywacz w płatkach, jeśli coś pójdzie nie tak ;))) Kolor lakieru zależy wyłącznie od mojego widzimisię. Ostatnio trwam w zachwycie nad taniutkim czerwonym glitterem, pewnie już niebawem pokażę go Wam w pełnej krasie :))) W każdym razie, jakikolwiek to nie byłby lakier, utrwalam go ulubionym topcoatem, żeby nie trzeba było całego zabiegu powtarzać za szybko.



pilniczek no name
patyczki z Transdesign
Essence, Nail Polish Remover Pen
Wibo, Różany zmywacz do paznokci w płatkach
Nail Tek, Hydration Theraphy, Moisture Balancing Topcoat
Sensique, Fantasy Glitter, nr 213 Frozen Berries



Uważam, że dłonie naprawdę są naszą wizytówką, warto o nie dbać, nawet jeśli jest to pracochłonne i czasochłonne. Zgadzacie się? Ciekawa też jestem, jakie są Wasze pielęgnacyjne rytuały. Czekam na komentarze, zapraszam do dyskusji!

sobota, 25 lutego 2012

Unbreakable :)))

Mój pierwszy lakier od Barry M, NP 180 (pokazywałam go wstępnie TUTAJ, w poście o Being Eco). Niby zupełnie nie mój kolor, a jednak czymś mnie urzekł. A kiedy zobaczyłam, jak ten chłodny odcień błękitu komponuje się z dominującymi w mojej szafie białymi i szarymi ubraniami, całkiem się do niego przekonałam.









Początki jednak były trudne, głównie ze względu na bardzo słabą pigmentację. Nie mogłam uwierzyć, że kolor tak intensywny w buteleczce, na paznokciach potrzebuje aż trzech warstw, żeby pokazać swoje prawdziwe oblicze. Skąd więc te wszystkie pozytywne recenzje lakierów tej marki? Już wiem, skąd :))) Ale po kolei.


1. Dostępność - 0 (w Polsce tylko przez internet).
2. Cena - 1 (akceptowalna, 14 zł za 10 ml).
3. Kolor - 1 (sam w sobie bardzo ładny, choć żeby go wydobyć na paznokciach, trzeba sporo się napracować).
4. Aplikacja - 1 (zachwycająco łatwa dzięki optymalnej konsystencji, lekko rozprowadzającej się po płytce, bez zalewania skórek).
5. Pędzelek - 1 (długi i dość wąski, poręczny).
6. Krycie - 0 (cóż, fatalne ... pierwsza warstwa jest jedynie symboliczna, druga nieznacznie tylko kryjąca, dopiero trzecia daje satysfakcjonujący efekt).
7. Wysychanie - 1 (zaskakująco szybkie).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Nail Tek Hydration Therapy Moisture Balancing Topcoat) - 1 (bez zastrzeżeń).
9. Trwałość - 1 (rewelacyjna! ten lakier jest nie do zdarcia, po pięciu dniach nadal bez najmniejszej skazy! zmyłam w końcu ze względu na odrost).
10. Zmywanie - 1 (bezproblemowe, zero przebarwień, choć mimo zaleceń producenta w pospiechu nie położyłam żadnej bazy).

Moja ocena: 8/10.


Co wynika z moich obserwacji? Na jakość tego lakieru niewątpliwie olbrzymi wpływ, o dziwo zarazem pozytywny, jak i negatywny, ma jego konsystencja. Jest na tyle luźna i rzadka, że z jednej strony ułatwia aplikację, sprzyjając też szybkiemu wysychaniu, z drugiej jednak strony czyni lakier tak przejrzystym, że zadowalający efekt osiągamy dopiero po nałożeniu kilku warstw. Największą jego zaletą jest jednak niesamowita trwałość. Żadnych odprysków, żadnych otarć, żadnych pęknięć. Po prostu Mr Unbreakable :)))



piątek, 24 lutego 2012

Przyjemnej lektury!

Lektura na weekend! Lekka i przyjemna, a jednocześnie pełna ciekawostek i anegdot. "Gaumardżos! Opowieści z Gruzji" małżeńskiego duetu Anny Dziewitt - Meller i Marcina Mellera :)))






"Gaumardżos! Opowieści z Gruzji" Anna Dziewit - Meller, Marcin Meller, Wydawnictwo Świat Książki

Jeśli odłożysz tę książkę, to tylko dlatego że już skończyłeś ją czytać i tylko po to, by sprawdzić, kiedy wylatuje najbliższy samolot. Dokąd? Oczywiście do Gruzji! Książka pary dziennikarzy i reporterów wciąga jak narkotyk i sprawia, że na własne oczy chcemy zobaczyć ten nieco szalony, nieuporządkowany, świat, kraj słynący z gościnności, wybornego wina, pysznego jedzenia śpiewu i biesiad.

Przecież to kompletny dom wariatów. No trochę tak. Można jeździć pod prąd i bez prawa jazdy. Załatwienie najprostszej rzeczy bywa koszmarem. Na stacji benzynowej gość potrafi trzymać w jednej ręce wąż, a w drugiej zapalonego papierosa. Jeżdżą jak szaleńcy. Kiedy się otwierają jakieś drzwi, najpierw nikt się nie rusza, a potem wszyscy walą naraz. Ciągle krzyczą. Prądu często nie ma. Nie spotkasz Gruzina, który by nie był absolutnie pewien, że nie ma lepszego zakątka na świecie niż Sakartwelo. To ich oczywista oczywistość.



Książka dziwna, bo nie wpisująca się w sumie w żaden gatunek. Nie do końca reportaż, nie do końca wspomnienia, nie do końca przewodnik. Po prostu zbiór opowieści o Gruzji, snutych na dwa głosy przez zafascynowanych tym krajem i jego kulturą autorów. Książka dziwna też z tego względu, że pisana bez nadęcia, dość potocznym językiem, jakbyśmy my, czytelnicy, siedzieli z autorami i ich przyjaciółmi Gruzinami przy suto zastawionym, biesiadnym gruzińskim stole i w zakrapianej alkoholem atmosferze przysłuchiwali się toczącym się rozmowom. O historii, o panujących zwyczajach, o ludziach. Sporo o jedzeniu :DDD Wszystko na luzie i z dużą dawką śmiechu. 

Język "Gaumardżos!", taki bezpośredni, w sumie nie do końca mi odpowiada, ale książka zyskuje w moich oczach tym, jak wyraźnie w niej widać, że napisana została z pasji. Jej dużą wartością jest pryzmat prywatnych doświadczeń, przez jaki autorzy Gruzję pokazują. Dzięki temu dystans z czytelnikami wyraźnie się skraca, opisy są sugestywne, pełne emocji, zabawne, kiedy trzeba, wzruszające, kiedy trzeba, a treść zyskuje na autentyczności.

Cóż, pozostaje mi tylko życzyć przyjemnej lektury!


czwartek, 23 lutego 2012

Biję się z myślami ...

Zimą moja skóra zawsze jest bardziej wymagająca niż w innych porach roku, ale teraz, kiedy jestem w ciąży, wysycha wręcz na wiór. Przywykłam do stosowania po kąpieli oliwki, ale zauważyłam, że natłuszczanie to za mało, na przedramionach i łydkach skóra zaczęła przypominać pergamin.

Choć lubię pachnące balsamy i masełka, to przyznaję, że z systematycznością ich stosowania bywało różnie. Teraz, chcąc nie chcąc, zmuszona jestem regularnie sięgać po coś naprawdę odżywczego. Także propozycja przetestowania karotenowego masła Bielendy, jaką dostałam od Magazynu Drogeria, padła rychło w czas.












Karotenowe masło do ciała to idealny kosmetyk polecany do całorocznej pielęgnacji skóry pozbawionej blasku i jędrności: zmęczonej, szarej, o nierównym kolorycie, z przebarwieniami spowodowanymi słońcem lub procesami starzenia.

Działanie: regeneruje skórę, przywraca blask, nadaje jej piękny, zdrowy odcień, ujednolica koloryt i redukuje przebarwienia. Widocznie poprawia jędrność, elastyczność i napięcie skóry. Optymalnie nawilża, odżywia, wzmacnia i delikatnie natłuszcza skórę. Podkreśla i utrwala opaleniznę.

Efekt: promienna, zregenerowana, pełna blasku skóra, gładkie i elastyczne ciało, przebarwienia zredukowane.



Z masłami Bielendy nie miałam wcześniej do czynienia, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Sugerując się opisem producenta, nastawiłam się na produkt o bogatej formule i dobrych właściwościach pielęgnacyjnych. I w zasadzie taki otrzymałam :)

Choć już na przysłowiowe "dzień dobry" odstraszyło mnie opakowanie. Ochronny karton plus toporny plastik w krzykliwym pomarańczowym kolorze co prawda przyciąga wzrok, co z pewnością pozwala wyróżnić się masłu na sklepowej półce pełnej podobnych produktów, jednak mnie taka estetyka zupełnie nie odpowiada. Coś mi mówi, że to właśnie ta stylistyka odwodziła mnie dotąd od zakupów.

Jednak jak wiadomo, najważniejsze to, co w środku. A w środku całkiem ładnie i dość neutralnie pachnące masełko (nie rywalizujące z zapachem perfum!) o porządnie nawilżającej formule, w dodatku dość lekkiej jak na produkt tego typu. Aplikacja dzięki temu nie jest uciążliwa, a masło nie powleka ciała klejącą się warstwą, pozostawiając skórę miękką i odżywioną. Nie nabłyszcza i nie bronzuje, czego można by się obawiać, pamiętając o obietnicy nadania skórze blasku, poprawa jej kolorytu związana jest raczej z właściwościami regeneracyjnymi. Nie umiem jedynie odnieść się do jego rzekomego działania przeciwzmarszczkowego. Raz, że moje ciało ciągle jest jeszcze dość gładkie, dwa, że i tak potrzebowałabym na obserwacje więcej czasu. Wydajność bowiem oceniam krytycznie, opakowanie (200 ml) wystarczyło mi na jakieś 10 aplikacji! Sama nie wiem, czy lekka formuła pozwalała mi po prostu smarować ciało obficiej, czy też taki już urok tego masła, że znika z prędkością światła. Biorąc pod uwagę jego cenę (około 15 zł i wzwyż, w zależności od sklepu), wygląda to niestety słabo ...

Zestawienie przyjemnej, w sumie skutecznej formuły i łatwości aplikacji z kiepskim opakowaniem i pozostawiającą wiele do życzenia wydajnością kazałoby mi porządnie zastanowić się nad ewentualnym zakupem tego masła. Biję się z myślami ...

środa, 22 lutego 2012

Z dwóch różnych bajek :)

Ani słowa o mydłach! :DDD Dziś zgodnie z obietnicą zmiana tematu. Zapraszam na zaległe porównanie dwóch wygładzających pudrów, Benefit Hello Flawless i MeMeMe Flawless Face Powder :)))






Kupiłam te pudry kilka miesięcy temu, Hello Flawless w odcieniu Ivory, Flawless Face Powder w wersji transparentnej. Wstępnie prezentowałam je TUTAJ, zastanawiając się, czy tani MeMeMe okaże się dobrym zamiennikiem swojego znacznie droższego odpowiednika Benefit.



Jesteście ciekawe, jak wypadło porównanie? :)))






Jak się okazało, pudry mimo zbliżonej nazwy i wielu recenzji, z których wynika, że są zamiennikami, według mnie nie są do siebie za bardzo podobne. Naprawdę trudno je porównać, tak bardzo się różnią. Ale polubiłam i jeden, i drugi, każdy za coś innego :)))

Benefit Hello Flawless (7 g, 24,5 funta) urzekł mnie poziomem krycia. Określany przez producenta jako puder / podkład w kompakcie, latem wystarczał mi za cały makijaż. Dzięki bogatej, kremowej formule miękko rozprowadzał się po twarzy, rzeczywiście dając efekt wygładzonej, zdrowej skóry, bez nienaturalnego, płaskiego matu. Niestety, nawet najjaśniejszy kolor z palety, Ivory, jest dość ciemny, co sprawiło, że po wakacjach musiałam się z nim pożegnać, bo stał się zbyt widoczny. Z przyjemnością wrócę do niego za kilka miesięcy, zwłaszcza że jest świetną alternatywą dla tradycyjnych podkładów, w końcu w upalne dni przyjemnie malować się czymś lżejszym :) Bo niestety jako puder utrwalający Hello Flawless nie sprawdził się u mnie tak dobrze. Krycie, które było jego atutem, kiedy stosowałam go solo, okazało się po prostu za mocne, makijaż stawał się bardzo widoczny.

Formułę MeMeMe Flawless Face Powder (14 g, 6 funtów) określiłabym jako bardziej tradycyjną, suchą, pudrową, przez co efekt wygładzenia nie jest spektakularny. W tym kontekście nazwa tego pudru to zwykły chwyt marketingowy. Transparentny odcień ładnie za to dopasowuje się do koloru skóry, nie odznaczając się na twarzy. Nie dając też praktycznie krycia, jak możecie się domyślać. Nie czynię jednak z tego zarzutu, bo producent tego nie obiecuje. Obiecuje natomiast matowienie skóry i muszę przyznać, że wywiązuje się z tej obietnicy, puder trzyma makijaż w ryzach przez dobrych kilka godzin. Bardzo mi się ta jego cecha spodobała.

Same widzicie, że mimo podobnej nazwy Benefit Hello Flawless i MeMeMe Flawless Face Powder to pudry z dwóch różnych bajek. I pod względem cen, i pod względem gabarytów, ale przede wszystkim pod względem właściwości. Która bajka bardziej przypadła Wam do gustu? Mnie podobają się obie :)))

wtorek, 21 lutego 2012

Cudze chwalicie ...

Wytrzymacie jeszcze? Obiecuję, że to na jakiś czas ostatnia już recenzja mydła, nie będę Was zamęczać :))) Chciałabym po prostu zamknąć temat jakimś miłym akcentem. Pomyślałam, że to świetna okazja, żeby napisać w końcu o naszej rodzimej perełce - mydle powszechnym Biały Wielbłąd, którego producentem jest zapewne dobrze Wam znana Barwa.









Naturalne i tradycyjne, doskonałej jakości mydło szare jest produktem przeznaczonym do mycia i prania. Nie zawiera środków zapachowych i barwników.

Zalecane przez lekarzy do mycia skóry skłonnej do podrażnień i przetłuszczania się, a także do moczenia skóry w miejscach zaleczonych urazów oraz zrostów pooperacyjnych. Zawiera glicerynę, przez co delikatnie nawilża skórę. Polecane jest do prania bielizny, szczególnie dla osób o skórze wrażliwej i alergików. Jest delikatne zarówno dla tkanin naturalnych jak i syntetycznych. Nie niszczy bielizny i jednocześnie bardzo skutecznie usuwa nawet najtrwalsze zabrudzenia.

Nie zawiera dodatków alergizujących.
Produkt przebadany dermatologicznie.




Mydło powszechne to po prostu mydło szare. Pod tą tradycyjną nazwą kryją się mydła o bazie potasowej, a nie sodowej, na której opiera się większość współczesnych, pachnących kostek. Mydło szare, uboższe w stosunku do swoich sodowych odpowiedników o barwniki i substancje zapachowe, jest niezwykle łagodne, dzięki czemu nadaje się nawet dla najwrażliwszej skóry. W pełni naturalny, produkowany z olejów roślinnych Biały Wielbłąd (w przeciwieństwie do Białego Jelenia, w którego składzie znajdziecie odzwierzęce sodium tallowate!) naprawdę jest godny uwagi. W dodatku kosztuje grosze! Za ogromną, 200-gramową kostkę zapłacić trzeba zaledwie 2,5 zł.

Białego Wielbłąda znajdziecie w każdym większym markecie, zwykle na najniższej półce. Dość siermiężne opakowanie może nie rzuca się w oczy, ale warto się rozejrzeć. Mydło sprawdzi się w kąpieli, będzie też przydatne w czasie prac domowych. Ja zawsze mam pod ręką choć jedną sztukę, używam jej zwykle do mycia rąk. Nie podrażnia, pieni się delikatną, kremową pianą, jest przy tym naprawdę wydajne.

Wiem, że Biały Wielbłąd zalecany jest nie tylko do pielęgnacji skóry wrażliwej, podobno świetnie służy też cerze trądzikowej, ale nie umiem się do tego odnieść. Sama nigdy twarzy tym mydłem nie myłam.

Pomyśleć tylko, że eksplorujemy obce rynki w poszukiwaniu nie wiadomo czego, a tymczasem pod nosem mamy świetne, tanie mydło o prostym, przyjaznym skórze składzie. Nasze własne, polskie. Jak to mówią, cudze chwalicie, swego nie znacie ...

poniedziałek, 20 lutego 2012

Ot co!

Nie jesteście jeszcze zmęczone moimi opowieściami o mydłach? Bo dziś przygotowałam kolejną :DDD Choć dla kontrastu zdecydowanie mniej entuzjastyczną niż ostatnio. Rzecz o Lemslip od Lush.






Mydło Lemslip było jedną z moich wakacyjnych zdobyczy, może pamiętacie, że całkiem spore zakupy zrobiłam w Słowenii, nie mogąc przejść obojętnie obok pachnącej drogerii Lush [KLIK]. Dość długo czekało na swoją kolej, ale w końcu po nie sięgnęłam.

Zapach od razu przypomniał mi, dlaczego spośród całej masy mydeł wybrałam właśnie to. Słodkawy, cytrusowy aromat, który Lemslip zawdzięcza cytrynie, limonce i pomarańczy, momentalnie wypełnił łazienkę. Niestety, w zasadzie była to jedyna zaleta tego mydła ...

Mając w pamięci moje wcześniejsze, bardzo udane doświadczenia z mydłami tej marki, Lemslip rozczarowałam się okrutnie.

Pierwszy i podstawowy zarzut czynię z tego, że zmydla się praktycznie bez piany. Po prostu trudno się nim umyć! Kostka sama w sobie jest twarda i raczej odporna na wilgoć, przez co ciężko rozprowadzić mydło po ciele. Jest z pewnością dzięki temu bardzo wydajne, ale dyskomfort w czasie kąpieli jak dla mnie jest zbyt duży. Zdecydowanie wolę mydła o bogatszych, kremowych formułach, nawet jeśli ich wydajność budzi zastrzeżenia.

Nie mogę też przejść obojętnie obok tego, że orzeźwiający, apetyczny, przypominający cytrynową mambę zapach w czasie kąpieli gdzieś znika! Kompletnie nie utrzymuje się na skórze, co w zestawieniu ze wspominanym już brakiem piany kompletnie to mydło dyskwalifikuje. Lemslip co prawda nie zrobił mojej skórze krzywdy, ale nie dał jej też niczego szczególnego. Równie dobrze mogłabym myć się najzwyklejszym mydłem z pierwszej lepszej drogerii. A tymczasem wydałam na ten cytrusowy bubel całkiem spore pieniądze ...

Cóż, potraktuję ten zakup jak nauczkę. Żadnej marce nie wolno ufać bezkrytycznie. Ot co!

niedziela, 19 lutego 2012

Historia pewnej znajomości :)))

Pamiętacie, jak zadowolona byłam po zakupach w Mydlarni TULI [KLIK]? W spontanicznym odruchu napisałam kilka słów z podziękowaniami za jakość obsługi i wyobraźcie sobie, że wywiązała się z tego bardzo serdeczna korespondencja, która zaowocowała ustaleniami w sprawie współpracy TULI z No to pięknie! :))) Także możecie spodziewać się serii wpisów dotyczących asortymentu tej niszowej mydlarni, którą już niebawem rozpocznę od recenzji porównawczej klasycznego mydła dla alergików z jego nową wersją.






Na wieść o tym, że spodziewam się dziecka, w trosce o mój rosnący z dnia na dzień brzuszek, zupełnie bezinteresownie podarowano mi też masło Shea. Przyznajcie, że to bardzo miły gest :))) Za jakiś czas zdam relację, jak radzi sobie z uelastycznianiem skóry.






Tymczasem dziś zapraszam Was na recenzję mydła węglowego. Pamiętacie? Kupiłam je kilka tygodni temu we wspominanym już zamówieniu.






Zawarty w mydle aktywny węgiel ma niezwykle silne działanie oczyszczające. Otwiera pory i oczyszcza je, usuwa toksyny, zanieczyszczenia i martwe komórki naskórka. Doskonale łagodzi podrażnienia i przyspiesza gojenie zranień. Usuwa nieprzyjemne zapachy. W mydle węgiel zachowuje swoje własności, co umożliwia usuwanie toksyn i bakterii z powierzchni, a nawet z głębszych warstw naskórka. Działa przeciwzapalnie, przeciwbakteryjnie, przeciwwirusowo. Systematycznie stosowane rozjaśnia skórę (działa także na przebarwienia pigmentacyjne).


Naturalne, ręcznie robione mydła TULI dostępne są zarówno w wersjach samplowych (około 30-40 gramów), jak i pełnowymiarowych (około 90-100 gramów). Opis mydła węglowego był na tyle zachęcający (więcej na temat węgla aktywnego TUTAJ), że od razu zdecydowałam się na dużą kostkę . Całe szczęście! Od momentu, w którym użyłam go po raz pierwszy, stanowi dla mnie podstawę oczyszczania twarzy :)))

Wszystkie dotychczasowe recenzje, które czytałam na temat tego mydełka, z entuzjastycznym wpisem Kosodrzewiny na czele [KLIK], nie były ani odrobinę przesadzone. Mydło węglowe jest fantastyczne! Na mojej przetłuszczającej się, skłonnej do zanieczyszczeń, a jednocześnie dość wrażliwej cerze sprawdza się doskonale.

Niech nie zwiedzie Was czarny, węglowy kolor :))) Mydło pieni się jasną, kremową pianką, która delikatnie i niezwykle skutecznie oczyszcza twarz. Nie odczuwam żadnego dyskomfortu związanego czy to z podrażnieniem oczu, czy też z przesuszeniem cery, czego niektórzy pewnie się obawiają. Nic z tych rzeczy. Mydło węglowe pozostawia skórę czystą i miękką, gotową do dalszych zabiegów pielęgnacyjnych. Co więcej, regularnie stosowane pomaga poprawić kondycję cery. Co prawda nie zauważam obiecywanego rozjaśnienia przebarwień, ale redukcję zanieczyszczeń i stanów zapalnych jak najbardziej!

Warto podkreślić godną pochwały wydajność. Używam tego mydła dwa razy dziennie od jakichś trzech, czterech tygodni, a ubytek jest prawie niewidoczny. Fakt, trzeba zadać sobie trud właściwego przechowywania kostki, bez narażania jej na wilgoć, ale to w gruncie rzeczy drobna niedogodność.

Nie dziwię się, że mydło węglowe jest hitem sprzedaży, bo w pełni na to zasługuje. Mnie też zachwyciło. Cieszę się, że znajomość z asortymentem TULI rozpoczęła się tak obiecująco :)))

piątek, 17 lutego 2012

Jak dobry rzemieślnik :)))

Lakier do włosów to dla mnie podstawa stylizacji, sięgam po niego codziennie, układając grzywkę. Lubię, kiedy mocno utrwala, nie zasychając przy tym na twardą skorupę. Przyznaję, że mam w tej kategorii swojego ulubieńca, ale nie stronię przed nowościami. Mimo zastrzeżeń, jakie generalnie mam do marki Syoss, ucieszyłam się z możliwości przetestowania lakieru i pianki z linii Volume Lift, jaką dał mi Magazyn Drogeria.






Według producenta produkty Volume Lift dają maksymalną objętość i wyjątkowo długotrwałe utrwalenie bez obciążania włosów. Lakier szybko wysycha i jest łatwy do usunięcia podczas szczotkowania, a pianka zachowuje naturalny połysk i nie skleja włosów. Serię uzupełnia fluid dodający objętości, ale z nim akurat nie miałam do czynienia.

Estetyka opakowań utrzymana jest w dość ascetycznym stylu charakterystycznym dla wszystkich produktów Syoss i muszę przyznać, że mi odpowiada. Poprzez dominującą czerń oraz brak zdobień i krzykliwości nawiązuje do haseł o profesjonalizmie, jakimi reklamuje się marka, próbując zdobyć zaufanie i sympatię klientów.

Co do samej ich zawartości, czyli mówiąc krótko co do jakości produktów, to zarówno lakierowi, jak i piance nie można odmówić skuteczności. Pod tym względem, że naprawdę mocno i na długo utrwalają. Jak dla mnie aż za mocno! Tym samym w głównej zalecie upatruję też głównej wady ...

O co dokładnie mi chodzi?

Grzywka utrwalona lakierem Volume Lift trzyma się w stanie nienaruszonym przez cały dzień, od świtu do nocy, jednak włosy są sklejone i sztywne. Fakt, nie trzeba się martwić niesfornymi kosmykami, co jest dla mnie dużym komfortem, ale o elastyczności fryzury można zapomnieć, trudno też włosy rozczesać. Na temat objętości, jaką lakier ma nadawać, nie wypowiadam się, bo nie tego od niego oczekiwałam, zresztą trudno byłoby na moich długich do pasa włosach stosować go w sposób, który mógłby tę cechę zweryfikować. Choć przypuszczam, że krótkie fryzury przy jego pomocy rzeczywiście mogą pod tym względem zyskać.

Z pianką historia jest podobna. Łatwa w aplikacji nawet na moich długich włosach, nałożona na wilgotne pasma rzeczywiście daje wrażenie, że włosów wizualnie jest więcej. Niestety, efekt, choć faktycznie długotrwały, okupiony jest fryzurą dość sztywną i mało elastyczną, czego nie lubię.

Plus za pojemność! Lakier ma aż 300 ml, a pianka 250 ml, czyli w jednym i drugim przypadku więcej niż przeciętnie u konkurencji. Biorąc pod uwagę ceny (odpowiednio około 14 zł i 12 zł) i przyzwoitą wydajność, można uznać, że to bardzo dobry deal!

Tak, Volume Lift działa. Spełnia swoje zadanie, choć bez finezji. Jak dobry rzemieślnik. A ja szukam jednak zdolnego artysty :)))

środa, 15 lutego 2012

Aż tyle i tylko tyle

Fala przenikliwego mrozu już za nami, a zanim zaatakuje nas kolejna, zapraszam na recenzję dwóch specyfików FLOS-LEK z serii Winter Care, zimowego kremu ochronnego oraz zimowego kremu ochronnego z bio-olejem ze słodkich migdałów.









Zimowy krem ochronny


Krem o delikatnej konsystencji przeznaczony do pielęgnacji każdego typu skóry, chroni twarz, dekolt i ręce przed niekorzystnym wpływem warunków atmosferycznych. Reguluje natłuszczenie i poprawia nawilżenie skóry zabezpieczając ją przed wiatrem, wilgocią i mrozem - nawet do -20°C. Bardzo dobrze wchłania się w skórę pozostawiając na niej film ochronny. Zawiera wysokiej jakości aktywne składniki. "Wosk łabędzi", olej migdałowy, prowitamina B5 - nadają skórze gładkość, miękkość i elastyczność. Witamina E chroni przed negatywnym działaniem wolnych rodników a filtr UV przed szkodliwym wpływem promieni słonecznych, opóźniając proces starzenia skóry. Krem testowany w ostrym klimacie górskim, polecany do pielęgnacji i ochrony każdego typu skóry, szczególnie w okresie zimy.

Zimowy krem ochronny z bio-olejem ze słodkich migdałów

Zastosowanie: krem dedykowany do ochrony i pielęgnacji wrażliwej skóry twarzy, dekoltu oraz dłoni zimą w temperaturach poniżej zera stopni.
Działanie: krem chroni przed wiatrem, wilgocią i mrozem, organiczny olej ze słodkich migdałów, bogaty w kwasy tłuszczowe i witaminę E zmiękcza, odżywia i odmładza. Łagodzi i przyspiesza regenerację podrażnionej skóry. Jest niezwykle delikatny.
Efekt: idealne zabezpieczona wrażliwa skóra zimą przed niekorzystnym wpływem czynników atmosferycznych.
Składniki aktywne: bio-olej ze słodkich migdałów: pochodzi z certyfikowanej uprawy organicznej. Jest bogaty w kwas oleinowy i linolowy oraz witaminy i składniki mineralne. Odpowiedni do każdego rodzaju skóry, a szczególności skóry wrażliwej, suchej i niemowlęcej.


Zwlekałam z napisaniem tej recenzji, najpierw czekając na siarczyste mrozy, potem nie mogąc się zdecydować co do ostatecznej oceny tych kremów. Oczekiwania miałam spore, zwłaszcza wobec tego z olejem migdałowym, który w czystej postaci wyjątkowo mi służy. A tymczasem targają mną mieszane uczucia ...

Cała seria Winter Care przeznaczona jest do pielęgnacji skóry w trudnych zimowych warunkach. Ma chronić przed mrozem i jego skutkami. Spodziewałam się więc kremów odżywczych, o bogatych formułach. I poniekąd opisywane dziś przeze mnie kremy ochronne takie właśnie są, treściwe i dość tłuste. Pozostawiają na skórze wyczuwalny film, dający poczucie zabezpieczenia przed niską temperaturą. I w zasadzie nie da się zaprzeczyć, że działają, spisywały się nawet przy największych mrozach, zabezpieczały skórę przed pierzchnięciem, pieczeniem czy pękaniem. Nie były może idealną bazą pod makijaż, ale też niespecjalnie go utrudniały.

Skąd zatem moje zastrzeżenia?

Przede wszystkim kłopotliwa jest sama aplikacja. Coś w składzie tych kremów sprawia, że są dość tępe, ciężko się rozprowadzają. Skóra musi być też idealnie sucha, w innym przypadku wiążą wodę i sprawa staje się jeszcze trudniejsza. Dotyczy to przede wszystkim kremu z bio-olejem, zwykły krem ochronny pod tym kątem daje się we znaki zdecydowanie mniej. Nie czynię jednak z tej uciążliwej aplikacji jakiegoś dużego zarzutu, odrobina wprawy i można sobie poradzić.

Dużo bardziej przeszkadza mi to, że kremy są tak wąsko wyspecjalizowane i choć spełniają swoje ochronne funkcje, nie dają skórze nic więcej. Po prostu nie mogę ich stosować na dłuższą metę, co kilkakrotnie sprawdziłam. Każdorazowo kończyło się to odwodnieniem i nawrotem nękającego mnie zwykle o tej porze roku ŁZS. Moja cera jest po prostu zbyt wymagająca, ochrona przed mrozem to za mało. Super, że krem z bio-olejem można stosować też na inne partie ciała, myślę, że w moim przypadku znacznie skuteczniejszy jest jako krem do rąk. Na alternatywne zastosowanie kremu ochronnego nie mam pomysłu ...

Byłabym niesprawiedliwa krytykując te kremy doszczętnie, dlatego jeszcze raz podkreślam, że przed mrozem naprawdę chronią. Polecam je każdemu, kto od zimowej pielęgnacji nie oczekuje zbyt wiele, chcąc po prostu zabezpieczyć się przed zimowymi warunkami, czy to regularnie, czy od czasu do czasu, w zależności od pogody. Odradzam, jeśli cera boryka się z problemami wymagającymi pielęgnacji bardziej zaawansowanej. Winter Care po prostu chroni przed mrozem ... Aż tyle i tylko tyle.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Kolacja ze śniadaniem :)))

Upodobania w kwestii zapachów to sprawa wyjątkowo indywidualna, trudno recenzować perfumy w tradycyjny sposób. W dodatku do ich opisywania naprawdę trzeba mieć talent, którego niestety u siebie nie dostrzegam. Dlatego pozwólcie, że po prostu podzielę się swoimi wrażeniami, tak jak umiem :))) Moje drogie, zapraszam na słów kilka o Cacharel Amor Amor Forbidden Kiss :)))






Nuta głowy: mandarynka, grejpfrut, różowy pieprz.
Nuta serca: kawa, frangipani.
Nuta bazy: białe piżmo, wanilia.


Forbidden Kiss, tytułem wstępu, prezentowałam Wam TUTAJ dobrych kilkanaście tygodni temu, także zdążyłam już utwierdzić się w swojej opinii na temat tych perfum.

Oczekiwania miałam spore, bo kompozycja wydawała mi się jakby stworzona specjalnie dla mnie. Mandarynka i grejpfrut w nucie głowy zapowiadały świdrujący, rześki, słodko - gorzki wstęp, pogłębiony kwiatowymi akcentami w nucie serca, a zwieńczony głębokim, zmysłowym aromatem piżma i wanilii w nucie bazy. Tymczasem przyznaję, że cytrusowej lekkości w Forbidden Kiss nie wyczuwam w ogóle. Zapach już od pierwszej chwili jest wyjątkowo mocny i choć po chwili słabnie, to rozwija się na mojej skórze przedziwnie, lekko kwaśno, co przypisuję kawie. Ostatecznie traci swój kwaśny charakter, pozostawiając wokół mnie na długie godziny słodką i w sumie na dłuższą metę dość nudną, ale na szczęście nie męczącą otoczenia chmurę wanilii i kwiatów. Plus za trwałość!

Forbidden Kiss, choć ładny i zapadający w pamięć, mnie osobiście nie porwał, brakuje mi w nim jakiegoś drugiego dna, jakiejś głębi. Odbieram te perfumy jako zbyt oczywiste, nie pozostawiające miejsca wyobraźni. Nazwałabym je zmysłowymi i nasyconymi, zgadując, że jest to zapach dla kobiet młodych, wyzwolonych, przebojowych, lubiących podkreślać swoją atrakcyjność, bez strachu sięgających po zakazany owoc. W sam raz na randkę, na przykład na długą, romantyczną kolację. Ze śniadaniem :)))



niedziela, 12 lutego 2012

Coś na ząb :)))

Niespodziewana wizyta? Zaimprowizowana impreza? Hmmm, co by tu podać na stół? ...

Postawiona wczoraj przed takim problemem, przypomniałam sobie pewien przepis. Szybki przegląd zawartości lodówki i równie szybka decyzja, kolorowa sałatka makaronowa! Łatwa w przygotowaniu, gotowa była już po kilku chwilach. W dodatku nie dość, że zyskała uznanie gości, to jeszcze po prostu bardzo ładnie się prezentowała :)))






Macie ochotę ją zaserwować? Przygotujcie:

- kolorowy makaron typu fusilli;
- opakowanie pomidorków koktajlowych;
- dwie kulki mozzarelli;
- kilkanaście zielonych oliwek;
- ulubione przyprawy;
- kilka listków świeżej bazylii;
- odrobinę oliwy.

Makaron ugotujcie al dente i zahartujcie. Pomidorki pokrójcie na połówki, mozzarellę na niewielkie kawałki, a oliwki na plasterki i połączcie z makaronem. Z oliwy i ulubionych przypraw przygotujcie sos, który doda całości charakteru (ja niezmiennie sięgam po sprawdzoną mieszankę ziół do sałatek Kamis KLIK). Delikatnie wymieszajcie, na koniec dorzucając listki świeżej bazylii.

Gotowe, można siadać i zajadać! Kto otwiera wino? :)))

piątek, 10 lutego 2012

Zaproszenie :)))

Walentynki już za kilka dni i choć wiem, że nie wszystkie darzymy to święto sympatią, to i tak niezależnie od tego chciałabym zachęcić Was do udziału w walentynkowym konkursie Magazynu Drogeria. Zapraszam w imieniu organizatora! Nie powinnyście przejść obojętnie obok tak atrakcyjnych nagród :)))



(Zdjęcia: Magazyn Drogeria)











Wszystkie szczegóły odnośnie zasad konkursu znajdziecie TUTAJ. Ja sama nie startuję, ale Wam życzę powodzenia. Łapcie okazję!

środa, 8 lutego 2012

Chcę więcej! :)))

Jakiś czas temu wspominałam Wam o produktach marki Phenome, które trafiły do mnie za pośrednictwem Magazynu Drogeria. Dziś mogę już zrecenzować dla Was pierwszy z nich, mianowicie mydło Fresh Mint Natural Soap Bar :)))









Znając moją słabość do mydeł, pewnie nie dziwi Was fakt, że sięgnęłam po nie w pierwszej kolejności. Nie mogłam się powstrzymać! Naczytałam się o proekologicznej filozofii oraz pełnej odniesień do natury misji Phenome i byłam bardzo ciekawa, jak ambitne deklaracje marki mają się do rzeczywistości. Wystarczył rzut oka na opakowanie, samo w sobie dość surowe i kojarzące się z odzyskiwaniem surowców, żeby rozwiały się moje wątpliwości. W składzie ani śladu po parabenach, SLS, SLES, pochodnych ropy naftowej, silikonach, sztucznych barwnikach czy substancjach zapachowych, za to mnóstwo certyfikowanych, organicznych substancji roślinnych!

W kartonowym opakowaniu znalazłam zgrabną kostkę w tradycyjnym kształcie, której jedyną ozdobą było logo marki. Zgaszony zielony kolor od razu przywodził skojarzenie z miętą, głównym składnikiem decydującym o właściwościach mydła (mentha peperita leaf oil). Nie muszę chyba wspominać, że momentalnie spotęgowane zostało przez wyraźny miętowy zapach? :))) Przyjemny, nie drażniący, słodkawy, jak pudrowa miętówka lub klasyczna guma do żucia, ale jednocześnie lekki, orzeźwiający i pobudzający.

Obawiałam się niepożądanego zimą efektu chłodzącego, ale niepotrzebnie. Mydełko za to dokładnie oczyszczało ciało, pozostawiając skórę odświeżoną i pachnącą. Nie pieniło się może obficie, ale dzięki temu zmydlało się powoli. Kostka wystarczyła mi na mniej więcej miesiąc. Jest to dość dobry wynik, biorąc pod uwagę jej wagę - zaledwie 90 g.

Nie umiem ocenić relacji ceny do wagi, bo mimo starań nie udało mi się ustalić, ile Fresh Mint Natural Soap Bar kosztuje (może wiecie? edit: jesteście niezastąpione :*, 20 zł). Sugerując się cenami innych produktów Phenome, podejrzewam, że nie jest najtańsze. W każdym razie jego jakość oceniam wysoko. Choć można by życzyć sobie bardziej obfitej piany i standardowej, a nie okrojonej wielkości kostki, docenić trzeba z pewnością świetny skład, piękny zapach i niezłą wydajność tego mydła. Bardzo spodobała mi się też estetyka opakowania, skromna, ale przez to urokliwa.

Przyczepię się na koniec do dostępności Phenome, bo sklepów stacjonarnych marka posiada zaledwie kilka. Funkcjonuje na szczęście sklep on-line, ale wolałabym mieć możliwość bezpośredniego poznania asortymentu. Pooglądania, pomacania, powąchania ... Bo mydełko Fresh Mint wyostrzyło mój apetyt! Chcę więcej :DDD

wtorek, 7 lutego 2012

Czas płynie :)))

Niedawno miałam urodziny. Nie powiem, kiedy, przemilczę, które ;))) Z przyjemnością pochwalę się natomiast, co dostałam! Zdradzając przy tym, że są to prezenty od bliskich mi osób, z którymi do pewnego momentu łączyła mnie znajomość internetowa, dawno już przeniesiona jednak do realnego życia. Dziewczyny, zrobiłyście mi wspaniałą niespodziankę, jeszcze raz dziękuję! :***



Co dostałam?



Zestaw Lancome ...






... z maskarą Hypnose,
czarną kredką
i miniaturą płynu do demakijażu ...






... oraz mydełko z Lawendowej Farmy, lakier OPI i piękny, szklany wisior :)))






Zdjęcia bukietu, który został mi przesłany pocztą kwiatową z drugiego końca Europy, niestety nie mam, ale musicie uwierzyć mi na słowo, że był przepiękny! O zdumieniu, w jakie wprawił mnie kurier, odnajdując mnie w restauracji, gdzie spędzałam czas w doborowym towarzystwie, nawet nie wspominam.

Czas płynie nieubłaganie i lubię myśleć, że urodziny są po to, by nam ten fakt osłodzić :DDD

poniedziałek, 6 lutego 2012

Czerwona kartka ;)))

Ruby Pumps China Glaze kupiłam niejako za Waszą namową. Po zachwytach, które licznie wyrażałyście w komentarzach, zaczęłam sprawdzać, co to za cudo. Poszperałam, poprzeglądałam zdjęcia i doszłam do wniosku, że macie rację! Ruby jest rzeczywiście urzekający, głęboko czerwony, ozdobiony masą mieniących się mikrodrobin. Po prostu musiałam go mieć! I mam :)))









Ruby jest piękny, ale jego niebanalna uroda nie przesłania niestety jego wad ... Nie jest to pierwszy lakier China Glaze, z jakim mam do czynienia, ale pierwszy, który płata mi takie figle! Tego się nie spodziewałam.


1. Dostępność - 1 (liczne sklepy internetowe, także polskie).
2. Cena - 1 (20 zł, może nie tak mało, ale też bez jakiejś szczególnej marży w stosunku do ceny w dolarach).
3. Kolor - 1 (strojny, niby klasyczny, a wyróżniający się).
4. Aplikacja - 0 (niestety konsystencja Ruby Pumps jest na tyle rzadka, że bardzo łatwo zalać skórki, malowanie musi być niezwykle precyzyjne, żeby manicure wyglądał schludnie).
5. Pędzelek - 1 (wygodny, poręczny).
6. Krycie - 1 (standardowe, konieczne nałożenie dwóch warstw).
7. Wysychanie - 1 (bez zastrzeżeń).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Inglot Dry & Shine oraz Nail Tek Hydration Therapy Moisture Balancing Topcoat) - 0 (nawet nie wiem, jak to napisać ... topcoaty, które zastosowałam, po prostu na Ruby nie działają! lakier się ściera, w zasadzie na całej płytce, a na krawędziach to wręcz z prędkością światła ...).
9. Trwałość - 0 (otarcia widoczne już po jednym dniu).
10. Zmywanie - 0 (może nie koszmarne, ale wystarczająco uciążliwe, żeby dać w kość).

Moja ocena: 6/10.


Liczyłam na zdecydowanie lepszą jakość. Lakier co prawda jest śliczny, przyciąga spojrzenia, prowokuje komplementy, ale to wszystko nie rekompensuje jego kiepskiej trwałości. Wlepiam czerwoną kartkę! W ślicznym odcieniu Ruby Pumps ;)))

niedziela, 5 lutego 2012

Zapach domowego ciasta :)))

Dom wypełniony zapachem ciasta ... Pysznego, jeszcze ciepłego ... Nic tak nie smakuje, jak domowe wypieki. Może nie najpiękniejsze, może nie najwyższych cukierniczych lotów, ale za to przygotowane z sercem. Zapraszam na wyborne i niezwykle proste w przygotowaniu drożdżowe bułeczki z wiśniową konfiturą :))) W sam raz na niedzielne rodzinne popołudnie.






Przygotuj:

- 500 g mąki
- 100 g masła bądź margaryny
- 40 g drożdży
- 1 łyżkę cukru
- 2 jajka (plus dodatkowo 1 białko)
- 180 g (małe opakowanie) gęstej śmietany
- ulubioną konfiturę, na przykład wiśniową

Wymieszaj mąkę, drożdże i posiekane na niewielkie kawałki masło. Dodaj cukier, jajka, śmietanę i wyrób ciasto. Powinno być zwarte, elastyczne i dobrze odchodzić od dłoni. W wersji dla pracowitych na tym etapie ciasto można schłodzić, a potem rozwałkować na kształt koła, podzielić na trójkąty, wyłożyć na nie konfiturę i zwijać w rogaliki. W wersji dla leniwych, czyli dla mnie :DDD, wystarczy ciasto odrywać po kawałku, w dłoniach formować z niego płaskie placuszki, nakładać konfiturę i łącząc brzegi na kształt sakiewek formować zgrabne bułeczki :))) Proporcje, które podałam, pozwolą przygotować 12 pysznych sztuk. Teraz bułeczki powinny trafić na lekko natłuszczoną blaszkę i zostać starannie posmarowane białkiem, żeby w czasie pieczenia ładnie się zrumieniły. I siup do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na jakieś 20 minut! Zanim się upieką, ich aromatyczny zapach zdąży wypełnić cały dom. Smacznego! :)))


piątek, 3 lutego 2012

Trzy grosze ...

Dzisiaj miała być recenzja. Recenzja jednego z wielu kosmetyków, które otrzymuję do testów. Ale nie będzie. Postanowiłam zabrać głos w sprawie, która nagłośniona przez przykrą historię Dominiki, autorki bloga Wyznania Kosmetykoholiczki [KLIK i KLIK], zdaje się już żyć własnym życiem i dotyka poniekąd większość z nas, blogerek aktywnie współpracujących z rozmaitymi markami. Abstrahując już całkiem od Blogboxa, od którego wszystko się zaczęło [swoją drogą super pomysł autorstwa Obsession, KLIK], chciałam dodać do tej burzliwej dyskusji swoje trzy grosze.

Dlaczego? Ponieważ jako blogerka podejmująca rozmaite formy współpracy z producentami i agencjami, czuję się wywołana do tablicy. A nie daję zgody na to, by jedno zdarzenie, z którym nie miałam nic wspólnego, zaważyło na mojej reputacji. Czuję, że muszę bronić marki No to pięknie! i swojej wiarygodności w Waszych oczach. Pracuję na nią już dwa lata, nie pozwolę tego przekreślić.

Tak, przyjmuję propozycje współpracy. Tak, wiele recenzji zamieszczanych na tym blogu dotyczy produktów, które otrzymałam. Tak, wiele z nich ma pozytywny wydźwięk. Jednak zawsze, ale to zawsze oznaczam takie wpisy etykietą "Współpraca" i robię wszystko, żeby zachować dystans. Wiem, że często zawierzacie moim opiniom decydując się na jakiś konkretny zakup, byłoby więc skrajną nieodpowiedzialnością pisanie recenzji w sposób nieuczciwy i nierzetelny. Gwarantuję Wam, że wszystkie opieram na długotrwałych testach.

Myślę, że warto w tym miejscu zdradzić, jak praca nad No to pięknie! wygląda od kuchni. Pozwolę sobie zamieścić fragment komentarza, który zostawiłam u Dominiki.

Co do samej kwestii otrzymywania kosmetyków, to oczywiście może to być kuszące i rozumiem blogerki starające się na własną rękę o nawiązanie współpracy. Wiem, że wiele dziewczyn robi to z głową. Ja jednak od początku założyłam, że sama z żadnymi propozycjami nie wychodzę. Jeśli dana marka czy agencja zada sobie trud, odnajdzie mnie i uzna, że mój blog warto obdarzyć zaufaniem, jest to dla mnie pewnego rodzaju wyróżnienie i znak, że trzymam poziom. Nie chcę nikogo obrażać, ale wysyłanie dziesiątek maili z prośbą o produkty do testów trąci wyłudzaniem.

Co do zasady sama nie zwracam się do producentów z prośbą o nawiązanie współpracy. Pracuję, zarabiam, niczego od nikogo nie potrzebuję. Rozważam jedynie te propozycje, które zostają mi złożone. Oczywiście selekcjonuję je, część odrzucając, bo na przykład są niezgodne z profilem bloga albo zawierają niepoważne czy wręcz obraźliwe wymagania co do terminu publikacji bądź nawet treści (!) recenzji. Warunkiem podjęcia jakiejkolwiek formy współpracy zawsze czynię prawo do subiektywnej i całkowicie niezależnej oceny jakości przekazanych mi produktów. Mam nadzieję, że to widać w moich tekstach.

Cenię to, że tak licznie tu zaglądacie, że komentujecie moje wpisy, piszecie maile dając wyraz swojej sympatii. Chciałabym, żeby tak zostało! A historia felernego Blogboxa niech sobie będzie plamą na honorze, ale nie moim :)))