beauty & lifestyle blog

niedziela, 30 czerwca 2013

Zachwyty ostatnich tygodni, czyli odkrycia czerwca

Ostatnie tygodnie upłynęły mi pod znakiem pracy, pracy i jeszcze raz pracy, nie miałam czasu i siły ani na zakupy, ani na makijażowe eksperymenty. Ale żelowe pomadki Color Whisper Maybelline same wpadły mi w ręce i to zdecydowanie one, co do jednej, zyskują miano odkrycia czerwca :)))






Początkowo myślałam, że zostawię sobie jedną, góra dwie, a resztę komuś oddam, ale koniec końców z żadną nie potrafiłam się rozstać :DDD Moja ulubiona to nudziakowa Bare to be bold, idealna do codziennego makijażu i szybkich pociągnięć nawet bez lusterka, ale tak naprawdę każda coś w sobie ma. 






Pomadki Color Whisper mają lekką, nieobciążającą, mięciutką żelową formułę, nie dają pełnego krycia, ale nie są też zupełnie transparentne. To po prostu niezobowiązujący kolorowy akcent na ustach, wygodna aplikacja i komfort noszenia w jednym.







Color Whisper to seksowna przezroczystość koloru na Twoich ustach. Dzięki lekkiej, żelowej formule, światło swobodnie przepływa krawędzią ust nadając im kuszącego blasku. Kolor frywolny, delikatny i zrazem intensywny, jak tajemnica szeptana na ucho. Odważ się, czasami szept znaczy więcej niż krzyk.







Kiedy po raz pierwszy wspominałam wam o tych pomadkach, pytałyście, czy są już dostępne w sklepach. Od jakiegoś czasu widuję je w Rossmannie, także spokojnie możecie się za nimi rozglądać. Wybierać można spośród 12 odcieni, koszt to jakieś 25 zł za sztukę.


Podoba mi się, że Color Whisper dają taki nienachalny efekt na ustach, który w dodatku dość łatwo stopniować, o ile komuś zależy na mocniejszym kolorze. Trwałość co prawda, jak można się domyślać, nie jest jakaś oszałamiająca, no ale to nie są pomadki typu long lasting. Zastrzeżenia mogłabym mieć chyba jedynie do jakości opakowań, plastikowe osłonki pomadek nie wyglądają za solidnie. Ale póki co żadna mi się nie rozwaliła, choć często noszę je w torebce, także nie czepiam się! 

Color Whisper niezwykle przypadły mi do gustu, będą mi towarzyszyć całe lato :)))



Chciałabym na koniec napisać kilka słów na temat paletki Sleek Storm. To takie odkrycie nie odkrycie, bo to moja najstarsza sleekowa paleta, ale jakoś tak wyszło, że dopiero niedawno wpadłam na to, żeby brąz i czerń wykorzystać do stylizacji brwi. 






Mam co prawda słynny set z Catrice i w sumie bardzo go lubię, ale na moich niemal czarnych brwiach tym catricowym brązom zdarzało się odznaczać. W jakimś odruchu intuicji któregoś dnia zmieszałam sobie na pędzlu najciemniejszy brąz z czernią z paletki Storm i okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Kombinacja ta świetnie się u mnie sprawdza, kolor ginie na moich brwiach, które potraktowane tymi cieniami i porządnie wyczesane wydają się po prostu pełniejsze, bez efektu przerysowania. Także trzymam się tej mieszanki i póki co nie szukam niczego innego. Choć nie powiem, po wszystkich entuzjastycznych recenzjach, które widziałam, marzy mi się MUFE Aqua Brow. Ale to może kiedyś, na razie niech będzie stary dobry Sleek :)))



A jak Wam upłynął czerwiec? Jest coś, co Was szczególnie zachwyciło? Koniecznie napiszcie!


Buziaki,
Cammie.




sobota, 29 czerwca 2013

Zatrzymać chwilę, czyli ładne rzeczy (4)

Uwielbiamy dokumentować piękne i szczęśliwe chwile, prawda? Teraz, kiedy wraz z wakacjami rozpoczął się sezon wyjazdowy, większości z nas znowu przybędzie mnóstwo zdjęć. To doskonały moment, żebym pokazała Wam Capturing Couture i My Life Story. Zapraszam na kolejny post z cyklu Ładne rzeczy :)))


Na Capturing Couture [KLIK] natknęłam się kilka lat temu, szukając pomysłu na prezent dla mojego męża. Ze zdumieniem odkryłam, jak niezwykłe mogą być akcesoria do aparatów fotograficznych! Zupełnie urzekły mnie te paski. Wybierać można spośród kilku kolekcji, także każdy może znaleźć coś dla siebie. Poniżej kilka przykładów.



Cobalt Blue Organza z kolekcji kwiatowej.






Charlotte Black z kolekcji tkaninowej.






Sequin Gold z kolekcji cekinowej.






Hibiscus Moon z kolekcji tropikalnej.






I na koniec The Reaper z kolekcji męskiej, wzór, który wybrałam dla męża.









W ofercie dostępne są też krótkie paseczki na nadgarstek do małych aparatów, takie jak ten tutaj, Hot Pink Organza.






Fajowskie, no nie? I dodatku bardzo praktyczne. Ich urok to w zasadzie wartość dodana, w pierwszej kolejności mają spełniać po prostu swoje funkcje. Na przykładzie egzemplarza, który podarowałam mężowi, mogę stwierdzić, że Capturing Cotoure to nie tylko  oryginalny wygląd, to przede wszystkim jakość i funkcjonalność.



A co zrobić ze zdjęciami? Można zgromadzić je gdzieś na dysku, można wypełnić nimi tradycyjny album, ale można też sięgnąć po coś zupełnie niekonwencjonalnego. Myśl o notatniku My Life Story [KLIK] regularnie do mnie powraca, odkąd wiele lat temu wypatrzyłam go w jakimś babskim magazynie.









Wielka, pięknie wydana księga przeznaczona na osobiste zapiski i zdjęcia, tworzące historię naszego życia. Kto wie? Może kiedyś zrobię sobie taki prezent, ku pamięci :DDD Jeśli przechowywać wspomnienia, to tylko tak! Z duszą :)))



Podoba mi się, że Capturing Couture dekoracyjny wymiar nadaje zwykłym przedmiotom użytkowym, czyniąc z nich coś wyjątkowego. Idea My Life Story też bardzo do mnie przemawia, niby zwykła książka, ale wypełniona treścią naszego życia staje się przecież jedyna w swoim rodzaju, oryginalna i niepowtarzalna. Uwielbiam takie rzeczy! A Wy?


Buziaki,
Cammie.






piątek, 28 czerwca 2013

Wpadłam po uszy, czyli znowu pozytywnie o JOIK

Jeśli chodzi o JOIK, wpadłam po uszy. Czego nie wzięłabym do ręki, wszystko mi pasuje, wszystko mi się podoba. Z niektórymi markami już tak mam, że konsekwentnie zyskują moją sympatię i zaufanie, a Wy? 

Jak tu nie polubić takiego cudeńka? Nawilżający olejek do ciała z cytryną i bergamotką z miejsca skradł moje serce.






Nawilżający olejek do ciała JOIK z cytryną i bergamotką jest kosmetykiem w 100% naturalnym, przygotowanym metodą „handmade”, czyli ręcznie. Posiada doskonałe właściwości nawilżające, dzięki zawartości zestawu olejków: słonecznikowego, z pestek winogron oraz kokosowego. Taka kompozycja naturalnych olejków tworzy na skórze delikatną barierę ochronną, która pomaga utrzymać właściwy poziom wilgotności, nie pozostawiając uczucia tłustości. Przyjemny, cytrusowy aromat kosmetyku, uzyskany dzięki zastosowaniu w recepturze olejku cytrynowego i bergamotowego (wyciskanego ze skórek pomarańczy uprawianej głównie na terenie Włoch), orzeźwia i sprawia, że zabieg pielęgnacyjny staje się istną przyjemnością. Olejek należy nanosić na wilgotną po kąpieli lub prysznicu skórę, dokładnie wmasować, a następnie wytrzeć ciało ręcznikiem. Można go stosować także na skórę suchą.

Składniki:
helianthus annuus seed oil, vitis v inifera seed oil, caprylic / capric triglyceride, citrus limonum peel oil, citrus aurantium bergamia fruit oil, linalool, geraniol, limonene, citral, components of natural essential oils.

Cena: 37,50 zł / 100 ml.

Dostępność: KLIK.



Bardzo lubię olejkową formę pielęgnacji na mokro, głównie za błyskawiczną, nieuciążliwą aplikację i natychmiastową poprawę kondycji skóry. Olejek JOIK dodatkowo czaruje zapachem. Przepadłam! Cytryna i bergamotka to dla mnie połączenie idealne, słodko - kwaśne, cierpko - gorzkie, cudownie orzeźwiające i relaksujące.

Jeśli chodzi o komfort stosowania, nie musicie się obawiać. Olejek nie tłuści, nie brudzi, pozostawia za to przyjemne uczucie odżywienia i uelastycznienia skóry. To najlżejsza formuła jaką znam, lżejsza od podobnych olejków z TBS, Alterry czy Alverde. W sam raz na lato (zimą dla niektórych mogłaby okazać się za słaba).

Duży plus za opakowanie z pompką! W dodatku umożliwiającą aplikację wprost na ciało. Wystarczy kilkoma ruchami wmasować olejek w skórę et voila. Lubię to!



Mam nadzieję, że trochę Was tym olejkiem i w ogóle marką JOIK zainteresowałam. Wiem, że nie jest jakoś szczególnie u nas znana, ale chciałabym choć trochę ją spopularyzować, jest tego warta. W zanadrzu mam jeszcze wpis na temat peelingów do ciała, znowu pełen zachwytów. Nic na to nie poradzę :DDD


Buziaki,
Cammie.



Aaaaaa, zapomniałabym!
Przecież część z Was rozpoczyna dziś wakacje!
Życzę Wam wspaniałego, słonecznego,
pełnego niezapomnianych wrażeń lata :*





wtorek, 25 czerwca 2013

Mała miss, czyli bez komentarza ...

Nawiązując do wczorajszej dyskusji [KLIK], pokażę Wam parę zdjęć. I pozwólcie, że zostawię je bez komentarza ...
















Oby zdrowy rozsądek nigdy nas nie opuszczał!

Buziaki,
Cammie.




poniedziałek, 24 czerwca 2013

Kij w mrowisko, czyli kolorówka dla maluchów

Od jakiegoś czasu korci mnie, żeby po burzliwej dyskusji na temat kosmetyków do makijażu dla mężczyzn [KLIK i KLIK] znowu włożyć kij w mrowisko i pogadać z Wami na nie mniej kontrowersyjny temat. Co myślicie o kolorowych kosmetykach dla małych dziewczynek?





Kosmetyka dziecięca to olbrzymi przemysł. I nie mam tu na myśli produktów pielęgnacyjnych, których istnienie jest w pełni uzasadnione, chodzi mi o kosmetyki kolorowe, szminki, cienie czy lakiery do paznokci przeznaczone dla dziewczynek. Ich stylistyka nie pozostawia zresztą złudzeń, ilość różu i księżniczkowych akcentów jest tak wymowna, że nikt nie powinien mieć wątpliwości, że są to produkty dla kilkulatek. To samo dotyczy wszelkich akcesoriów, których wybór także jest ogromny, począwszy od toaletek, na kuferkach skończywszy.












OK, wszystko jest dla ludzi, skoro jest podaż, to musi być popyt, przecież ktoś to wszystko kupuje. Rozumiem, że w dziewczynkach drzemie naturalna ciekawość, w końcu która z nas nie podkradała kosmetyków mamie? Która nie malowała paznokci flamastrami? O ile wszystko opiera się o zabawę, potrafię to zaakceptować, ale po prostu przeraża mnie myśl, jak takie kosmetyczne zabawki mogą być niebezpieczne. I to zarówno ze względu na ich częste niewiadome pochodzenie (czy ktoś w ogóle kontroluje składy takich kosmetyków??? czy można wierzyć kredkom, cieniom i pomadkom kupowanym gdzieś w internecie, sklepie zabawkowym albo co gorsza na jakimś bazarku???), jak i ryzyko zrobienia dzieciakom wody z mózgu (czy trzeba wiele, żeby mała dziewczynka uwierzyła, że poczucie własnej wartości buduje się na wyglądzie zewnętrznym? stąd już tylko krok do wszelkich zaburzeń samooceny i samoakceptacji w przyszłości, w dzisiejszym świecie, opętanym kultem nieskazitelnej urody i nienagannej sylwetki, naprawdę o to nietrudno ...). 

Nie wiem, może demonizuję, jak myślicie? Ale ta sprawa nie daje mi spokoju, problem za jakiś czas pewnie będzie dotyczył i mnie. Rolą mądrego rodzica jest ustalanie granic, zastanawiam się, na ile powinnam pozwolić swojej córce? Przymknąć oczy na wszelkie zagrożenia, uznając, że to tylko niewinna zabawa, czy ściśle kontrolować dobór zabawek, uznając, że kolorówka dla maluchów to same zło? 


Ciekawa jestem Waszego zdania i Waszych doświadczeń. Pogadajmy!


Buziaki,
Cammie.




środa, 19 czerwca 2013

Blask kobiecego piękna, czyli urodzinowe pudełko ShinyBox

ShinyBox obchodzi w tym miesiącu pierwsze urodziny, startując przy tym z nową kampanią, w ramach której zostałam ambasadorką marki. Co z tego wyniknie, jeszcze nie wiem, w każdym razie urodzinowe pudełko właśnie do mnie dotarło :)))






Jak się okazało, urocze pasiaste pudełko pod warstwą różowej bibuły kryło zestaw pięciu kosmetyków, w tym aż cztery pełnowymiarowe!






ORGANIQUE
odświeżający krem do stóp

KMS CALIFORNIA
spray odświeżający do włosów

DERMO PHARMA
przeciwzmarszczkowa maska kompres 4D

GREEN PHARMACY
cukrowo - solny peeling do ciała

PAESE
czerwona pomadka w płynie Manifesto (905)


Do pudełka, jako gratis, trafił też kolorowy, wielofunkcyjny pilniczek do paznokci z logo ShinyBox, a dodatkowo kod upoważniający do 5% zniżki w sklepie ekobieca.pl.


Wszelkie szczegóły na temat ShinyBox znajdziecie TUTAJ.



Szczerze mówiąc, nie wiem, co myśleć. Cieszę się, że pudełko zawiera tak dużo pełnowymiarowych produktów, ale w głębi serca spodziewałam się, że urodzinowa edycja zaskoczy nas czymś bardziej ekskluzywnym. Z drugiej strony mamy tu jednak i pielęgnację, i kolorówkę, i coś do twarzy, i coś do ciała, i coś do włosów, można więc uznać, że zawartość jest naprawdę uniwersalna. Mnie najbardziej spodobał się krem do stóp, już dziś pójdzie w ruch!


Jak Wam się podoba urodzinowe, czerwcowe pudełko? Co w ogóle myślicie o ShinyBox? Jakie są Wasze doświadczenia? Jestem ogromnie ciekawa, co macie do powiedzenia, sama przygodę z ShinyBox dopiero zaczynam, licząc na ten sloganowy blask kobiecego piękna :DDD


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 18 czerwca 2013

Makowa panienka, czyli KIKO Poppy red

Zdaję sobie sprawę, że jeśli chodzi o KIKO, to rekordy popularności biją właśnie lakiery piaskowe, ale na przekór trendom pokażę Wam klasyczny krem w odcieniu żywej czerwieni, 362 Poppy red. Mam go już prawie od roku, zupełnie nie wiem, jak to się stało, że jeszcze go Wam nie prezentowałam. A sięgam po niego regularnie, czerwień to jeden z tych nielicznych kolorów, które sprawdzają się w każdej sytuacji.










Lubię ten lakier za ciekawy odcień, głęboki i pulsujący. To rzeczywiście taka czerwień kwiatów maku,  ostra i żywa, jarząca się  w ostrym świetle (pierwsze zdjęcie), gasnąca w cieniu (drugie zdjęcie).


1. Dostępność - 0 (marka w Polsce ciągle trudno dostępna).
2. Cena - 1 (regularnie 2,5 euro, czyli około 10 zł).
3. Kolor - 1 (niby zwykła czerwień, ale wyróżniająca się głębią i ostrością).
4. Aplikacja - 1 (lakier, choć gęsty, rozprowadza się równą warstwą).
5. Pędzelek - 1 (raczej szeroki, wygodny i poręczny).
6. Krycie - 1 (bardzo, bardzo dobre, właściwie wystarczyłaby jedna warstwa).
7. Wysychanie - 1 (zaskakująco szybkie, jak na lakier o gęstej konsystencji).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Sally Hansen Miracle Cure i Golden Rose Gel Look Top Coat) - 1 (wzorowa).
9. Trwałość - 0 (nie więcej niż trzy, cztery dni, dość szybko się wyciera na końcówkach).
10. Zmywanie - 1 (łatwe).

Moja ocena: 8/10.


Generalnie lubię lakiery KIKO, mam ich kilka. Ich kremowa, gęsta konsystencja sprawia co prawda, że dla zachowania precyzji do malowania trzeba się nieco przyłożyć, ale trud wynagradza gładka, błyszcząca tafla koloru. W przypadku Poppy red życzyłabym sobie jedynie lepszej trwałości, lakier z każdym dniem traci na wyglądzie, po mniej więcej czterech prezentując się już tragicznie. Poza tym cud miód ultramaryna!

Ach, żeby salony KIKO pojawiły się wreszcie w Polsce! Wykupiłabym chyba pół kolekcji :DDD


Jak Wam się podoba Poppy Red, makowa panienka? 


Buziaki,
Cammie.




poniedziałek, 17 czerwca 2013

W biodra nie pójdzie, czyli czekoladowa maseczka JOIK

Ach, móc zajadać się czekoladą bez strachu o figurę! Cóż, niedoczekanie nasze. Na szczęście czekoladowe kosmetyki są pod tym względem zupełnie bezpieczne, ile by ich na siebie nie nałożyć, w biodra nie pójdą :DDD

Mam słabość do czekolady, czekoladową nutę w kosmetykach też bardzo lubię (co widać zresztą po moich wpisach chociażby TU, TU czy TU), nic dziwnego, że z całkiem sporego asortymentu JOIK wybrałam akurat czekoladową maseczkę (pamiętacie? ---> KLIK). Maska przeznaczona jest do zmęczonej, zestresowanej cery i uwierzcie mi, że pomijając wszelkie jej zalety natury pielęgnacyjnej, relaksujący seans gwarantowany!



Zdjęcie: materiały promocyjne JOIK.



Ekskluzywna maseczka czekoladowa JOIK do zmęczonej i zestresowanej cery jest kosmetykiem w 100% naturalnym, wytwarzanym metodą „handmade”, czyli ręcznie. Posiada działanie ujędrniająco-odmładzające i jest polecana do pielęgnacji cery przemęczonej i zestresowanej po całym tygodniu. Zawarta w maseczce marokańska glinka Rhassoul oczyszcza pory i usuwa nadmiar sebum, zanieczyszczenia oraz martwe komórki naskórka. Miód i mleko, zmiękczają skórę oraz dostarczają jej bogaty kompleks substancji odżywczych, dodatkowo dodając energii i wzmacniając naczynka krwionośne. Nasiona kakaowca, ze swoją wysoką zawartością witamin A, E i witamin z grupy B, pomagają w walce z niekorzystnym wpływem czynników zewnętrznych. Drenują i pobudzają metabolizm komórkowy, działają regenerująco i kojąco. Właściwości te związane są z obecnością w ziarnie kakaowym różnorodnych substancji, z których najważniejsze to kofeina i teobromina – o działaniu nawilżającym i detoksykującym oraz polifenole - ochronne w stosunku do komórek skóry. Ziarna kakaowca zawierają także związki mineralne, spośród których na szczególną uwagę zasługuje działający odprężająco magnez. 

Maseczka JOIK charakteryzuje się cudownym, czekoladowym zapachem, który pobudza organizm do produkcji hormonów szczęścia, dzięki czemu łagodzi stany napięcia i stres. 

Składniki: the obroma cacao seed powder, maroccan lava clay, whole milk powder, mel powder.






Jak na pierwszy kontakt z tą marką, jestem bardzo zadowolona. Maseczka okazała się skuteczna (wspaniale oczyszcza cerę, zmiękczając skórę i łagodząc wszelkie podrażnienia), nadspodziewanie wydajna (ma postać brązowego proszku, który jak typowa glinka w połączeniu z wodą lub mlekiem zmienia się w gęstą pastę, nie wiem, jak dużo trzeba by wziąć go jednorazowo, żeby opakowanie zgodnie z adnotacją producenta wystarczyło na zaledwie pięć do ośmiu aplikacji, ja oceniam, odmierzając porcję miarką z BU, że spokojnie będzie tych aplikacji ze dwa razy więcej) i rzeczywiście mocno pachnąca czekoladą, co przekłada się na naprawdę relaksujące doznania. Zapach jest na tyle kuszący, że za pierwszym razem po zmieszaniu proszku z mlekiem zdecydowałam się tej mikstury spróbować. Nie róbcie tego :DDD

W zasadzie mam tylko jedno maleńkie zastrzeżenie. Momentami spod tego dominującego, cudnego czekoladowego zapachu, przebija się nieco ziemista, glinkowa nuta, ta kombinacja mnie osobiście  trochę przeszkadza, zakłócając doznania. W gruncie rzeczy jest to jednak kwestia tak względna, że trudno czynić z tego zarzut.

Jeśli chodzi o dostępność, to listę sklepów stacjonarnych i internetowych oferujących kosmetyki JOIK znajdziecie TUTAJ. Maseczka kosztuje około 37 zł. 


Kto lubi czekoladę? Palec do budki! :DDD



Buziaki,
Cammie.







piątek, 14 czerwca 2013

Nie na temat, czyli coś dla kinomaniaków

Dziś coś całkowicie poza wiodącymi tematami No to pięknie!, ale myślę, że sprawa Was zainteresuje. Rano natknęłam się na ciekawą informację, że dzięki umowie pomiędzy You Tube i dwoma polskimi studiami filmowymi, Kadr i Tor, od dziś klasyki polskiej kinematografii możemy oglądać online zupełnie za darmo!









Na razie udostępniono 60 tytułów, tutaj macie pełną listę:

SF Kadr

1. Austeria 2. Akcja pod Arsenałem 3. Brunet wieczorową porą 4. Co mi zrobisz jak mnie złapiesz 5.     Człowiek na torze 6. Do widzenia, do jutra 7. Eroica 8. Ewa chce spać 9. Faraon 10. Galimatias, czyli kogiel- mogiel 2 11. Guiseppe w Warszawie 12. Jutro premiera 13. Kogel-mogel 14. Krzyk 15.  Ludzie z pociągu 16. Matka Joanna od Aniołów 17. Milczenie 18. Nie lubię poniedziałku 19.  Niewinni czarodzieje 20. Nikt nie woła 21. Noce i dnie 22. Orzeł 23. Ostatni dzień lata 24. Paciorki jednego różańca 25. Pociąg 26.  Popiół i diament 27. Seksmisja 28. Salto 29. Va bank I 30. Va bank II, czyli riposta 31. Wielki Szu 32. Zaduszki  

SF Tor

1. Amator 2. Barwy ochronne 3. Constans 4. Iluminacja 5. Krótki film o miłości 6. Krótki film o zabijaniu 7. Rejs 8. Ucieczka z kina „Wolność” 9. Westerplatte 10. Zaklęte rewiry 11. Życie rodzinne 12. Przypadek 13. Medium 14. Kolejność uczuć 15. Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową 16. Trzy kolory: Niebieski 17. Trzy kolory: Czerwony 18. Trzy kolory: Biały 19. Zazdrość i medycyna 20. Weiser 21. Suplement 22. Lekcja martwego języka 23. Cwał 24. Persona non grata 25.  Magnat 26. Dzieje grzechu 27. Dotknięcie ręki 28. Boże skrawki 29. 300 mil do nieba


Tutaj youtubowy kanał SF Kadr: KLIK.

Tutaj youtubowy kanał SF Tor: KLIK.



Świetna sprawa, nie sądzicie? Przyjemnego oglądania!


Buziaki,
Cammie.




czwartek, 13 czerwca 2013

Krótko i na temat, czyli prezentacja nowości

Zgodnie z Waszym życzeniem, zapraszam dziś na prezentację nowości. Będzie krótko i na temat, najpierw inwazja kolorów Maybelline, potem coś dla wrażliwców od Mixa.

Uwaga na oczy :DDD Maybelline wraz ze zbliżającym się latem stawia na wyraziste, mocne kolory. Spójrzcie chociażby na lakiery do paznokci, kolekcja Colorama powiększyła się o serię Neon, czyli sześć żarówiastych, wakacyjnych odcieni, od wściekłego pomarańczu, przez żywą zieleń, aż po elektryzującą magentę. Popularny Colossal Volum' Express obok klasycznej czerni doczekał się wersji Color Shock w kobaltowym, turkusowym i fioletowym wydaniu. W serii Master Drama pojawiła się linia Chromatics z niesamowitymi żelowymi kredkami do oczu, turkusową, fioletową i różową. Propozycja lekkiego letniego makijażu opiera się na Dream Pure BB Cream z 2% kwasem salicylowym, jeszcze go nie próbowałam, ale po zeszłorocznych doświadczeniach z Dream Fresh BB Cream jestem dobrej myśli. Moim absolutnym faworytem natomiast jest kolekcja nowych masełkowych pomadek do ust Color Whisper! Uwielbiam je wszystkie, od nudziakowej Bare To Be Bold po pomarańczowo - czerwoną Orange Attitude.






Powiem Wam, że już dawno nie byłam tak podjarana kolorami. Jestem zwłaszcza pod urokiem Color Whisper, coś czuję, że szybko przygotuję Wam swatche i będę kusić :DDD Nie kręcą mnie chyba jedynie kolorowe tusze do rzęs, tutaj stawiam jednak na klasykę. 



Jeśli chodzi o pielęgnację, to gorącą nowością jest wchodząca na polski rynek francuska marka Mixa, określająca się jako ekspert skóry wrażliwej, proponująca hipoalergiczne kosmetyki osobom borykającym się z rumieńcami, stanami zapalnymi po depilacji, łuszczącą się, szorstką, ściągniętą i odwodnioną skórą, zmarszczkami, czy podrażnieniami po demakijażu. Z szerokiej oferty marki trafił do mnie krem łagodzący przeciw zaczerwienieniom SPF 15 CC, bogaty krem nawilżający 24h przeciw przesuszaniu, bogate mleczko do ciała do skóry suchej i bardzo suchej, lipidowy regeneracyjny krem do rąk, tonik nawilżający oraz mleczko, płyn micelarny i płyn dwufazowy do demakijażu do bardzo wrażliwej skóry wokół oczu.






Nie mam tak wrażliwej skóry, żeby zastosowanie znalazły w mojej pielęgnacji wszystkie te kosmetyki, ale niektóre z nich wyjątkowo mnie zainteresowały. Ciekawa jestem zwłaszcza produktów do demakijażu i kremu do rąk.


Dużo tego wszystkiego, prawda? Dla mnie jednej dużo za dużo! Z przyjemnością się z Wami podzielę, bądźcie czujne :DDD


Wpadło Wam coś w oko? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.


Niech ktoś zabierze ode mnie
te Toffifee,
pliiiiissssssss :DDD




wtorek, 11 czerwca 2013

Szału nie ma, czyli Sally Hansen Complete Salon Manicure

Witajcie po kilkudniowej przerwie :* Mam nadzieję, że choć trochę tęskniliście! Trudno mi się wbić z powrotem w rytm bloggera, więc na rozruch wrzucam krótki post lakierowy :)))

Naczytałam się tylu entuzjastycznych recenzji lakierów Sally Hansen, że w końcu też skusiłam się na jeden. I całe szczęście, że załapałam się na zniżkę rzędu 40%, bo gdybym kupiła go w cenie regularnej, to byłabym nieźle wkurzona.

Wybrałam prześliczny róż 530 Back to the fucshia z serii Complete Salon Manicure, ale domyślacie się już pewnie, że nie jestem zadowolona z zakupu. Do samego koloru nie mam zastrzeżeń, uwielbiam takie odcienie, ale jakość ... Cóż, miewałam dużo lepsze lakiery, w dodatku sporo tańsze.









Lakiery z serii Salon Manicure kosztują około 40 zł i zakładałam, że jakość będzie odpowiadała cenie, spodziewając się przyjemnej aplikacji i trwałości. Cóż, rzeczywistość mnie nieco rozczarowała.

1. Dostępność - 1 (drogerie stacjonarne, w tym Rossmann i internetowe).
2. Cena - 0 (wysoka, około 40 zł za butelkę).
3. Kolor - 1 (bardzo kuszący, nasycony i energetyczny).
4. Aplikacja - 1 (daję punkt, bo sytuację ratuje pędzelek, ale podkreślam, że gęsta konsystencja nie każdemu może przypaść do gustu).
5. Pędzelek - 1 (szeroki, ale dość precyzyjny, bardzo poręczny).
6. Krycie - 1 (doskonała pigmentacja sprawia, że już jedna warstwa jest akceptowalna).
7. Wysychanie - 1 (bezproblemowe).
8. Współpraca z innymi preparatami - 0 (tragedia! próbowałam z topem Golden Rose, próbowałam z topem Kiko, za każdym razem albo w krótkim czasie pęknięcia, ale pojedyncze bąbelki powietrza już na starcie).
9. Trwałość - 0 (zaledwie dwa, trzy dni, w przypadku moich paznokci, na których większość lakierów z łatwością utrzymuje się dwa razy dłużej, to żaden wyczyn).
10. Zmywanie - 1 (łatwe).

Moja ocena: 7/10.


Szału nie ma. Owszem, kolor jest świetny, w ogóle cała ta kolekcja jest przepiękna, niezwykle kusząco wygląda na drogeryjnych półkach, ale tak mnie wkurzają problemy z utrwaleniem tego lakieru, że po kolejne egzemplarze Salon Manicure raczej nie sięgnę. Już prędzej skuszę się na Extreme Wear, z ciekawości, bo jeszcze nie miałam z tą serią do czynienia, może okazałaby się lepsza.

Jakie są Wasze doświadczenia z Sally Hansen? Interesuje mnie zwłaszcza, co myślicie o Complete Salon Manicure. 


Buziaki,
Cammie.



W kolejnym poście chcecie jakąś recenzję,
czy raczej prezentację nowości?
Do wyboru letnia neonowa kolekcja Maybelline
albo kosmetyki do skóry wrażliwej Mixa :)))



czwartek, 6 czerwca 2013

Zakup kolekcjonerski, czyli "Makijaż z KatOsu"

Dwa dni temu pisałam Wam o moich majowych lekturach ---> KLIK i chciałabym zatrzymać się nad tym tematem jeszcze na chwilę. Pomyślałam bowiem, że książka o makijażu zasługuje na tym blogu na odrębnego posta. Na myśli mam gorącą nowość wydawniczą autorstwa popularnej polskiej vlogerki Katarzyny Gajewskiej, w internecie znanej jako KatOsu. "Makijaż z KatOsu" nie jest co prawda pozycją, która mogłaby wstrząsnąć moim podejściem do makeupu, to raczej zbiór makijażowych podstaw, prostych trików i praktycznych wskazówek, powiedzmy więc, że kupiłam ją ze względów kolekcjonerskich. Miło mieć świadomość, że obok podręczników Bobbi Brown i Rae Morris mogę postawić na półce  pięknie wydaną książkę Kasi, której kanał śledzę na You Tube od tak dawna.












Kanał KatOsu na You Tube ---> KLIK oglądam od kilku lat. Obserwuję, jak na naszych oczach zmienia się i rozwija, ciągle pozostając jednak typem dziewczyny z sąsiedztwa. Z jednej strony profesjonalizm (prace Kasi możecie oglądać chociażby na Snobce ---> KLIK, czy też na łamach magazynu Flesz ---> KLIK), z drugiej natomiast otwartość i skrócony dystans. 






Tak naprawdę nie potrzebuję tej książki, nie ma w niej nic, czego nie mogłabym dowiedzieć się z YT, chciałam ją mieć z zupełnie innych powodów. Kupiłam ją, bo choć KatOsu nie jest moją ulubioną polską vlogerką, to po prostu ogromnie cieszę się z jej sukcesu, gorąco jej kibicuję i życzę kariery na miarę Pixiwoo czy Makeup Geek!


Co myślicie o książce KatOsu i jej pięknie rozwijającej się karierze? Mam nadzieję, że trzymacie za nią kciuki, tak jak ja :)))


Buziaki,
Cammie.



wtorek, 4 czerwca 2013

Moje lektury, czyli książki maja

Miesiąc temu zapowiadałam Wam, że podsumowując lektury maja wspomnę o bardzo poruszającej książce, którą akurat wtedy czytałam. I od niej właśnie zacznę majowe zestawienie, zdecydowanie była to najważniejsza pozycja ostatnich tygodni.

Dużo wzruszeń, sporo łez, mnóstwo smutnych refleksji, krótko mówiąc "Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy" Swietłany Aleksijewicz, czyli kolejny reportaż ze świetnego cyklu Wydawnictwa Czarne.






W czasie wielkiej wojny ojczyźnianej zginęły miliony radzieckich dzieci. Rosyjskich, białoruskich, ukraińskich, żydowskich, tatarskich, łotewskich, cygańskich, kozackich, uzbeckich, ormiańskich, tadżyckich. Te, które przeżyły, wojny nie zapomniały nigdy. Dla nich to wspomnienie pierwszego papierosa otrzymanego od Niemca, zapach bzu i czeremchy, zabawa w strzelanie, pierwsze grzyby w lesie, kózka, która miała dawać mleko i zapewnić rodzinie przetrwanie. Ale też sprawy, przed którymi dzieci powinny być chronione – śmierć, cierpienie, brak ojca, okrucieństwo i głód. Swietłana Aleksijewicz po raz kolejny udziela głosu tym, którzy go dotąd nie mieli. Tym, którzy przez lata byli tylko częścią niemego, anonimowego tłumu, tak zwanej ludności cywilnej, w wielkiej historii zawsze mniej ważnej od żołnierzy. Genialna reporterka udowadnia, że bez ich pamięci ciągle nie wiemy, czym jest wojna.


Reportaże Swietłany Aleksijewicz są zawsze wstrząsające, pewnie dlatego, że dotykają niezwykle trudnych tematów (zainteresowanych odsyłam do moich wcześniejszych recenzji pozycji tej autorki: "Czarnobylska modlitwa" ---> KLIK, "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" ---> KLIK). Nie inaczej jest w tym przypadku. Przeżycia wojenne same w sobie są trudne, a co dopiero przeżycia wojenne dzieci. "Ostatni świadkowie" to zbiór relacji osób, które wspominają II wojnę światową widzianą z perspektywy kilkulatków. Ogrom okrucieństw i nieszczęść, przez jakie musiały przejść jako dzieci, po prostu przygniata. Nie będę Wam opowiadać, przeczytajcie, szykując się na lekturę mocną i poruszającą.


Po czymś tak emocjonalnie trudnym musiałam się sięgnąć po coś zdecydowanie lżejszego. Padło na czystą rozrywkę, trzy książki Stephena Kinga, "Historię Lisey", "Rękę mistrza" i "Pod kopułą".





"Historia Lisey"

Krwawa i baśniowa love story.
Minęły dwa lata od śmierci Scotta, męża Lisey Debusher Landon. Spędzili razem 25 lat we wspaniałym związku, który spajało głębokie, chwilami wręcz przerażająco intymne uczucie. Scott był sławnym, nagradzanym pisarzem, autorem bestsellerów, ale i bardzo skomplikowanym człowiekiem. Zanim się pobrali, Lisey dowiedziała się od ukochanego o krwawych źródłach jego twórczości. Później zrozumiała, że było takie miejsce, do którego Scott zawsze wracał - miejsce przerażające i zarazem kojące, które mogło pochłonąć go żywcem lub obdarować pomysłami i myślami, po to, by miał siłę dalej żyć. Teraz nadszedł czas, by Lisey stawiła czoło demonom Scotta, czas by udała się do Boo`ya Moon. To, co wydaje się początkowo tylko porządkowaniem dokumentów po zmarłym mężu przez wdowę, staje się podróżą w głąb mroku, w którym przebywał za życia Scott Landon. 


"Ręka mistrza"

Edgar Freemantle w ciężkim wypadku samochodowym traci rękę i zdrowe zmysły. Nękany niekontrolowanymi napadami szału, musi zacząć życie od początku. Za radą psychologa wyrusza na Duma Key, olśniewająco piękną i odludną wyspę na wybrzeżu Florydy, należącą do sędziwej Elizabeth Eastlake. Wynajmuje tam dom, wiedząc tylko jedno: chce rysować. Tworzone z chorobliwą pasją obrazy Edgara są owocem talentu, nad którym stopniowo przestaje mieć kontrolę. Kiedy tragiczne dzieje rodziny Eastlake’ów zaczynają wyłaniać się z mroków przeszłości, nieposkromiona moc dzieł Freemantle’a objawia swe coraz bardziej przerażające i niszczycielskie możliwości.


"Pod kopułą"

Pewnego pogodnego, jesiennego dnia małe amerykańskie miasteczko Chester's Mill zostaje nagle i niewytłumaczalnie odcięte od świata. Otacza je niewidoczne pole siłowe, które mieszkańcy zaczynają nazywać kopułą. Sytuacja szybko się pogarsza. Pole wpływa niekorzystnie na środowisko, a ludzi powoli ogarnia panika. Dale Barbara, weteran wojny w Iraku zarabiający na życie jako wędrowny kucharz, jest zmuszony do pozostania w Chester’s Mill. Wspierany przez wojsko, które znajduje się na zewnątrz kopuły, wraz z garstką ochotników próbuje uspokoić nastroje społeczne. Na drodze staje im Duży Jim Rennie, ambitny lokalny polityk, który za wszelką cenę chce wykorzystać sytuację dla własnych celów. Wraz z synem ukrywają wiele koszmarnych tajemnic, które nie mogą ujrzeć światła dziennego. Czas ucieka, a największym wrogiem mieszkańców jest sama kopuła. Czy dowiedzą się, jak powstała, zanim będzie za późno? Czas goni. A właściwie czasu już brak… 


Stephen King to mistrz gatunku, ale jego książki, choć świetnie napisane, to nie jest przecież sztuka wysoka. Ot, wciągające czytadła z wartką, zwykle pomysłową akcją doprawioną tajemnicą i dreszczykiem. W maju nareszcie znalazłam czas, żeby przeczytać trzy ebooki, które kupiłam w dość atrakcyjnej promocji już ładnych parę miesięcy temu przy okazji startu serwisu ebooki.allegro.pl (polecam!). Najsłabiej oceniam "Historię Lisey", jakoś nie przemówiła do mnie ta książka, choć ciekawie ujmuje kwestię choroby psychicznej. "Ręka mistrza", chociaż dość przewidywalna z tym swoim motywem złej mocy i nadprzyrodzonego talentu domorosłego jednorękiego artysty, mimo wszystko zdołała mnie wciągnąć. Ale prawdziwie porwała mnie tylko "Pod kopułą". Mniej wymyślnych, niestworzonych historii (choć oczywiście samo pojawienie się tytułowego klosza trąci typową dla Kinga, nazwijmy to, alternatywną rzeczywistością :D), więcej psychologii i prawdziwych zachowań w obliczu kryzysu i całkowitej izolacji. Ludzka natura pod lupą, oto, o czym jest "Pod kopułą". Dobra lektura, mimo kilku absurdów i durnowatego zakończenia.


Na koniec chciałam Wam jeszcze wspomnieć o nowości w serwisie publio.pl. Otóż w maju pojawiły się tam tzw. minibooki ---> KLIK, czyli książeczki o niewielkich rozmiarach, do poczytania za jednym posiedzeniem. Promując nową serię, serwis w pierwszych dniach umożliwił pobranie dwóch minibooków za darmo, zbiorów reportaży Gazety Wyborczej "Korea Północna. Ostatni Wielki Brat" oraz "Badania terenowe nad polskim seksem".






Przyznam szczerze, że mam mieszane odczucia co do tej serii. Z jednej strony wartościowe teksty na ciekawe tematy w dość niskiej cenie (aktualnie w promocji za 5,99 zł, docelowo o złotówkę drożej), z drugiej jednak strony wszystkie ukazały się już kiedyś na łamach Gazety Wyborczej, więc żadna to atrakcja dla kogoś, kto czyta prasę codzienną regularnie. Sama nie wiem ... Co o tym myślicie?


To tyle, jeśli chodzi o maj. W kolejnym poście planuję co prawda zaprezentować Wam jeszcze jedną książkę, ale to już zupełnie inna historia. Zapraszam pojutrze. Tymczasem pochwalcie się swoimi majowymi lekturami! W końcu maj miesiącem książki :DDD


Buziaki,
Cammie.





niedziela, 2 czerwca 2013

35 882, czyli rozwiązanie urodzinowego rozdania!

Zapraszam na wyniki urodzinowego rozdania! Przypomnę, że gra toczyła się o zestaw kosmetyków Maybelline.






Zapowiadałam, że kosmetyki trafią w ręce osoby, która najcelniej określi, ile komentarzy w przeciągu trzech lat zostawili czytelnicy No to pięknie! Teraz mogę Wam zdradzić, że było ich dokładnie 35 882. 



Kto był najbliżej?






Kawaii-doll, gratuluję! Pomyliłaś się tylko o jeden komentarz, brawo! Nagroda jest twoja. Czekam na dane adresowe.


Jeszcze raz dziękuję Wam za wspólne trzy lata i za wszystkie wyrazy serdeczności z okazji jubileuszu. Mam nadzieję, że będziemy świętować razem jeszcze wiele rocznic!


Buziaki,
Cammie.