beauty & lifestyle blog

środa, 28 września 2011

Love ...

W drodze powrotnej jeszcze jeden przystanek. Bo jakże nie zobaczyć szekspirowskiej Werony?

W Weronie stoi dom. Casa di Giulietta. Dom z balkonem, na którym Julia Capuletti miała pytać: "Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo?", wiedząc, że darząc uczuciem młodego Montecchi, zrywa zakazany owoc i przeczuwając, że ich miłość nie pogodzi zwaśnionych rodów.



Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!
Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę!
Lub jeśli tego nie możesz uczynić,
To przysiąż wiernym być mojej miłości,
A ja przestanę być z krwi Kapuletów.







Oczywiście dramat Szekspira to fikcja, choć rody Capulettich i Montecchich rzeczywiście w Weronie istniały. Dom Julii to jednak miejsce wyłącznie symboliczne, trudno wierzyć, że historia Romea i Julii wydarzyła się naprawdę ... Nie przeszkadza to parom z całego świata zostawiać ślad swojego gorącego uczucia na murach Casa di Giulietta ...





Niestety, w Casa di Giulietta nie unosi się duch Julii. Nie czuć miłosnej atmosfery. Jest za to tłum wandali gryzmolących po ścianach "LOVE" i pani z gwizdkiem, ostro reagująca na odważniejsze formy dewastacji. Trudno uwierzyć, co ludzie wyprawiają w imię miłości ... Dramat. I to bynajmniej nie szekspirowski ;)))




Ciao, ciao Italia :)))

Dolce far niente dobiegło końca. W drogę! Wspominając ciepłe włoskie morze, pyszną włoską kuchnię i oryginalny włoski styl życia.

Plaże Adriatyku we wrześniu nie są zatłoczone, a nadal wystarczająco słoneczne, żeby przyjemnie spędzić czas i w pełni korzystać z uroków ostatnich dni lata. Amatorzy morskich kąpieli powinni jednak pamiętać, że Adriatyk jest dość płytki i trzeba wejść naprawdę daleko w morze, żeby zażyć nieco ruchu. Zawsze jednak można wybrać się na spacer wzdłuż brzegu, ciepła woda omywająca stopy sama niesie nas dalej i dalej. Pogoda od czasu do czasu sprzyja też surferom, od których roi się na falach w wietrzny dzień.






Kuchnia włoska to poezja! Ach, te pasty, te pizze! I owoce morza, rzecz jasna. W tych gustował mój mąż, ja grzecznie pozostałam przy bazylii i rukoli, przekonując się po raz kolejny, że jedzą przede wszystkim oczy :))) Widząc jego przedziwnie wyglądające porcje, zwykle korciło mnie, żeby spróbować, ze względów poznawczych. Raz się przełamałam, małż powędrował do ust ... Doznanie nie dorównało obrazowi na talerzu. Utwierdzam się w przekonaniu, że naprawdę wolę być wege, a egzotycznym potrawom przyglądać się jedynie na talerzu. Cudzym.









Włoski styl życia to też osobna historia. Biesiadny. Głośny. Pełen temperamentu. Co przekłada się na przykład na fatalną kulturę jazdy na drogach, często bez przestrzegania podstawowych zasad bezpieczeństwa. Po co pamiętać o kierunkowskazach, dlaczego nie wymusić pierwszeństwa? Do tego wszędobylskie motocykle i skutery, których kierowcy stosują chyba jakiś alternatywny kodeks drogowy ;))) Zdecydowanie wolę te cechy Włochów, których przejawem jest wieczorne przesiadywanie w restauracjach, przy przedłużających się kolacjach, w gronie przyjaciół, przy dobrym winie. Po zmierzchu ciche przez całe popołudnie ulice zaczynają tętnić życiem. To takie włoskie.

Przyjemnie powspominać. Wypoczęta, najedzona, wracam. Ciao, ciao Italia, ciao, arrivederci :)))




czwartek, 22 września 2011

Z górki na pazurki ;)))

Ile można leżeć na plaży? Dla odmiany, wycieczka! Cel: pobliskie San Marino :)))

San Marino to jedno z najmniejszych państw świata. Malutkie i malownicze, przyciąga tłumy turystów. Od lat słynie nie tyle z ciekawej historii (choć powinno KLIK), co z atrakcyjnych ofert w miejscowych sklepach, nastawionych na najliczniej odwiedzających republikę klientów z Rosji i z Polski. Kwitnie zwłaszcza handel alkoholem (przede wszystkim słodkimi likierami), ale także srebrem, ceramiką i szeroko rozumianą galanterią, w tym głównie torebkami. Gdzieś tam na drugim planie dopiero widać zainteresowanie warowną zabudową i pięknym krajobrazem rozciągającym się u stóp wzgórz, na których San Marino jest położone. Wdrapać się na najwyższe z nich, Monte Titano, bez zadyszki, to już wyczyn. Ja wyczynowcem, jak się okazało, nie jestem ;)))






Na zwiedzenie ścisłego centro storico wystarczy kilka godzin. W tym czasie spokojnie można też zjeść i zrobić zakupy. A potem z górki na pazurki, jakoś przecież trzeba wrócić, no nie? ;)))




wtorek, 20 września 2011

Po sezonie

Witaj, słodkie lenistwo! Pora poleżeć brzuchem do góry! Nad ciepłym włoskim Adriatykiem :))) Choć już w zasadzie po sezonie ...
















Plaża niemal całkiem opustoszała, za to pełna muszli wyrzuconych w nocy przez wzburzone morze. Gdzieś tam w oddali biegnie brzegiem pies, na falach tańczą surferzy. Jest pięknie. Choć już po sezonie. Może właśnie dlatego :)))




Już czas

Wenecja bardzo mi się podobała, ale cieszę się, że już uwolniłam się od goszczących w niej tłumów. Tak jak wcześniej Wam pisałam, sztuką jest znaleźć w tym mieście odludne miejsce i nie utonąć w morzu turystycznej komercji. W dodatku trzeba się nastawić, że "taniej już było" ;))) Niestety, jest drogo, okazuje się, że za przywilej pobytu w Wenecji słono się płaci. Absurdalnie wysokie ceny dotyczą zarówno knajp, jak i rozrywek czy pamiątek. Mimo wszystko łatwo stracić głowę dla tego miasta. Jest po prostu jedyne w swoim rodzaju. Labirynt wąskich uliczek, sieć kanałów, urokliwe mosteczki, wszechobecne łodzie, stylowe kamienice z charakterystycznymi zielonymi okiennicami - to wszystko tworzy niezapomniany, wyróżniający Wenecję wyjątkowy klimat.

















A przecież Wenecja nie jest "śliczna". Jest raczej niszczejąca, wilgotna, omszała, odrapana, popękana. Naprawdę widać upływ czasu. Całych stuleci. Reprezentacyjny plac św. Marka ma się nijak do peryferyjnych, zaniedbanych uliczek, potężna bazylika ma się nijak do opuszczonych, zamkniętych na cztery spusty kościołów na obrzeżach, słynny Canal Grande ma się nijak do brudnego rio prowadzącego gdzieś, gdzie nawet pies z kulawą nogą nie zabłądzi, przepięknie stylizowane gondole mają się nijak do starych, wysłużonych łodzi cumowanych gdzieś po kątach. Mimo takich kontrastów, wszystko to składa się na spójną całość, stanowiącą o unikatowości wodnego miasta. Kto by nie chciał tego zobaczyć? Nie ma co się dziwić, że Wenecja jest tak tłumnie odwiedzana. Ja się nie dziwię. Ja tylko nie mogę tego znieść ;))) Pora jechać dalej, już czas :)))




niedziela, 18 września 2011

Make peace, not war :)))

Trudne jest życie gołębi w Wenecji. Władze miasta kilka lat temu wydały im wojnę, wytaczając ciężkie działa. W trosce o cenne zabytki, z uwagi na nieczystości i szkody wyrządzane przez te ptaki, ogłoszono zakaz ich dokarmiania (nawet nowożeńców nie wolno obsypywać ryżem!), choć jeszcze nie tak dawno na placu św. Marka kwitł handel gołębią karmą i złakniony wrażeń turysta mógł karmić je choćby z ręki. Dziś to niemożliwe, gołębie są zdane same na siebie. Mimo wszystko zostały w mieście i z tego, co widać, radzą sobie całkiem dobrze :)))












Piękną, unikatową Wenecję trzeba chronić, bez dwóch zdań, ale czy bez gołębi to naprawdę byłoby to samo miasto? Chyba nie. Make peace, not war :)))




Znak czasów

Karnawałowe maski, zaraz obok szkła Murano, to najbardziej typowe pamiątki z pobytu w Wenecji. Kupić je można i na straganach, i w ekskluzywnych butikach. Większość trąci tandetą, ale niektóre to prawdziwe dzieła sztuki.
















Oczywiście najpiękniejsze i najcenniejsze są tradycyjne maski wytwarzane ręcznie, odnoszące się do określonej symboliki. Ich ceny bywają jednak zaporowe, dlatego większość turystów zadowala się tanią chińszczyzną, której wszędzie pełno. Wenecki karnawał w chińskiej masce? Znak czasów.




Dać mu szansę! ;)))

Najsłynniejszy wenecki symbol? Zdecydowanie skrzydlaty lew, podtrzymujący księgę z inskrypcją „Pax tibi, Marce evangelista meus", czyli "Pokój tobie, Marku, mój ewangelisto", będący atrybutem świętego Marka Apostoła, patrona miasta, którego relikwie od IX wieku spoczywają w weneckiej bazylice.






Ten charakterystyczny lew widnieje w herbie miasta, zdobi też fasady kamienic, kołatki czy inne detale. Prawdziwy nigdzie nie spacerował ;))) Oto jedyny lew, na jakiego się natknęłam. Lwiątko właściwie ;)))





Bardzo niepozorny, ale kto wie, co z niego wyrośnie? Ja bym go tak z miejsca nie skreślała ;)))




sobota, 17 września 2011

Gdzie nogi poniosą

Uciekając od tłumu i wielojęzycznej kakofonii, podążyłam labiryntem weneckich uliczek, byle dalej od ludzi, zaszywając się w cichych zaułkach i na maleńkich placykach. Większość turystów, trzymających się trasy wytyczonej przez pierwszy lepszy przewodnik i odhaczających jedna po drugiej główne atrakcje miasta, nigdy w takie miejsca nie dotrze. I błąd. Bo jest! Naprawdę jest! Urokliwa, romantyczna Wenecja jednak istnieje :))) Wilgotna, odrapana i niszczejąca, ale jakże piękna.















Czasem warto pójść, gdzie nogi poniosą. Zgubić się, pobłądzić. I znaleźć dzięki temu coś prawdziwego.




Zmiana planów

Miało być o Placu Świętego Marka i o Pałacu Dożów.






Zmiana planów. Miało być, ale nie będzie. Urok tych miejsc zdominował bowiem tłum. Ogromny, pulsujący, bezładny w swym owczym pędzie. Nie pozwalający zatrzymać się choć na chwilę bez przykrego poszturchiwania i bolesnych zderzeń.











Tłum to mój wróg. Zastygam w jakimś niepozwalającym mi się ruszyć paraliżu, starając się nie otrzeć o obcych ludzi. Zakrawa to pewnie o jakąś łagodną formę fobii społecznej. Cóż, taka już jestem. Nie weszłam więc do Pałacu Dożów, a przez Plac Świętego Marka przemknęłam pospiesznie, szukając odludnego zaułka. Nie mogąc uwierzyć, że ten tłum jest prawdziwy i obawiając się, że Wenecja z moich romantycznych wizji w rzeczywistości nie istnieje ...




piątek, 16 września 2011

Salute!

Przystanek czwarty: Wenecja! Pierwszy kawałek prawdziwie włoskiej pizzy, pierwszy łyk miejscowego wina :)))






Wasze zdrowie! Salute!



Drążąc skałę

Słowenia jest maleńkim krajem, a cieszy się zarówno pięknymi górami, jak i malowniczym, ciepłym morzem. Jakby tego było mało, słynie też z ogromnego systemu jaskiń, wśród których perłą w koronie jest Postojnska Jama, oddalona od Lublany zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów.

Postojna to najdłuższa w Słowenii, wydrążona przez wodę, jaskinia krasowa. Jej korytarze liczą łącznie około 20 km, ale turystom udostępnia się oczywiście tylko niewielką ich część.

Chyba nie umiem wam opowiedzieć, jak tam pięknie. Brak mi słów, żeby wyrazić majestat tego cudu natury. Pomyśleć tylko, jak powoli powstają nacieki! Jedna dziesiąta milimetra przyrasta w ciągu dziesięciu lat! A Postojna jest ogromna, pełna stalaktytów, stalagmitów i kolumn. Kto potrafi objąć wyobraźnią ten ogrom czasu potrzebny do stworzenia takiego miejsca? Ja nie.

W jaskini obowiązuje absolutny zakaz fotografowania, posiłkuję się więc zdjęciami zamieszczonymi na oficjalnej stronie Postojnej. I tak nie oddają w pełni panującej tam atmosfery, gorąco zachęcam więc Was do obejrzenia filmu, który pozwala nieco ją sobie przybliżyć KLIK.















(Zdjęcia: www.postojnska-jama.si)



Bajkowe widoki, czyż nie? Aż trudno uwierzyć, jaką moc ma kropla wody drążąca skalę.




Święty spokój

Krótki pobyt w Lublanie dobiegł końca. Muszę przyznać, że jestem totalnie zauroczona tym miastem i Słowenią w ogóle.

Już na przysłowiowe "dzień dobry" przyjemnie zaskoczył mnie język, dla Polaka w dużej mierze zrozumiały. Miła odmiana po niemieckojęzycznej Austrii. Szyldy, reklamy, drogowskazy w końcu zaczęły do mnie mówić. Dzięki temu od pierwszej chwili czułam się w Słowenii swobodnie. A przy okazji świetnie się bawiłam, bo niektóre sformułowania wydawały mi się wielce zabawne :D Ale jak nie uśmiechnąć się na widok napisów typu "żenskie torbice", "gasilska brigada", "kitajski dvor", czy "cokoladna kupa" :DDD

Kolejnym miłym zaskoczeniem był proekologiczny styl życia Słoweńców, czego wyrazem jest nie tylko niezwykła popularność rowerów, ale także powszechność segregowania śmieci. Nawet miejskie kosze występują w charakterystycznych skupiskach, składających się z kilku pojemników przeznaczonych na różnego rodzaju odpadki.

Niezmiernie spodobał mi się także widoczny w Lublanie zwyczaj spacerowania z psami. I nie mam tu na myśli pospiesznego wyprowadzania ich za potrzebą. Lublańczycy zabierają swoich pupili wszędzie tam, gdzie akurat mają coś do załatwienia. Widać więc pieski leżące przy właścicielach w knajpach, wędrujące przy nodze w drodze nie wiadomo dokąd, a nawet biegnące przy rowerach!

Wydaje mi się, że Lublana z taką łatwością podbija serca z tego względu, że jest tak mała. To niewielka stolica (około 250 tysięcy mieszkańców) niewielkiego państwa (około 2 milionów obywateli), którą z pewnością łatwiej zarządzać niż wielką metropolią. Wszędzie jest blisko. Wszyscy czują się tu po prostu u siebie i dbają o wspólne dobro.











Fakt, widać, że wiele miejsc wymaga renowacji, ale widać też, jak wiele już zrobiono. Szczególnie wyraźny jest kontrast pomiędzy zabytkową starówką a resztą miasta z wielkiej płyty. Nie uświadczycie tu wielkiego biznesu, szklanych drapaczy chmur i nowoczesnych osiedli, ale w zamian za to macie zwartą zabudowę i klimatyczną atmosferę. Oraz święty spokój.



Miasto smoka

Symbolem Lublany jest smok. Spogląda z miejskiego herbu i strzeże miasta na Smoczym Moście.






Skąd smok? Prosto z mitologii greckiej :))) Lublańczycy utrzymują, że Jazon uciekając ze złotym runem, dotarł aż do Lublanicy, gdzie pokonał smoka i założył miasto, Lublanę właśnie.

Na Smoczym Moście smoków jest kilka. Miejska legenda głosi, że poruszą ogonami, jeśli mostem przejdzie dziewica. Nikt nigdy nie widział, żeby choć drgnęły ... ;)))




Jak magnes :)

Po wymuskanym, eleganckim Wiedniu, Lublana wydaje się zaniedbana. Niczym nieco zniszczona życiem, ale za to pełna charakteru i temperamentu kochanka, wobec wypielęgnowanej, ale nudnej żony :)))








Zdjęcia zrobione zostały w samym sercu starówki, wcale nie trzeba długich poszukiwań, żeby odnaleźć podobne obrazki. Taka jest właśnie Lublana! Jej urok nie wynika z pięknych fasad i bogatych zdobień, raczej z przemawiającej do nas historii.

Wiedeń należało podziwiać, najlepiej z daleka, nie dotykając, nie spoufalając się zanadto. W Lublanie wszystko służy mieszkańcom, każdy budynek, każdy plac spełnia funkcje użytkowe. Parki i skwery pełne są odpoczywających wprost na trawie ludzi. W najstarszej w mieście, kilkusetletniej kamienicy ciągle mieszkają zwykli lokatorzy!

Olśniewający, zadbany Wiedeń onieśmielał, naruszona zębem czasu Lublana przyciąga. Jak magnes.



czwartek, 15 września 2011

Klimat śródziemnomorski :)))

Życie w Lublanie koncentruje się wzdłuż przecinającej ją rzeki, Lublanicy, od której miasto wzięło nazwę. Nadrzeczne deptaki są tłoczne i głośne, w dzień pełne spieszących się gdzieś przechodniów i rowerzystów, wieczorami przyciągające tłumy złaknionych odpoczynku. Widać, że to serce miasta. W dodatku bardzo malownicze :)))










Restauracyjki i knajpki usytuowane nad rzeką jedna przy drugiej, zapraszają na wino i lokalną kuchnię. Wszystkie są pełne! Z pewnością sprzyja temu kultura spędzania wolnego czasu, bardzo południowa, wśród przyjaciół, przy dobrym winie i muzyce na żywo. Wszystko to sprawia, że Lublana robi wrażenie miasta wyjątkowo klimatycznego. Czuć jej śródziemnomorskiego ducha :)))




Nine million bicycles :)))

Przystanek trzeci: Lublana! O tym mieście do niedawna nie wiedziałam w zasadzie nic. No, może oprócz tego, że to właśnie w stolicy Słowenii "Weronika postanawia umrzeć" ;))) A teraz już wiem, że Lublana to nie tylko stolica Słowenii, to także stolica dwóch kółek! Rowery są wszędzie, całe miasto pedałuje :))) Dzieci, młodzież, dorośli. Luźni i eleganccy. W trampkach i w szpilkach. W spodniach i w sukienkach.




















Tak przywitała mnie Lublana. Na rowerze :)))