beauty & lifestyle blog

czwartek, 30 października 2014

Świetny niedrogi podkład, czyli odkrycie października | Pierre Rene Skin Balance


Kupując w październiku dwa nowe podkłady, byłam niemal pewna, że dziś, opowiadając Wam o odkryciu miesiąca, napiszę o droższym z nich, czyli Diorskin Nude. Tymczasem niespodzianka, luksusowy Dior póki co leży i czeka na lepsze czasy, ja tymczasem trwam w zachwycie nad taniutkim Pierre Rene Skin Balance. Jest niesamowity! Wymarzony podkład dla przetłuszczającej się cery, długotrwały i świetnie kryjący, w dodatku dostępny w bardzo ciekawej gamie kolorów. Musicie to zobaczyć!




Pamiętam, że kiedyś już interesowałam się tym podkładem, jednak wtedy nie mogłam dobrać sobie wystarczająco jasnego odcienia. Niedawno przez przypadek dowiedziałam się, że gama kolorów została poszerzona, a nowy odcień 20 Champagne jest podobno wprost stworzony dla bladolicych. Szafę Pierre Rene mam pod nosem, szybko więc to sprawdziłam i jak już wiecie, nie wyszłam ze sklepu z pustymi rękami. Nie był to duży wydatek, zapłaciłam niespełna 20 zł, co czyni Skin Balance najtańszym podkładem, jaki posiadam. I dowodem na to, że jakość nie musi kosztować fortuny.




Dość proste, szklane opakowanie z pompką kryje gęsty fluid, który gładko rozprowadza się po twarzy, doskonale kryjąc wszelkie niedoskonałości, dając może nieco suche, ale zdrowo wyglądające wykończenie, typowe dla podkładów o przedłużonej trwałości. Nakładany cienką warstwą gąbeczką nie obciąża skóry, ładnie się wtapiając. Dobrze współpracuje też z pędzlem, jednak w tym przypadku efekt jest już mocniejszy. Jak dla mnie, optymalną metodą jego aplikacji jest stemplowanie przypudrowanej wcześniej twarzy [zobacz, o co chodzi KLIK] właśnie gąbką, dzięki której mimo dość treściwego podkładu makijaż zachowuje lekkość.

Z tego, co się zorientowałam, Skin Balance często porównywany jest do Revlon Colorstay, a nawet Estee Lauder Double Wear. Double Wear nigdy nie miałam, więc nie umiem się do tego porównania odnieść, ale Colorstay faktycznie przypomina. Ma nad nim nawet przewagę, bo według mnie naturalniej wygląda na twarzy (pomijam już nawet kwestię dużo niższej ceny). Nie bez znaczenia w moim przypadku jest też na pewno fakt, że 20 Champagne, najjaśniejszy odcień Skin Balance, jest wyraźne żółty, a nie różowawy jak w przypadku Colorstay 110 Ivory. Przez ten jego różowy pigment zawsze kupuję następny kolor w kolejności, czyli 150 Buff, żałując jednak, że nie jest o pół tonu jaśniejszy. Wygląda na to, że problem rozwiązała konkurencja! Spójrzcie. Pierre Rene Skin Balance 20 Champagne to dokładnie to, o co mi chodziło.




Producent obiecuje 12-godzinną trwałość i rzeczywiście ją zapewnia, przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, aplikując ten podkład tak jak wspominałam wyżej na wstemplowany wcześniej w skórę puder. Makijaż tak nałożony jest nie do zdarcia. Oczywiście po kilku godzinach od aplikacji nie zaszkodzi sięgnąć po bibułkę matującą, ale przez cały długi dzień nie trzeba przejmować się ścieraniem się, spływaniem czy oksydacją podkładu, który mocno się wtapia i dobrze trzyma się skóry. Bardzo się w nim lubię, zwłaszcza że kiedy po niego sięgam, często słyszę komplementy. Zwykle wyglądam mniej więcej tak, jak na poniższym zdjęciu.


Dla ciekawskich:
na twarzy, oprócz podkładu Pierre Rene Skin Balance, puder bambusowy z Biochemii Urody (pod podkładem) i meteoryty Guerlain (White Pearls), na policzkach róż Chanel Rose Ecrin, na powiekach rozświetlający cień z paletki Makeup Revolution What you waiting for i liner L'Oreal Blackbuster, na rzęsach maskara Maybelline Mega Plush, na linii wodnej kredka Max Factor 090 Natural Glaze, pod oczami kryjąco-rozświetlający korektor Eveline Art Scenic, na brwiach kredka 040 Catrice Don't Let Me Brow'n, na ustach pomadka MAC Creme d'nude.


Z pewnością nie jest to podkład dla każdego, myślę, że nie sprawdzi się u osób o cerze suchej, ale dla tych o cerze tłustej i mieszanej to z pewnością świetna opcja, zwłaszcza jeśli oczekują trwałości i dobrego krycia. Ja w każdym razie bardzo Skin Balance polubiłam, w zasadzie od pierwszego użycia. Sięgam po niego zamiennie z bb kremami, w zależności od tego, jaki efekt danego dnia chcę uzyskać. Uwielbiam subtelność bb kremów, ale bywają one jednak kapryśne, a Skin Balance jest po prostu niezawodny. No i ma przepiękny kolor!


Lubicie podkłady o formule zapewniającej przedłużoną trwałość? Wiem, że są charakterystyczne, dlatego pytam. Co myślicie o Skin Balance? Dałybyście mu szansę? A może już go znacie? Napiszcie, proszę. Zdradźcie też, jakie są Wasze ulubione podkłady, chętnie poczytam, może coś podpatrzę. Choć szczerze mówiąc ostatnio zafiksowana jestem na punkcie pudrów, odkąd z takim powodzeniem zaczęłam aplikować je pod podkład, ciągle mam ochotę testować kolejne. Ale to już inna historia ... :DDD Kiedyś pewnie ją opowiem, teraz czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Nie przegapcie konkursu!
Do wygrania trzy zestawy
naturalnych kosmetyków Ikarov,
w skład każdego wchodzi
woda różana, masło shea i olejek migdałowy :)))


wtorek, 28 października 2014

Rewelacyjna wiadomość, czyli pędzle Real Techniques w drogeriach Rossmann!


Planowałam opublikować dziś posta o kosmetycznym odkryciu października, w zasadzie jest gotowy i tylko czeka, aby ujrzeć światło dzienne, przed chwilą natchnęło mnie jednak, żeby mimo wszystko napisać o czymś innym. Na FB wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy, ale podejrzewam, że tutaj nie wszyscy jeszcze wiedzą, że w drogeriach Rossmann pojawiły się pędzle Real Techniques? Pomyślałam, że dam Wam znać, szkoda, żeby ominął Was taki news.


Zdjęcie z telefonu, wybaczcie jakość.


W ofercie drogerii Rossmann znalazł się stippling brush, czyli wielozadaniowy pędzel do makijażu, expert face brush, czyli pędzel do podkładu i blush brush, czyli pędzel do różu. Z Waszych komentarzy na FB wiem, że jeszcze nie we wszystkich drogeriach można te pędzle znaleźć, ale to na pewno tylko kwestia czasu, kiedy pojawią się na półkach. Pojawią się i pewnie szybko znikną, bo jak widać chociażby na powyższym zdjęciu, rozchodzą się jak świeże bułeczki, w Rossmannie, w którym je zrobiłam, po pędzlu do różu pozostało tylko wspomnienie. Dwa pozostałe wylądowały oczywiście w moim koszyku :))) 






Oba zdążyłam już wypróbować i z obu jestem bardzo zadowolona, zdołały zatrzeć złe wrażenie, jakie pozostawił po sobie silicone liner brush, na temat którego pisałam TUTAJ.

Marki Real Techniques na pewno nikomu interesującemu się makijażem nie trzeba przedstawiać, to fantastycznie, że nareszcie jej słynne pędzle możemy kupić stacjonarnie. Co prawda póki co tylko kilka podstawowych modeli, ale może w przyszłości oferta zostanie poszerzona? Oby, zwłaszcza że choć ceny porównywalne są z tymi w drogeriach internetowych, to jednak odpadają koszty przesyłki. No i mamy swoje zakupy od razu w rękach, co jest dobrą opcją dla niecierpliwych. Myślę też, że prędzej czy później możemy spodziewać się atrakcyjnych promocji, które pozwolą nam kupić te pędzle znacznie taniej (a propos, podobno promocja -40% na kolorówkę startuje 10 listopada, słyszałyście coś na ten temat?).


Dotarła już do Was ta rewelacyjna wiadomość, czy dowiadujecie się właśnie ode mnie? Widziałyście pędzle Real Techniques w swoich lokalnych Rossmannach? Planujecie zakupy? Dajcie znać, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Nie przegapcie konkursu!
Do wygrania trzy zestawy
naturalnych kosmetyków Ikarov,
w skład każdego wchodzi
woda różana, masło shea i olejek migdałowy :)))


niedziela, 26 października 2014

Grzech nie zagrać, czyli trzy zestawy naturalnych kosmetyków Ikarov dla Was!



W ostatnim poście zapowiadałam niespodziankę i oto jest! Kolejny konkurs ze wspaniałymi nagrodami :))) Tym razem mam dla Was trzy zestawy świetnych naturalnych kosmetyków Ikarov. Zapraszam!




Stali czytelnicy No to pięknie! bułgarską markę Ikarov na pewno już znają, bo kilkakrotnie o niej pisałam [KLIK]. Dziś w kilku słowach przypomnę, że to producent naturalnych kosmetyków o doskonałych składach oraz zimnotłoczonych olejków do twarzy i ciała pozyskiwanych o owoców, nasion i orzechów pochodzących z naturalnych i dzikich upraw z całego ciała (ciekawscy więcej informacji mogą zdobyć TUTAJ). Jeśli macie ochotę poznać tę markę bliżej, dzisiejszy konkurs jest właśnie dla Was! Gratka dla miłośników naturalnej pielęgnacji, okazja do zdobycia jednego z trzech zestawów składających się z niezwykle wielofunkcyjnego masła shea, odżywczego i kojącego skórę, a także regenerującego włosy olejku migdałowego oraz oczyszczającej, odświeżającej i łagodzącej wody różanej ze szlachetnej róży damasceńskiej. Grzech nie zagrać!

Co trzeba zrobić, żeby powalczyć o nagrodę? Naprawdę niewiele. Wystarczy obserwować No to pięknie! i odpowiedzieć na jedno proste pytanie (podpowiedzi szukajcie w treści posta). Wszystkich chętnych zapraszam do wypełnienia konkursowego formularza.

Regulamin

1. Konkurs organizowany jest przez blog no-to-pieknie.pl Realizowany jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa. 
2. Sponsorem nagród jest Natur Polska.
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich czytelników bloga No to pięknie!.
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie wypełnić i przesłać formularz zgłoszeniowy, odpowiadając na pytanie: z jakiego kraju pochodzi marka Ikarov? Uczestnicy konkursu  dodatkowo mogą polubić profil Kosmetyki Ikarov Natura w czystej postaci na portalu społecznościowym Facebook oraz udostępnić informację o konkursie na swoich profilach.
5. Konkurs rozpoczyna się 26.10.2014 r., termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 02.11.2014 r. 
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.). 
7. Nagrodami w konkursie są trzy jednakowe zestawy kosmetyków marki Ikarov, w skład których wchodzi woda różana, olejek migdałowy oraz masło shea. Nagrody nie podlegają zamianie na inne. 
8. Spośród wszystkich poprawnych zgłoszeń losowo wyłonione zostaną trzy zwycięskie odpowiedzi. Werdykt zostanie ogłoszony w przeciągu siedmiu dni od upływu terminu zgłoszeń. O wygranej zwycięzcy zostaną poinformowani za pośrednictwem bloga no-to-pieknie.pl, a nagrody przekazane zostaną zwycięzcom w ciągu 7 dni kalendarzowych od otrzymania danych adresowych. 
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.). 
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących.






Chętni profil Kosmetyki Ikarov Natura w czystej postaci znajdą TUTAJ. Do dzieła! Grajcie, nagrody czekają :))) Na przesłanie zgłoszenia macie czas do 2 listopada. Powodzenia!

Liczę na to, że nagrody Wam się podobają. Dajcie znać, co myślicie o naturalnej pielęgnacji. Macie jakieś doświadczenia z marką Ikarov? Piszcie, jak zawsze czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


piątek, 24 października 2014

Komfort lub wygląd, czyli naturalne smarowidła do ciała JOIK


Co wolicie, komfort czy wygląd? Po co sięgnięcie, mając na wyciągnięcie ręki dwa smarowidła o doskonałych składach, z których jedno wspaniale pielęgnuje, a drugie wspaniale zdobi? Nawilżająco-odżywcze masło shea i kakaowe w sztyfcie czy rozświetlający malinowo-migdałowy balsam z naturalnymi minerałami? Taki wybór daje nam JOIK.




O estońskiej marce JOIK pisałam Wam już kilkakrotnie [KLIK], za każdym razem bardzo pochlebnie. Uznałam ją nawet za jedno z odkryć 2013 roku! Stopniowo poznaję jej bogatą ofertę, darząc ją coraz większą sympatią. Za bezpieczne, naturalne składy, za przyjemność stosowania, ale przede wszystkim za skuteczność. W ostatnich tygodniach (a nawet miesiącach, jak się dobrze zastanowić) dzięki Natur Polska [KLIK] znowu miałam okazję stosować kilka kosmetyków JOIK i o dwóch z nich, odżywczym maśle do ciała i rozświetlającym balsamie, dziś Wam napiszę. 




JOIK nawilżająco-odżywcze masło shea i kakaowe do ciała w sztyfcie to kosmetyk w 100% naturalny, przygotowany metodą „handmade”, czyli ręcznie. Jest doskonałą propozycją w sytuacjach, kiedy skóra potrzebuje natychmiastowego nawilżenia, odżywienia i ochrony. Mus stanowi kompozycję masła kakaowego, masła shea, olejku z oliwek i olejku jojoba – a więc olejów niezwykle bogatych w składniki odżywcze, pomagające zachować skórze doskonałą elastyczność i zapewniające jej odpowiedni stopień wilgotności. Bardzo dobrze regeneruje skórę, gdyż zawarte w jego recepturze masło kakaowe słynie ze swoich właściwości kojących i uspokajających – doskonale więc sprawdza się przy poparzeniach słonecznych, mogących wystąpić latem lub zimą podczas jazdy nartach czy snowboardzie. Ze względu na wspomniane, efektywne właściwości nawilżające, jest także polecany kobietom w ciąży – a więc w okresie, kiedy skóra jest szczególnie podatna na tworzenie się rozstępów np. na brzuchu, udach, czy pośladkach.

Składniki: theobroma cacao seed butter, butyrospermum parkii fruit butter, olea europea fruit oil, simmondsia chinensis seed oil.

Cena: ok. 40 zł / 60 g


To masło to mój absolutny hit! Odpowiada mi w nim wszystko, jednak zanim przejdę do sedna, czyli do jego właściwości, chcę koniecznie pochwalić niezwykle praktyczne opakowanie. Pierwszy raz mam do czynienia z tak wygodną formą. Żadnego mozolnego wybierania twardego masła ze słoiczka, żadnego rozgrzewania go w rękach, po prostu wysuwany maślany sztyft rozpuszczający się w kontakcie ze skórą. Genialne w swojej prostocie i bardzo, bardzo komfortowe. Wystarczy przesunąć sztyftem po dłoniach, stopach, czy dowolnej innej partii ciała wymagającej skoncentrowanej pielęgnacji i gotowe, można cieszyć się poprawą kondycji skóry. Bo sztyft, dzięki zawartości masła shea i masła kakaowego, działa w zasadzie natychmiastowo, odżywiając skórę i otulając ją przyjemnym, miękkim, naturalnie pachnącym filmem. Z powodu tego filmu rzadko co prawda sięgałam po ten produkt latem, ale na jesienne chłody nie mogłabym wyobrazić sobie niczego lepszego. Lubię smarować nim głównie stopy i dłonie, zwykle na noc, ale sprawdza mi się także do ukojenia nóg po depilacji. Na pewno jest świetnym rozwiązaniem dla kobiet w ciąży, żałuję, że nie znałam tego kosmetyku, kiedy czekałam na Zuzę i smarowałam ciążowy brzuch zwykłym masłem shea (które swoją drogą spełniło swoje zadanie, nie było tylko tak komfortowe w użyciu). Co tu dużo mówić, świetny produkt dla osób lubiących bogatą pielęgnację. W dodatku ręczna robota!





Rozświetlający malinowo-migdałowy balsam do ciała JOIK jest kosmetykiem naturalnym. Doskonale nawilża skórę i nadaje jej subtelny blask. Ten szybko wchłaniający się i doskonale nawilżający kosmetyk jest idealny do stosowania zarówno na skórę opaloną, w celu podkreślenia jej barwy, jak i na bladą cerę, w celu poprawy jej kolorytu. Efekt rozświetlenia uzyskano dzięki zastosowaniu w recepturze drobinek naturalnych minerałów, które subtelnie mienią się w blasku światła. Balsam zawiera olejek ze słodkich migdałów, który, ze względu na skład lipidów, jest najbliższy strukturze ludzkiej skóry, przez co nazywany jest także „skórą w olejku”. Szybko się wchłania, doskonale zmiękcza i wygładza skórę, nawilża ją oraz łagodzi podrażnienia. Opóźnia także proces starzenia się komórek skóry. Dodatkowo, obecność olejku kokosowego oraz masła shea wspomaga nawilżające działanie kosmetyku. Kuszący zapach balsamu, uzyskany dzięki zastosowaniu naturalnych aromatów słodkiego migdała i cynamonu sprawia, że codzienna pielęgnacja skóry staje się istną przyjemnością.

Składniki: aqua, prunus amygdalus dulcis oil, butyrospermum parkii fruit oil, cocos nucifera oil, ceteareth-15 (and) glyceryl stearate, stearic acid, parfume, sodium benzoate (and) potassium sorbate, tocopherol, benzyl benzoate,, benzyl cinnamate, linalol, limonene, citral, geraniol, cinnamic aldehyde, coumarin, hexyl cinnamal, CI 77019, CI 7789; components of the parfume.

Cena: ok. 40 zł / 150 ml


Ten balsam to dla mnie pewien eksperyment, bo nigdy wcześniej nie stosowałam rozświetlających smarowideł. W tym przypadku skusiła mnie wizja ciała ozdobionego maleńkimi, srebrzystymi drobinami naturalnych minerałów. Wyobrażam sobie, że najpiękniej prezentowałyby się na długich, zgrabnych nogach, no ale takich niestety nie mam i nigdy mieć nie będę. Mam za to świetne cycki :DDD Odsłaniając latem dekolt, lubiłam musnąć go tym balsamem, nie zapominając też o ramionach. Efekt dawał dużo subtelniejszy od jakiegokolwiek rozświetlacza, przyjemnie przy tym skórę pielęgnując. Nie jest to co prawda taka pielęgnacyjna torpeda, jak opisywany wyżej sztyft, ale swoje funkcje spełnia. Więcej jednak moim zdaniem robi dla wyglądu skóry, niż dla jej komfortu. W każdym razie to szybki i łatwy sposób (pompka!) na jej wygładzenie i dodanie blasku. Warto dodać, że drobiny są mikroskopijne i się nie osypują, trwale osadzają się na skórze, delikatnie opalizując. Fajna opcja na imprezę albo romantyczną randkę! Zwłaszcza że balsam bardzo ładnie pachnie.


Dwa bardzo udane smarowidła, choć każde o innym charakterze. Masło zapewni naszej skórze komfort, balsam zadba o jej wygląd. Warto poznać oba, choć gdybym koniecznie miała wybierać, postawiłabym chyba na maślany sztyft, doceniając jego walory pielęgnacyjne. Wygląd to w końcu nie wszystko :DDD


Znacie markę JOIK? Zainteresowały Was te smarowidła? Co wybieracie? Masło i komfort, czy balsam i wygląd? A może cały pakiet? Najpierw coś prawdziwie odżywczego, a potem coś zalotnie połyskującego. Hmmm, no i ta randka, o której wspominałam ... Kto reflektuje? :DDD Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Całuję i już teraz zapraszam na kolejny post, będą prezenty!

Buziaki,
Cammie.


środa, 22 października 2014

Nie dla każdego (a na pewno nie dla mnie), czyli gumki Invisibobble


Wiem, że gumki Invisibobble w krótkim czasie zdążyły zgromadzić sporą grupę oddanych fanek, ja jednak ogromnie się nimi rozczarowałam i daleka jestem od  ich wychwalania. Jeśli macie ochotę dowiedzieć się, dlaczego nastawiona jestem wobec nich tak niechętnie, zapraszam!




Przypominające sprężynki gumki Invisibobble są na pewno gadżetem pomysłowym. Wyglądają oryginalnie, ale o ich wyjątkowości przesądzać ma nie tyle ich wygląd, co rewolucyjne rzekomo właściwości. Według producenta gumki Invisibobble to nowa jakość, dzięki której możemy związywać włosy bez ryzyka ich wyrywania, nadmiernego ściskania i odkształcania. Przyznaję, że wizja możliwości zachowania gładkiej fryzury, bez śladów po gumce, naprawdę do mnie przemówiła. Uwierzyłam też w zapewnienia o niezwykłej elastyczności i trwałości tych sprężynek. Koniec końców kupiłam, z wielu wariantów kolorystycznych wybierając klasyczną czerń.




Mieszczące trzy sztuki opakowanie kosztuje 15 zł, co nie czyni z Invisibobble najtańszych gumek świata, jednak nie jest to też na pewno koszt nie do przełknięcia. Inna rzecz, czy warto tych kilkanaście złotych wydać. Według mnie niekoniecznie ...

Oczywiście wiele zależy od rodzaju włosów. Na moich, bardzo długich, grubych, ciężkich i z natury gładkich, gumki Invisibobble kompletnie nie zdały egzaminu. Pomijam już nawet fakt, że obietnice o ich trwałości można między bajki włożyć, bo jedna z nich pękła mi na dzień dobry już przy pierwszej próbie związania włosów, pozostałe dwie bardzo szybko natomiast odkształciły się, nie wracając do fabrycznego kształtu ciasnej sprężynki. Pal licho, ostatecznie można przymknąć na to oko. Gorzej, że one nie są w stanie utrzymać się na miejscu, po prostu ześlizgują się z kitki. Wiem, że założenie jest takie, żeby kitka związana Invisibobble była luźna, a przez to bardziej komfortowa, jednak w moim przypadku o komforcie nie ma mowy. Gumka zawiązana na dwa razy nie wytrzymuje naporu włosów, na trzy razy natomiast zawiązać się nie da, bo włosów mam po prostu za dużo (wychodzi na to, że najlepiej byłoby, gdybym miała ich jeszcze więcej albo nieco mniej). Nie nadaje się też do uformowania nocnego koczka, bo nie jest w stanie utrzymać jego ciężaru. To czyni Ivisibobble dla mnie praktycznie bezużytecznymi (wybaczcie, ale sugestii producenta, żeby gumki traktować jak biżuterię i nosić na nadgarstkach jako bransoletki, nie traktuję poważnie ...).




Oddając gumkom Invisibobble sprawiedliwość, trzeba dodać, że ładnie się na kitce prezentują, zaplatając się w ciekawy wzór. Na pewno trzeba też je pochwalić za delikatność, bo faktycznie nie przyczyniają się do wyrywania włosów. Łatwo też utrzymać je w czystości, bo tworzywo, z jakiego są wykonane, doskonale znosi kontakt z wodą. Ale zdecydowanie nie jest to propozycja dla każdego. Jeśli włosów macie dużo, a w dodatku są one niskoporowate, a więc naturalnie gładkie i lejące, Invisibobble mogą nie dać im rady. Takie jest moje doświadczenie, więcej ich nie kupię. Zwłaszcza że ślady na włosach to one jednak jakieś tam zostawiają ...

Gumki Invisibobble zdobyły ogromną popularność, na pewno więc wiele z Was ich używa. Jestem ogromnie ciekawa, co o nich myślicie. Kochacie je bezkrytycznie, czy jednak przychylacie się do mojej opinii? Koniecznie dajcie znać. Zdradźcie też, jak najchętniej radzicie sobie z włosami, związujecie je, czy spinacie? Czego używacie, gumek, klamer, spinek? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.



poniedziałek, 20 października 2014

Lekko i świeżo, czyli nowa gąbeczka do makijażu i nowy bb krem | Real Techniques & Skin79


Ostatnio na Real Techniques narzekałam [KLIK], a dziś dla odmiany będę tę markę chwalić. Żeby zachować równowagę, postanowiłam napisać Wam kilka słów na temat świetnej Miracle Complexion Sponge, mojej nowej gąbeczki do makijażu będącej odpowiedzią Real Techniques na oryginalny Beauty Blender. Przy okazji pokażę Wam mój ulubiony ostatnio bb krem, czyli Skin79 Dear Rose, będziecie miały okazję zobaczyć, jak wygląda na skórze zaaplikowany właśnie gąbeczką. Zapraszam! 




Do niedawna nie wierzyłam, że jakikolwiek odpowiednik jest w stanie dorównać Beauty Blenderowi. Kilka razy próbowałam oryginalne jajo czymś zastąpić (żółtym jajem z Sephory, czy różowym z Inglota), ale zawsze były to próby wyjątkowo nieudane. Zamienniki nie przypominały oryginału ani fakturą, ani elastycznością, ani właściwościami. Nic więc dziwnego, że i do Miracle Complexion Sponge podchodziłam sceptycznie. Ostatecznie zdecydowałam się na zakup, bo stwierdziłam, że tyle zachwalających tę gąbkę osób po prostu nie może się mylić. Faktycznie, pomarańczowe jajo Real Techniques jest naprawdę dobre. Owszem, od Beauty Blendera różni się nieco kształtem, jest też odrobinę bardziej porowate, ale jakością w moich oczach mu nie ustępuje. 




Moim zdaniem efekt, jaki Miracle Complexion Sponge pozostawia na skórze, nie różni się niczym od tego, do jakiego przyzwyczaił mnie Beauty Blender. W obu przypadkach podkład czy korektor rozprowadza się równomiernie, cieniutką warstwą, bez plam czy smug, doskonale wtapiając się w cerę. Metoda oczywiście jest ta sama, gąbkę przed użyciem należy namoczyć i odsączyć z nadmiaru wody, dzięki czemu zwiększy ona swoją objętość i pozwoli na aplikację na mokro. Jedyna zauważalna różnica tkwi w kształcie gąbki, Beauty Blender jest idealnym jajem, Miracle Complexion Sponge jest jajem ściętym z jednej strony na płasko. O dziwo, okazało się, że tą płaską częścią stempluje się nawet wygodniej niż w oryginalną zaokrągloną, bo można pracować większą powierzchnią, co przyspiesza cały proces nakładania makijażu. 

Bardzo tę gąbeczkę polubiłam i naprawdę nie wiem, co zrobię, kiedy przyjdzie mi kupić nową. A przyjdzie mi na pewno, bo to zdecydowanie moje ulubione akcesorium do aplikacji podkładu. Siła przyzwyczajenia skłania mnie ku Beauty Blenderowi, ale rozsądek każe rozważyć powrót do tańszego, a przecież jakże udanego zamiennika. Bo różnica w cenie jest konkretna, Beauty Blender kosztuje 79 zł, Miracle Complexion Sponge tylko 30 zł, czyli ponad dwukrotnie mniej! To jest argument, prawda? 

Za chwilę pokażę Wam, jak prezentuje się makijaż nałożony Miracle Complexion Sponge, ale zanim przejdę do tej prezentacji, wspomnę jeszcze o bb kremie, którego użyłam, moim najnowszym azjatyckim nabytku, ulubieńcu ostatnich tygodni, Skin79 Dear Rose BB Cream.




Już Wam w którymś poście wspominałam, że Dear Rose to odpowiednik na rynek tajwański niedostępnego już niestety koreańskiego Scandal Rose&Vanilla [KLIK]. Dear Rose na szczęście ciągle jeszcze na ebay można dostać, także kliknęłam, jak tylko trafiłam na atrakcyjną ofertę (jakieś 30 dolarów za pełnowymiarowe opakowanie, bardzo ładne nota bene, dość nietypowe w kształcie, różowe ze złotymi elementami). Krem daje wysoką ochronę przeciwsłoneczną, charakteryzuje się właściwościami rozjaśniającymi cerę i przeciwzmarszczkowymi, mnie jednak zależało na nim głównie ze względu na idealnie pasujący mi kolor, jasny i żółtawy. Nie bez znaczenia był też dość spory jak na bb krem poziom krycia i ładne wykończenie. 




Niżej moja twarz bez makijażu. Jak widać, do zakrycia sporo przebarwień i zwykłych piegów. Tragedii co prawda nie ma, bo przynajmniej stanów zapalnych brak, ale Dear Rose i tak może się wykazać, bo mimo wszystko jest co ukrywać.




Tak jak wspominałam wcześniej, bb krem zaaplikowałam gąbeczką Real Techniques. Spójrzcie, jak się prezentuje. Ładnie wtopił się w cerę, wyrównał jej koloryt, ukrył przebarwienia. Jedynie cienie pod oczami nadal są widoczne, ale to akurat wina korektora (Eveline Art Scenic, więcej nie kupię), który niestety okazał się za słaby na zniwelowanie skutków nieprzespanej nocy.




Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale według mnie makijaż wygląda świeżo i lekko. Nie mam wątpliwości, że duża w tym zasługa gąbeczki. Żadnym pędzlem nie umiem uzyskać podobnego efektu, idealnego stopienia się podkładu z cerą i zakrycia niedoskonałości tak małą ilością produktu. Uwielbiam też to charakterystyczne, naturalnie wyglądające wykończenie makijażu, ani nadmiernie pudrowe czy matowe, ani nadmiernie błyszczące. W tym miejscu muszę bardzo pochwalić Dear Rose, którego właściwości bardzo sprawę ułatwiają. To najlepszy bb krem, z jakim miałam do czynienia, zdecydowanie zdeklasował wcześniejszych ulubieńców. W duecie z gąbeczką, czy to Beauty Blenderem, czy to Miracle Complexion Sponge, sprawdza się po prostu świetnie.

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłyście, gorąco zachęcam Was do wypróbowania tej metody aplikowania podkładu, zwłaszcza że jak widzicie na przykładzie Miracle Complexion Sponge, na dobrej jakości gąbeczkę wcale nie trzeba wydawać fortuny.

Dajcie znać, jak podoba Wam się efekt, jaki osiągnęłam malując się Skin79 Dear Rose za pomocą gąbeczki Real Techniques. Przemawia do Was ta metoda aplikacji podkładu? Jaki w ogóle jest Wasz stosunek do Beauty Blendera i jego odpowiedników innych marek? Szukacie tańszych rozwiązań, czy jednak wierne jesteście oryginałowi? Koniecznie się wypowiedzcie. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


sobota, 18 października 2014

Rozczarowanie, czyli Real Techniques Silicone Liner Brush


Pędzle Real Techniques cieszą się takim uznaniem, że w końcu ja także zapragnęłam poznać ich potencjał. Szkoda tylko, że zamiast postawić na klasykę, na początek zdecydowałam się na Silicone Liner Brush, czyli silikonowy pędzelek do kresek, który w moich oczach okazał się niestety bublem. Mój niefortunny wybór co prawda nie zniechęcił mnie do marki i kolejnych zakupów wcale nie wykluczam, wierząc, że z tradycyjnych pędzli byłabym zadowolona, jednak ten silikonowy niewypał obsmarować po prostu muszę.




Kreski to w moim makijażu absolutna podstawa, mam opadające powieki i to właśnie liner pozwala mi w widoczny sposób podkreślić oczy. Najwygodniejsze są dla mnie linery w pisakach, ale te żelowe też bardzo lubię, dlatego pędzelków do kresek mam naprawdę sporo (licząc w pamięci, dobrnęłam do dziewięciu sztuk). Ciągle jednak szukam ideału, pędzla, który idealną kreskę malowałby niemalże sam i bardzo liczyłam na to, że dzięki nietypowej silikonowej formie to właśnie pędzelek Real Techniques okaże się takim rewolucyjnym rozwiązaniem, które piękną, równą kreskę pozwoli wyczarować jednym pociągnięciem. Cóż, przeliczyłam się.




Mój główny zarzut dotyczy sposobu rozprowadzania linera na powiece. Prześwity, prześwity i jeszcze raz prześwity! Ponieważ silikon sam w sobie linera nie chłonie, wszystko zostaje na jego powierzchni. W miejscu, w którym pędzelek po raz pierwszy styka się ze skórą, osadza się większość pigmentu, przeciągając nim po powiece, uzyskujemy więc efekt wyjątkowo nierównomierny, linia jest przerywana, a co najgorsze, przez ślad, jaki ten silikonowy aplikator po sobie zostawia, często także niedomalowana, bledsza w środku, ciemniejsza na obrzeżach. Chcąc namalować akceptowalną kreskę, raz po raz trzeba dokładać linera, co sprawia, że staje się ona coraz grubsza i coraz mniej precyzyjna. Próbowałam malować kreski różnymi linerami, pod różnymi kątami, z różną siłą nacisku, ale kolejne nieudane próby tylko mnie jeszcze bardziej do tego pędzelka zniechęcały.




Liczyłam na cienkie, ładnie wyciągnięte kreski, ale z tym pędzelkiem osiągnięcie takiego efektu jest po prostu niemożliwe. Silikonowa końcówka wizualnie była obiecująca, zapowiadała precyzję i ergonomię, jednak w praktyce narzędzie okazało się trudne w obsłudze i po prostu kiepskie. Żałuję 30 złotych, które na ten pędzel wydałam.

Jednym słowem, rozczarowanie. Z podkulonym ogonem wracam do swoich starych sprawdzonych pędzelków, a z Silicone Liner Brush raz na zawsze się żegnam. Jeszcze nie wiem, co z nim zrobię, ale kresek malować na pewno nim nie będę. Nie mam do tego nerwów!

Wiem, że ten pędzel to stosunkowa nowość, ale może miałyście już z nim do czynienia? Jeśli nie, to trzy razy się zastanówcie, zanim zdecydujecie się go kupić. A jeśli tak, to co o nim myślicie? Zgadzacie się z moją niepochlebną opinią, czy niekoniecznie? Dajcie znać. Zdradźcie też, czy zdarzyło się Wam rozczarować się jakimś akcesorium do makijażu. Macie okazję wylać swoje gorzkie żale, piszcie! Czekam na Wasze komentarze.

Buziaki,
Cammie.


środa, 15 października 2014

Siła kontrastu, czyli czerń i biel | Essie Licorice & Lynnderella Snow Angel


Czerń to czerń, uznałam więc, że chcąc pokazać Wam w końcu (wiem, że niektóre z Was czekają) czarny jak najczarniejsza noc lakier Essie Licorice, dla urozmaicenia połączę go ze śnieżnobiałym Lynnderella Snow Angel. Uzyskałam zestawienie bardzo wyraziste, a jednak jakimś cudem wyrafinowane. Czerń i biel, siła kontrastu. Dla mnie duet doskonały.




Biały topper od Lynnderelli, pełen drobin o różnych kształtach w odcieniu śniegu, to mój ulubieniec, kilkakrotnie już Wam go pokazywałam (na przykład TUTAJ lub TUTAJ), ale jeszcze nigdy na tak ciemnym tle. Bo Essie Licorice to smolista czerń, bez żadnych kompromisów w stronę szarości. Charakteryzuje ją niesamowita głębia i mocne nasycenie, a co za tym idzie także doskonałe krycie, pozwalające w zasadzie przy malowaniu poprzestać na jednej warstwie. Choć na zdjęciach widzicie akurat dwie, plus nawierzchniowo Kinetics Kwik Kote (chcecie recenzję?). 




Zestawienie tej konkretnej czerni z tą konkretną bielą bardzo mi się podoba. Choć kolory mocno kontrastują, ostateczny efekt okazuje się nadspodziewanie delikatny, co zdecydowanie jest zasługą Snow Angel. Wykończenie jego drobin nie jest brokatowe, jak to zwykle w topach tego typu bywa, a satynowe, co sprawia, że na paznokciach prezentuje się może i skromniej, ale za to bardziej elegancko.




Wracając jeszcze na chwilę do Essie Licorice, chciałam zaznaczyć, że to jedna z ładniejszych czerni, z jakimi miałam do czynienia. Jest też bezproblemowa w aplikacji, jednak nie mogę przemilczeć faktu, że dość ciężko się zmywa, brudząc skórę wokół paznokci. Bardzo tego nie lubię, ale przymykam na to oko, bo czerń na paznokciach kocham! Zwłaszcza tak głęboką i błyszczącą.

A Wy? Lubicie czerń na paznokciach? Skłonne byłybyście ozdobić ją białym akcentem? Dajcie znać, jak podoba Wam się to połączenie. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.


poniedziałek, 13 października 2014

Odskocznia od rzeczywistości, czyli wyniki konkursu "Kochasz czytać?"


Witajcie! Domyślam się, że z niecierpliwością czekacie na wyniki konkursu "Kochasz czytać?", dlatego nie trzymam Was w niepewności i zapraszam na werdykt. Przypomnę tylko, że gra toczyła się o wydaną przez Naszą Księgarnię [KLIK] powieść Katarzyny Majgier "Stuletnia Gospoda".




Przesłałyście mi wiele wspaniałych odpowiedzi na pytanie, dlaczego kochacie czytać. Naprawdę, jestem pod ogromnym wrażeniem Waszej wrażliwości i potrzeby obcowania z książkami. Wasze wypowiedzi miały najczęściej bardzo osobisty charakter, jednak niezależnie od ich puenty, wszystkie zwracałyście uwagę na to, że książki są odskocznią od rzeczywistości. Postanowiłam nagrodzić osobę, która według mnie najpiękniej ujęła to w słowa. Oblicza Róży (chyba dobrze odczytałam Twój mail?), gratuluję! 

Zwycięską odpowiedź Róży przytaczam w całości, mam nadzieję, że nie ma nic przeciwko temu. Przeczytajcie o jej miłości do książek :)))

Kocham czytać, bo dzięki temu mogę podróżować po literackich światach. Od dzieciństwa czytałam dużo książek, ale mimo tego wydawało mi się, że brakuje mi fantazji. Nie potrafiłam wymyślać najciekawszych zabaw, nie opowiadałam zapierających dech w piersiach historyjek, choć wierzyłam po cichu w magię – w to, że da się przejść przez szafę do niezwykłej krainy, w której zwierzęta przemawiają ludzkim głosem albo że w dzwoneczkach konwalii żyją leśne elfy. Wyobraźnia dodaje kolorów w moich oczach, smaku na języku, sprawia że słyszę więcej niż inni... jak istoty z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Nie od razu dotarło do mnie, że to właśnie książki są kluczem do rozwijania fantazji. Dlatego je kocham… za wartką akcję, niesamowite i wyraziste postacie, niezapomniane wrażenia i tą niezwykłą możliwość ucieczki do innego świata. Gdy czytam przestaje mieć dla mnie znaczenie to, co miałam zrobić, zapominam o nastawionym praniu czy pogwizdującym czajniku… odpływam cała w literacki świat i żyję tym, co bohaterowie – przejmuję się ich rozterkami, rozczulam się przy opisach narodzin, zaręczyn albo pogrzebu, śmieję się z zabawnych dialogów, denerwuje mnie głupota bohaterek, gdy wiem, że źle postępują, krzywdzą i odtrącają przeznaczonego im mężczyznę, ekscytuję się, gdy wszystko zaczyna się układać po mojej myśli. Ale nie tylko w głąb ludzkich serc mogę podróżować dzięki książkom. Mam także szansę zobaczyć coś zupełnie realnego, a mianowicie zwiedzać państwa, do których zapewne nigdy nie uda mi się pojechać. Nigdy nie miałam pieniędzy i czasu na podróże po świecie, a teraz to już nie wiem, czy miałabym odwagę, przyzwyczajona do swego malutkiego światka i bezpiecznego domu, w którym znam każdy kąt. Nie boję się jednak podążać śladami tych, dla których domem jest cały świat, poznają go, odkrywają jego najdrobniejsze tajemnice, robią zdjęcia i opowiadają, dzieląc się z czytelnikami takimi jak ja odrobiną niezapomnianych wrażeń. Lubię też podróże w czasie, co z kolei umożliwiają mi powieści historyczne. Mogę wcielić się w dumną księżną, w głupią chłopską dziewkę albo romantyczną guwernantkę. Jest tak wiele możliwości! Książki są lepsze od wygranego losu na loterii, bo z nimi można podróżować w czasie, przestrzeni, po różnych planetach i magicznych zakątkach. I chwała im za to! :)


Róża, jeszcze raz gratuluję! Zaraz się do Ciebie odezwę. Tymczasem wszystkich pozostałych, dziękując za zainteresowanie konkursem, zapraszam na kolejne posty na No to pięknie!. Kto to zgadnie, o jakie nagrody będzie jeszcze okazja powalczyć, może znowu będę miała dla Was jakieś książki? Przecież wiem, że kochacie czytać!

A tak a propos, co ciekawego teraz czytacie? Piszcie, czekam na Wasze komentarze.

Buziaki,
Cammie.


sobota, 11 października 2014

Gratin dauphinois, czyli genialna w swej prostocie francuska zapiekanka ziemniaczana


Kocham proste smaki, nieskomplikowane dania, które powstają z niewielu składników. Taka kuchnia jest mi niezwykle bliska, pozwala bowiem z ulubionych produktów wydobyć maksimum ich potencjału. Dziś, przy jesiennym leniwym weekendzie, w ramach kolejnego postu z cyklu Kulinaria, zaproponuję Wam właśnie coś takiego, pozornie zwykłego, a jednak przepysznego, genialnego w swej prostocie. Zapraszam na gratin dauphinois, czyli francuską zapiekankę z cieniutko pokrojonych ziemniaków.





Gratin dauphinous to klasyczne danie kuchni francuskiej, bardzo proste i bardzo, bardzo smaczne. Jedyna trudność polega na konieczności pokrojenia ziemniaków w plasterki o grubości 1-2 mm. Ja robię to ręcznie, korzystając ze zwykłego nożyka do obierania warzyw, nie jest to tak pracochłonne, jak mogłoby się wydawać. Tak przygotowane ziemniaki układa się mniej więcej centymetrowymi warstwami w natłuszczonym masłem i natartym czosnkiem naczyniu żaroodpornym, każdą z nich soląc i pieprząc do smaku (można dodać też odrobinę gałki muszkatołowej), na koniec zalewając wszystko słodką śmietanką i wkładając pod przykryciem na godzinkę do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni (na ostatnie minuty ściągając z naczynia pokrywkę, pozwalając ziemniakom się zrumienić). Ot, cała filozofia. Ale smak jedyny w swoim rodzaju, zwłaszcza podkręcony przesmażonym rozmarynem. 

Oczywiście tylko od Was zależy, jaką ilość zapiekanki przygotujecie, ja podam Wam proporcje dla dwóch osób (albo jednej bardzo głodnej :D).




Jeśli lubicie ziemniaki, z miejsca tę zapiekankę pokochacie. Jest sycąca, rozkosznie kremowa i aromatyczna. Na zdjęciach widzicie ją w towarzystwie ryby, ale mówiąc szczerze, sama w sobie jest tak pyszna, że można jeść ją solo, nie tęskniąc za żadnymi dodatkami.

Mam nadzieję, że zdołałam pobudzić Wasz apetyt i że nabrałyście ochoty na ziemniaki au gratin. Nie wiem, czy znałyście tę zapiekankę wcześniej, ale liczę na to, że dacie mi znać w komentarzach. Lubicie w ogóle taką prostą kuchnię? Piszcie!

Buziaki,
Cammie.

Ostatni dzwonek!
Zagraj o powieść Katarzyny Majgier
"Stuletnia Gospoda", KLIK.
Możesz też spróbować szczęścia na FB, KLIK.


czwartek, 9 października 2014

O tym się mówi, czyli wygładzające usta jajeczko EOS


Ciesząc się, że z takim zainteresowaniem parę tygodni temu przyjęłyście pierwszy post z nowej na No to pięknie! serii O tym się mówi [KLIK], dziś zapraszam Was na wpis o kolejnym kosmetycznym hicie. Tym razem, na Wasze wyraźne życzenie, przybliżę produkt do pielęgnacji ust, słynne jajeczko EOS

Popularność jajek EOS (czyli Evolution of Smooth) dotarła do nas zza wielkiej wody. Już nawet nie pamiętam, gdzie po raz pierwszy o nich usłyszałam, podejrzewam, że musiał być to You Tube. Chociaż ich dostępność w Polsce w tamtym czasie była praktycznie zerowa, szybko zyskały rozgłos, wzbudzając zainteresowanie, a często i pożądanie, które po zbójeckich cenach zaspokoić mogły tylko portale aukcyjne. Dziś możemy kupić je już bez problemu w wielu polskich drogeriach internetowych, w dodatku za niewielkie pieniądze, przebierając do woli w różnych wersjach smakowo - zapachowych. Ja zdecydowałam się na słodką miętę.




Dlaczego wybrałam miętę? Lubię miętową nutę w kosmetykach i skusiło mnie wyobrażenie świeżości i orzeźwienia, jakie zwykle jej towarzyszą. Rzeczywiście, mięta w przypadku tego balsamu jest bardzo wyczuwalna, w smaku i zapachu przypomina mocną, ale słodką miętową gumę do żucia, dając na ustach wręcz mroźny, nieco mrowiący efekt. Teraz jeszcze mi to nie przeszkadza, ale zimą na pewno nie będzie to nic przyjemnego, gdybym więc chciała zostać przy EOS na dłużej, powinnam pomyśleć chyba o innej wersji, na przykład kokosowej czy miodowej.




A wiele wskazuje na to, że faktycznie mogłabym się na kolejne jajka tej marki skusić. Pomijając już fakt, że jajeczko jest po prostu śliczne, a wśród całej masy rozmaitych produktów do ust niepowtarzalne w swojej formie, jest też praktyczne i bardzo, bardzo wygodne. Jajeczkowe opakowanie, dzięki charakterystycznemu kształtowi i kolorowi rzuca się w oczy nawet w najbardziej zagraconej kosmetyczce czy torebce. Nie dość, że stanowi ozdobę samo w sobie, to jeszcze ma dodatkowy walor w postaci praktycznego zamknięcia, dzięki wyraźnemu kliknięciu wiemy bowiem, że zostało szczelnie zakręcone. Sam balsam również uformowany jest w kształt jajka, dzięki dość dużej powierzchni pozwalając na posmarowanie całych ust jednym pociągnięciem. 




Jeśli chodzi o walory pielęgnacyjne, to przyznaję, że są spore. Bardzo odpowiada mi fakt, że balsam nie zawiera wazeliny, bo nie cierpię produktów, które pozostawiają na ustach tę charakterystyczną, tłustawą, nigdy nie wchłaniającą się, skłonną do nieestetycznego zasychania warstewkę, która daje efekt raczej ochronny niż prawdziwie odżywczy. Jajeczko EOS co prawda również pozostawia na ustach film, ale z gatunku z tych stapiających się ze skórą, nie sprawiających żadnego dyskomfortu. Balsam po prostu natychmiastowo wygładza i nawilża usta, dodatkowo je otulając. Biorąc pod uwagę jeszcze filozofię marki i skład jej produktów, naprawdę jest dobrze.


Balsam do ust EOS Sweet Mint, bogaty w składniki odżywcze i antyoksydanty, znakomicie pielęgnuje, długotrwale nawilża, głęboko odżywia i wspaniale wygładza skórę warg. Naturalny zapach i smak mięty jest bardzo odświeżający! Idealny również do stosowania na noc, aby nadać ustom niezrównaną miękkość. Zawiera 95% składników organicznych - posiada elitarny certyfikat USDA ORGANIC, jest w 100% naturalny, zawiera 100% naturalnego aromatu, nie zawiera parabenów, ftalanów ani wazeliny, nie jest testowany na zwierzętach.

Składniki: Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Beeswax (Cire D'abeille), Cocos Nucifera (Coconut) Oil, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Mentha Piperita (Peppermint) Oil, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Stevia Rebaudiana Leaf/Stem Extract, Tocopherol, Limonene, Linalool, Organic Component of Mentha Piperita (Peppermint) Oil, Certified Organic by Oregon Tilth.

Cena: około 20 zł / 7 g


Cóż, wydaje mi się, że popularność balsamów EOS jest w pełni uzasadniona. Wyróżnia je na pewno charakterystyczny, gadżeciarski kształt, ale też niezaprzeczalna jakość w rozsądnej cenie. Myślę, że warto choć raz zdecydować się na zakup, chociażby po to, by przekonać się, o co tyle hałasu. 


Miałyście do czynienia z jajeczkami EOS? Co o nich myślicie? Którą wersję lubicie najbardziej? A może zakup dopiero przed Wami? Byłybyście skłonne skusić się na ten balsam? Dajcie znać, ciekawa jestem Waszej opinii.

Dzisiaj to wszystko, ale już teraz zapraszam na kolejny post z cyklu O tym się mówi, poświęcę go zielonej kulce Vichy. Tymczasem zapraszam do komentowania!

Buziaki, 
Cammie.

Konkurs dla moli książkowych!
Zagraj o powieść Katarzyny Majgier
"Stuletnia Gospoda", KLIK.
Możesz też spróbować szczęścia na FB, KLIK.


wtorek, 7 października 2014

Śliwka robaczywka, czyli nieudany (niestety) fiolet od Golden Rose


Chciałabym, żeby dzisiejszy post był równie entuzjastyczny, jak poprzednie, w których pokazywałam Wam lakiery Golden Rose Rich Color, ale niestety taki nie będzie. Fiolet, nr 27, który dziś Wam zaprezentuję, choć piękny, jakością w moich oczach odbiega od reszty serii. Owszem, śliczna ta śliwka, szkoda tylko, że taka z niej robaczywka!




Dość długo szukałam takiego odcienia, fioletu głębokiego i czystego, a przy tym chłodnego. Ten jest idealny, ciemny, nasycony i zupełnie kremowy. Uwielbiam nosić go z białymi rzeczami, na tle bieli wygląda bowiem niezwykle szlachetnie. Choć bardzo mi się podoba, nie sięgam jednak po niego zbyt często, okazał się bowiem niestety kłopotliwy w aplikacji. Tego się akurat nie spodziewałam, bo z lakierami z tej serii jak dotąd miałam zgoła odmienne doświadczenia.




Coś w konsystencji tego lakieru sprawia, że trudno nad nim zapanować, zalane skórki to przykra norma. Da się to oczywiście potem jako tako doczyścić, no ale wiadomo, to już dodatkowa robota. Zmywanie też niestety jest uciążliwe, lakier pod wpływem zmywacza nie tyle się rozpuszcza, co rozmazuje, ciężko potem doprowadzić skórę do ładu.




Szkoda, bo kolor śliczny! W dodatku potrafi ciekawie zmieniać się w zależności od światła. Przypadkowo udało mi się nawet uchwycić tę zmienność na jednym zdjęciu, spójrzcie.




Nie wiem, co jest z tymi fioletami, że płatają mi takie figle. Najpierw Inglot [KLIK], potem Revlon [KLIK], teraz Golden Rose. Ciągle coś jest nie tak. Może mogłybyście polecić mi ciemnofioletowy lakier, który miałby szansę w końcu mnie zadowolić? Nie żadną tam śliwkę robaczywkę, tylko coś naprawdę dobrego jakościowo? Zostawiajcie swoje typy. Dajcie też znać, czy też kiedyś szukałyście tak uporczywie jakiegoś konkretnego odcienia. Co to było? Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.

Konkurs dla moli książkowych!
Zagraj o powieść Katarzyny Majgier
"Stuletnia Gospoda", KLIK.
Możesz też spróbować szczęścia na FB, KLIK.


niedziela, 5 października 2014

Niezły miszmasz, czyli podsumowanie września | Popularne posty, rozrywka, fitness, kuracja, zakupy


Październik już nabiera rozpędu, a ja dopiero biorę się za podsumowanie września. Mam jednak nadzieję, że ten mały poślizg nie będzie Wam przeszkadzał, zwłaszcza że wspominając wrzesień, pokażę Wam też, o czym będziecie mogły poczytać w najbliższych tygodniach. A zakupy we wrześniu miałam bardzo udane! Poza tym tak jak zawsze wspomnę o najpopularniejszych postach, zdradzę, jak spędzałam czas wolny, pokażę Wam też, czym postanowiłam ratować nadmiernie wypadające włosy. Ale po kolei :)))




Bezapelacyjnym wrześniowym rekordzistą okazał się post, w którym zaprezentowałam Wam piękny odcień nude z kolekcji Golden Rose Color Rich ---> KLIK (zapowiadałam Wam wtedy, że niebawem pokażę jeszcze głęboki fiolet z tej serii i rzeczywiście wkrótce możecie spodziewać się wpisu z tym lakierem w roli głównej, zdjęcia już zrobione, czekają tylko na obróbkę). Sporym zainteresowaniem cieszyło się też moje wrześniowe odkrycie, czyli nowa dla mnie metoda aplikacji podkładu ---> KLIK. Równie chętnie czytałyście też o kiepskim w moich oczach lakierze Revlon Parfumerie ---> KLIK oraz zastosowaniach, jakie znalazłam w swoim domu dla farby tablicowej ---> KLIK. Mnie osobiście najbardziej ucieszyło ciepłe przyjęcie nowego cyklu postów O tym się mówi ---> KLIK. Kto jakiś z tych tematów przegapił, teraz ma okazję nadrobić :)))

Na FB największy zasięg osiągnął status, w którym zapraszałam Was do udziału w konkursie z okazji publikacji tysięcznego posta na No to pięknie!. Konkurs został już rozstrzygnięty, więc linkować nie będę, skorzystam jednak ze sposobności, żeby jeszcze raz podziękować Wam za obecność i aktywność, bez Was, kochane czytelniczki, nie miałabym dla kogo tego tysiąca postów napisać :*

Jeśli chodzi o fitness, to przyznaję bez bicia, że we wrześniu poniosłam sromotną klęskę. Tak jak zapowiadałam ostatnio, po uporaniu się z bólem kolana wróciłam do 30 day ripped Jillian Michaels, ale już w pierwszym tygodniu tak się przeziębiłam, że na żadne ćwiczenia nie miałam siły i znowu przerwałam trening. Uznałam, że realizacja tego programu najwidoczniej nie jest mi pisana (ileż razy można zaczynać od początku??? święty straciłby cierpliwość :D), więc w następnym tygodniu w drodze eksperymentu zaczęłam ćwiczyć z Mel B. Ćwiczenia nawet mi się spodobały, tylko co z tego, skoro odezwało się niedoleczone wcześniej przeziębienie. Ostatecznie całkowicie się rozchorowałam, wylądowałam na zwolnieniu, na którym jestem do dziś i póki co o żadnych formach aktywności nawet nie myślę. Mam jednak nadzieję, że podsumowując za miesiąc październik, będę miała już czym się pochwalić.

Przez te wszystkie uziemiające mnie choróbska we wrześniu miałam sporo czasu na seriale. A w zasadzie na serial, bo przez cały miesiąc towarzyszył mi tylko jeden, The Killing. Obejrzałam trzy sezony.




Świetny serial, niesamowicie klimatyczny. Rzadko się zdarza, żeby wszystkie odcinki utrzymane były tak konsekwentnie w jakiejś charakterystycznej atmosferze, w przypadku tego serialu to się udało. Ach, ten świat zasnuty mgłą, ten nieustający deszcz, ta wszechobecna wilgoć, ten spowijający wszystko półmrok! Wyobraźcie sobie jeszcze główne postaci, parę tropiących morderców detektywów w brzydkich grubych swetrach i porozciąganych dresach, z ich wszystkimi kłopotami zawodowymi, z ich poważnymi problemami osobistymi, ale mimo wszystko poświęcających się pracy bez reszty. Klasa! Jeśli lubicie kryminały, a The Killing jeszcze nie widziałyście, koniecznie obejrzyjcie.

Co do moich wrześniowych lektur, to tradycyjnie odsyłam Was do posta na ich temat. Przypominam jednocześnie, że ciągle jeszcze możecie zagrać o "Stuletnią Gospodę" Katarzyny Majgier, o TUTAJ, zapraszam.

No dobrze, teraz pora na wrześniowe nabytki! Na wyróżnienie zdecydowanie zasługują moje zakupy w internetowej drogerii Cocolita. Co za błyskawiczna obsługa! Wieczorem zamówienie, następnego dnia przesyłka w rękach. Ze spokojnym sumieniem mogę Wam ten sklep polecić.

Co kupiłam? Z myślą o kolejnym poście O tym się mówi zdecydowałam się na miętowe jajeczko EOS, niebawem będziecie mogły o nim poczytać.




Planuję też odrębny wpis na temat Miracle Complexion Sponge Real Techniques. Muszę przyznać, że to pierwszy zamiennik beauty blendera, który według mnie nie odbiega dramatycznie jakością od oryginału.




Skusiłam się też na paletkę Makeup Revolution. Te palety widać teraz dosłownie wszędzie, zaciekawiło mnie, co w nich takiego jest (oprócz atrakcyjnej ceny), że tak szybko zdobyły ogromną popularność. Zdecydowałam się na wersję What you waiting for?, paletę złożoną z 12 cieni satynowych i sześciu cieni matowych w stonowanych odcieniach beżu, brązu i różu.






We wrześniu nie obyło się też bez zamówienia na ebay. Nie mogąc już nigdzie dostać Skin79 Scandal Rose&Vanilla BB Cream, skusiłam się na Skin79 Dear Rose BB Cream, który jest podobno jego odpowiednikiem na rynek tajwański. Chyba rzeczywiście coś w tym jest, bo z miejsca go polubiłam, tak jak wcześniej Scandal Rose&Vanilla. Ma świetny, jasny i żółty kolor, ślicznie wygląda na skórze, no i to urocze opakowanie!




O wszystkich tych produktach jeszcze Wam oczywiście napiszę, szczegółowo je pokazując. Zwłaszcza z bb kremem postaram się nie zwlekać, żeby nie było jak ze Skin79 Vital Orange, którego miniaturę zużyłam, zanim zdążyłam ją zrecenzować. Pora na pełnowymiarowe opakowanie!

Na koniec wspomnę jeszcze o moim głównym wrześniowym pielęgnacyjnym problemie. Nie wiem, czy to kwestia jakiegoś jesiennego przesilenia, osłabienia organizmu wynikającego z tych moich przeziębień, czy jakiejś głębszej przyczyny, w każdym razie włosy ostatnio tak mi wypadają, że nic tylko usiąść i zapłakać. Naprawdę, nie przesadzam, wylatują garściami. Na razie jeszcze zachowuję względny spokój i zanim nakupuję różnych drogeryjnych czy aptecznych wynalazków, próbuję obserwować skórę głowy. Pomyślałam jednak, że jakaś wzmacniająca suplementacja mi nie zaszkodzi i po małym rozpoznaniu zdecydowałam się na Calcium Pantothenicum, które podobno może przynieść doskonałe efekty. Zobaczymy, na pewno dam Wam znać. Póki co przyjmuję dwa razy dziennie po trzy tabletki. 




Ufff, niezły miszmasz mi się z tego wrześniowego podsumowania zrobił. Mam nadzieję, że dotrwałyście do końca? Jeśli jeszcze tu jesteście, dajcie znać, jak minął Wam wrzesień. Gdzie byłyście, co robiłyście, co widziałyście, jak spędzałyście wolny czas, co ciekawego kupiłyście? Będę też wdzięczna za wszelkie sugestie odnośnie ratunku dla moich wypadających włosów. Zdradźcie, co Wam zwykle pomaga, będę zobowiązana. Z chęcią zapoznam się też z Waszymi uwagami na temat produktów, które dziś pokazałam. Piszcie, czekam na Wasze komentarze!

Buziaki,
Cammie.
Konkurs dla moli książkowych!
Zagraj o powieść Katarzyny Majgier
"Stuletnia Gospoda", KLIK.
Możesz też spróbować szczęścia na FB, KLIK.


piątek, 3 października 2014

Kocham czytać, czyli książki września | A ty? Kochasz czytać? Zagraj!


Witajcie! Jak co miesiąc zapraszam Was na przegląd moich lektur z ostatnich tygodni. Kocham czytać i uwielbiam pisać dla Was posty z tej serii, cieszę się więc, że przyjmujecie je z coraz większym zainteresowaniem. W podziękowaniu za wszystkie jego wyrazy, niespodzianka! Po raz pierwszy na No to pięknie! mam dla Was książkę. Liczę na to, że prezent Wam się spodoba, moje kochane mole książkowe. Ale to dopiero na koniec, teraz pora na książki września!


We wrześniu w moich czytelniczych wyborach nie było żadnej konsekwencji. Wśród książek, które przeczytałam, znalazło się trochę beletrystyki, trochę wspomnień i trochę poradnictwa. Owszem, skakałam jakoś tak chaotycznie z tematu na temat, ale w gruncie rzeczy niemal wszystkie pozycje okazały się wartościowe. Zaraz zresztą wszystkiego się dowiecie!




Monika Jaruzelska, "Towarzyszka Panienka"

„Towarzyszka Panienka” to pełna autoironii, dowcipna, a momentami bardzo głęboka historia życia Moniki Jaruzelskiej. Jakim ojcem był znany każdemu Polakowi generał Jaruzelski? Jaką córką była ona sama? Jak wygląda życie u boku sławnego ojca? Okazuje się, że niełatwo jest być córką generała, bez względu na to, czy jest się dzieckiem, nieśmiałą nastolatką czy dojrzałą kobietą. Ciężko iść przez życie posiadając tak znane i budzące kontrowersje nazwisko. Biografia napisana lekkim piórem, bez zbędnego patosu i podtekstów politycznych. Zamknięte w krótkich rozdziałach luźne wspomnienia układają się w piękną i ciekawą historię życia Moniki Jaruzelskiej oraz najbliższych jej osób. Całość uzupełniona zdjęciami.

Książkę tę podsunęła mi koleżanka, zachwalając lekkość pióra i autoironiczne podejście autorki. Rzeczywiście, wspomnienia Moniki Jaruzelskiej napisane zostały z godnym podziwu dystansem do postaci ojca, przybierając przyjemną, anegdotyczną, zabawną formę. Uważny czytelnik dostrzeże jednak ukrytą pod fasadą lekkich anegdot aluzyjność, odsłaniającą trudności dorastania, dojrzewania i odnajdywania swojego miejsca w świecie, w którym dla nikogo nie jest się anonimowym, a noszone nazwisko bywa ciężarem. Monika Jaruzelska swojego nazwiska co prawda nie stygmatyzuje, ale nie ulega wątpliwości, że łatwo w życiu nie miała. O wszystkich swoich doświadczeniach pisze jednak bardzo subtelnie. I może to jest powodem, dla którego choć przeczytałam jej historię z ciekawością, to mam jakieś poczucie niedosytu, spodziewałam się po prostu chyba czegoś bardziej dosadnego.


Herbjorg Wassmo, "Stulecie"

Głównymi bohaterkami "Stulecia" są Sara Susanne, Elida i Hjørdis, czyli prababka, babka i matka Herbjørg Wassmo. To opowieść o ich życiu, o mężczyznach, których pragnęły mieć albo którzy tylko przypadli im w udziale, o dzieciach, które urodziły. Jest to również historia małej dziewczynki, która ucieka do stodoły, żeby tam ukryć się przed Nim. Nosi ze sobą żółty ołówek, który ostrzy za pomocą kozika. Używa go do pisania. Ta dziewczynka urodziła się w roku 1942, dokładnie sto lat po swojej prababce, silnej Sarze Susanne, która pozowała pastorowi do portretu anioła. Portret ten stanowił element ołtarza, który do dziś znajduje się w katedrze na Lofotach. Stulecie jest opowieścią o Sarze Susanne, Elidzie, Hjørdis i Herbjørg, o ich znoju, wolności i tęsknocie za innym życiem.

Kolejna książka, po którą sięgnęłam dzięki koleżance. Przyznaję, że wcześniej o niej nie słyszałam, nie wiedziałam też nic na temat autorki. Powieść okazała się bardzo klimatyczna i poruszająca. Wciągnęła mnie, choć nie było to zainteresowanie z gatunku "nie mogę przestać czytać, co dalej? co dalej? co dalej?", budowała zupełnie inny rodzaj napięcia. Od pierwszych stron, splatających historię kilku pokoleń kobiet, po prostu wiedziałam, że to książka o czymś ważnym. I rzeczywiście, nie tylko dużo w niej tekstu, dużo w niej też treści. Nie chcę zdradzać Wam szczegółów, ale jestem pod ogromnym wrażeniem sposobu, w jaki autorce udało się opisać problem wykorzystywanego seksualnie dziecka, ani razu nie nazywając sprawy wprost. Mistrzostwo, zwieńczone w dodatku odważnym wyznaniem.


Timur Vermes, "On wrócił"

Adolf Hitler budzi się na opuszczonej parceli i ze zdziwieniem konstatuje, że nie jest już w bunkrze, Martin Bormann nie odpowiada na wezwania, a mijający go przechodnie nie odpowiadają na tradycyjne niemieckie przywitanie. Chwilę później ze grozą odkrywa, że jest rok… 2011. Próbując oswoić się ze współczesną rzeczywistością, przez przypadek zostaje uznany za komika podszywającego się pod dyktatora i dostaje propozycję wystąpienia w telewizyjnym show… I okazuje się medialnym odkryciem. Odcinki z jego udziałem biją rekordy popularności, zarówno w telewizji, jak i w internecie. Stacje informacyjne, radio i prasa coraz częściej zwracają na niego uwagę. Hitler staje się celebrytą…

Znowu coś z polecenia. Mocne! Choć naprawdę nie wiem, jak zabrać się do opisania tej książki ... Bo z jednej strony była prześmieszna, z drugiej jednak budziła trwogę. Na poziomie bezpośredniego, bezrefleksyjnego odbioru po prostu nie można się z niej nie śmiać. Naprawdę, parę razy chichrałam się w głos. No bo jak tu zachować powagę, kiedy Hitler budzi się zdezorientowany na jakimś zapyziałym placu i szukając pomocy, cieszy się, że zapobiegliwa niemiecka matka wyszyła grającemu opodal w piłkę młodzieńcowi z Hitlerjugend nazwisko na koszulce. Woła więc do niego: "Ej, Ronaldo!", dziwiąc się, że chłopak nie przybiega na wezwanie Wodza i nie pręży się w hitlerowskim pozdrowieniu na sam jego widok. I w ten deseń do samego końca. Ale tak jak wspominałam, jest jeszcze druga strona medalu, ta głębsza warstwa. Bo Hilter w tej książce szybko zdobywa ogromną popularność, znowu otwarcie głosząc swoje nazistowskie hasła. A to już budzi niepokój i każe zastanowić się nad pewnymi sprawami. Przeczytajcie, warto.


S. J. Watson, "Zanim zasnę"

Co rano budzę się w obco wyglądającym pokoju. Co rano patrzę w lustro i widzę obcą twarz. Co rano mężczyzna, przy którego boku otwieram oczy, mówi mi, że jest moim mężem. Musi mi codziennie przypominać, że miałam wypadek. Że mój mózg nie potrafi tworzyć nowych wspomnień. Że żyję w ten sposób od dwudziestu lat… Wspomnienia nas definiują. Wyobraź więc sobie, że tracisz je za każdym razem, kiedy zapadasz w sen. Zapominasz, jak się nazywasz, kim jesteś. Nie pamiętasz wydarzeń z przeszłości, nie rozpoznajesz ludzi, których kochasz – wszystko to znika w ciągu jednej nocy. A jedyna osoba, której ufasz być może mówi ci jedynie połowę prawdy… Christine budzi się co rano w obcym łóżku u boku obcego mężczyzny. W lustrze widzi twarz nieznajomej kobiety, dużo starszej od niej. I co rano się dowiaduje, że to jej twarz, jej mąż, jej łóżko. Że przed dwudziestu laty na skutek wypadku straciła zdolność zapamiętywania. Co rano przeżywa wstrząs, co rano musi się z nim godzić. Jej życie wydaje się tragicznie proste. Powoli jednak okazuje się, że ta prostota jest pozorna. Że Christine ma na przykład swojego neurologa, o którym nie wie jej mąż, że prowadzi pamiętnik, dzięki któremu może częściowo zapełnić luki w pamięci. Kobietę zaczyna niepokoić jej całkowita zależność od męża. Okazuje się, że ma jakieś inne wspomnienia niż te, które co rano pieczołowicie mąż odtwarza. Christine zaczyna stawiać nowe pytania – jak wyglądał jej wypadek, dlaczego nie mają dzieci, co się stało z jej przyjaciółką. Im bardziej się zbliża do prawdy, tym bardziej niewiarygodna się ona staje.


Podejrzewam, że za sprawą ekranizacji, jaka właśnie weszła do kin, już o tej książce słyszałyście. Nie dziwę się, że powieść postanowiono zekranizować, bo ona aż się o to prosi, budując napięcie konsekwentnie od pierwszej do ostatniej strony. To historia kobiety, która codziennie rano budzi się, niczego o sobie i swoim życiu nie pamiętając, za każdym razem przeżywając z tego powodu wstrząs. Stopniowo odzyskując pamięć, składa poszczególne jej elementy w całość, ale to, czego się o sobie  i swoim otoczeniu dowiaduje, jest dla niej ostatecznie nie mniej wstrząsające. Bardzo fajna, wciągająca książka, pozwalająca czytelnikowi na snucie domysłów. 


Milena Agus, "Ból kamieni"

Powieść o czekaniu i poszukiwaniu. Historia kobiety opowiedziana przez jej wnuczkę. Babcię narratorki poznajemy w 1943 roku, kiedy wbrew własnej woli wychodzi za mąż za czterdziestoletniego wdowca, do szaleństwa w niej zakochanego. Dziwne to małżeństwo - dwoje ludzi, którzy prawie ze sobą nie rozmawiają i sypiają po przeciwnych stronach łóżka. Siedem lat później kobieta zostaje skierowana na leczenie do uzdrowiska. Tam poznaje Weterana - mężczyznę żonatego, kalekę - którego pokocha. Po raz pierwszy pokocha naprawdę. Przez całe dalsze życie będzie wracała pamięcią do tamtego czasu i szukała swojej miłości. Czy uda jej się znaleźć spełnienie?

W tej książce nic nie jest takie, jakim wydaje się być. Myślałam, że to zwykłe czytadełko o pułapce małżeństwa i niespełnionej miłości, jednak historia ostatecznie zaskakuje, zyskując nowy, głębszy wymiar. Finał w zasadzie uratował tę powieść, gdyby nie on, nie miałabym za wiele do powiedzenia na jej temat. A tak mogę polecić ją marzycielkom :)))


Joanna Krysińska, "Homo Corporaticus, czyli przewodnik przetrwania w korporacji" 

Dlaczego jesteś w korporacji? Bo zawsze chciałeś. Bo lubisz czuć za sobą siłę dużej firmy. Bo dobrze płacą i dają służbowy samochód. Bo tak jakoś wyszło. Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Pracujesz w korporacji i musisz z tym żyć. Jako duit. Kim jest duit? To pracownik, który wykazuje stosunek uniżenie poddańczy wobec korporacji, w związku z czym daje się wyssać jak cytrynkę. I zrobić w konia. Słowo pochodzi od angielskiego "do it" - zrób to. To duici odwalają całą brudną robotę, a w podziękowaniu nie dostają nawet uścisku ręki prezesa. Dają się wykorzystywać przez tych, co lubią od czasu do czasu pogrzać zwały sadła na jachcie w trakcie jakiegoś służbowego wyjazdu na Karaiby. Zabolało? Nie martw się - w ciemnym korporacyjnym korytarzu zaświeciło światełko nadziei. Czytając te słowa, robisz właśnie ku niemu pierwszy krok. Nie musisz porzucać dotychczasowej pracy, żeby poprawić swój los. Wystarczy, że nauczysz się sprawnie pływać po powierzchni firmowej zupy. Dzięki tej książce dowiesz się, co zrobić, by nie stać się duitem, jeśli jesteś na początku swojej korpo-drogi. Sięgniesz po oręż niezbędny w walce o ogień. Przekonasz się, co należy zrobić, by samemu grzać buźkę na jachcie. Weźmiesz udział w korporacyjnej ceremonii i opanujesz taktykę człowieka sukcesu. Zaczniesz przemawiać słowami korporacyjnej propagandy i poznasz kilku cudzoziemców w Twojej korporacji, by wreszcie odłączyć się na dobre, usuwając z mózgu układ scalony z firmą.

Co prawda nie pracuję w korporacji, jednak moja instytucja bardzo korporację przypomina, a ta książka ciekawiła mnie, odkąd kiedyś w jakieś śniadaniowej telewizji obejrzałam wywiad z autorką. Cóż, od razu napiszę, że mnie rozczarowała. Spodziewałam się czegoś w rodzaju humorystycznego opisu korporacyjnych absurdów, tymczasem autorka podeszła do sprawy zbyt poważnie, naprawdę chyba wierząc, że obnaża jakieś prawdy o życiu. Owszem, siliła się na lekkość i bezpośredniość, ale jej styl zupełnie do mnie nie przemówił. Albo to jest słabe, albo nie jestem targetem ;)))


Anna Herbich, "Dziewczyny z powstania"

Sławka do dziś żałuje, że nie pocałowała młodego powstańca, który się w niej kochał. Halina urodziła synka tuż przed godziną „W” i cudem ocaliła mu życie. Zosia złamała konspiracyjne zasady i zdradziła swoje imię ukochanemu. Powstanie Warszawskie miało trwać kilka dni. Godzina „W” zastała kobiety w codziennych sytuacjach: na ulicach, w szkołach, w domach. Walczyły wszystkie, każda na swój sposób. Ratowały rannych, chroniły swoje dzieci, chwyciły za broń. Umawiały się na randki w cieniu spadających bomb, brały śluby w białych kitlach sanitariuszek zamiast sukien. Odniosły największe zwycięstwo – przeżyły. Anna Herbich w przejmujący sposób pokazuje, jak naprawdę wyglądało życie w czasie 63 dni heroicznej bitwy. Pozwala nam zobaczyć Powstanie Warszawskie z zupełnie innej perspektywy: oczami kobiet. Książka w bestsellerowej serii Prawdziwe Historie. Ponad 250 000 sprzedanych egzemplarzy.

Lektura obowiązkowa! Zbiór poruszających opowieści kobiet wspominających Powstanie Warszawskie. Są emocje, są wzruszenia, są łzy. No i kawał historii w tle. Od lektury nie można się wprost oderwać. W końcu żaden podręcznik, żadne naukowe opracowanie nie powie nam o Powstaniu tyle, ile relacje uczestników i świadków, w tym wypadku kobiet, sanitariuszek, łączniczek, żon powstańców. Gorąco Wam tę pozycję polecam, niezależnie od tego, jaki do Powstania macie stosunek. W tamtych dniach ono po prostu stało się faktem. Z dzisiejszej perspektywy łatwo tamten czas oceniać, ale nie wolno nam zapominać, jak to wszystko wyglądało. Przeczytajcie.


Na koniec chcę Wam opowiedzieć o książce, którą po miłej korespondencji z autorką, otrzymałam od Wydawnictwa Nasza Księgarnia [KLIK]. To właśnie o nią zaraz będziecie mogły powalczyć :)))


Katarzyna Majgier, "Stuletnia Gospoda"

Stuletnia gospoda tak naprawdę nie ma stu lat. Ma ich znacznie więcej, choć nikt dokładnie nie wie ile. Była świadkiem wielu burzliwych wydarzeń historycznych, politycznych przemian i skomplikowanych losów kilku pokoleń rodziny, która nią zarządza. Ale jedno pozostaje w niej niezmienne: niepowtarzalny smak i zniewalający zapach serwowanych tu od ponad wieku potraw, wobec których nikt nie pozostaje obojętny. Nie wyłączając pewnego wybrednego krytyka kulinarnego z Francji... Bo gotowanie jest prawdziwą sztuką i to się daje wyczuć. Michał i Jagoda należą do najmłodszego pokolenia właścicieli Stuletniej Gospody. On ma smykałkę do interesów, jej pasją jest malarstwo. Czy połączenie tych talentów wystarczy, by stara, tradycyjna restauracja odniosła komercyjny sukces w nowych, kapitalistycznych czasach? Czy związek tej pary, tak oczywisty od czasów ich dzieciństwa, że nikt nigdy nie wyobrażał sobie innego scenariusza, przetrwa próbę czasu. Sugestywna narracja oraz przepisy na smakowite potrawy rozpoczynające każdy rozdział powieści sprawią, że będziesz się delektować każdą stroną tej wyjątkowej książki.

Obawiałam się trochę, że "Stuletnia Gospoda" okaże się typowym babskim czytadłem, o którym zapomnę, jak tylko zatrzasnę okładkę, jednak muszę przyznać, że są dwie rzeczy, które mi na to nie pozwoliły. Po pierwsze obyczajowe tło wzbogacone zostało o bliskie mi wątki feministyczne (oczywiście nie nazwane tak wprost, ale ja przecież wiem swoje :DDD), co w moich oczach uczyniło przesłanie tej powieści poważniejszym. Losy szukającej swego miejsca w życiu, wyłamującej się z ram konwenansów Jagody to naprawdę mocny punkt tej historii. Po drugie natomiast nie sposób "Stuletniej Gospody" zapomnieć dzięki formule, jaką autorka przyjęła, budując strukturę powieści. Życie jej bohaterów, prowadzących starą, słynącą ze swej kuchni gospodę, siłą rzeczy kręci się wokół jedzenia, a czytelnik dostaje niepowtarzalną szansę zajrzeć do ich garnków i na ich talerze. Każdy rozdział poprzedza przepis na pojawiające się w książce smakołyki. Mówię Wam, nie czytajcie na głodniaka :DDD

"Stuletnia Gospoda" okazała się książką wciągającą i dobrze, lekko napisaną, w dodatku pachnącą pysznym jedzeniem. Nie jest może szalenie ambitna, ale też nie taki był chyba zamysł autorki. W kilku recenzjach, które widziałam, powtarza się określenie, że jest to "literatura środka" i sporo w tym prawdy. Macie zresztą okazję, żeby przekonać się osobiście! Jeśli kochacie czytać tak jak ja, ten konkurs jest właśnie dla Was, zapraszam :)))




Tym razem żadnego lajkowania (wiem, że nie wszystkie macie konta na FB, a dla fejsbukowych lubisiów mam po prostu drugi egzemplarz powieści), tylko prośba o odpowiedź na pytanie. 


Regulamin

1. Konkurs organizowany jest przez blog http://no-to-pieknie.pl/ Realizowany jest na zasadach określonych niniejszym Regulaminem i zgodnie z powszechnie obowiązującymi przepisami prawa. 
2. Sponsorem nagród jest Wydawnictwo Nasza Księgarnia.
3. Niniejszy konkurs adresowany jest do wszystkich czytelników bloga No to pięknie!.
4. Uczestnicy konkursu mają za zadanie wypełnić i przesłać formularz zgłoszeniowy, odpowiadając na pytanie: dlaczego kochasz czytać?
5. Termin zgłaszania się do konkursu upływa z dniem 12.1o.2014 r. 
6. Uczestnik zgłaszając się do konkursu tym samym przyjmuje warunki jego Regulaminu i wyraża zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz.U.Nr.133 pozycja 883z późn. zm.). 
7. Nagrodą w konkursie jest egzemplarz powieści Katarzyny Majgier "Stuletnia Gospoda". Nagroda nie podlega zamianie na inną. 
8. Spośród wszystkich poprawnych zgłoszeń wyłoniona zostanie 1 zwycięska odpowiedź. Werdykt zostanie ogłoszony w przeciągu siedmiu dni od upływu terminu zgłoszeń. O wygranej zwycięzca zostanie poinformowany za pośrednictwem bloga http://no-to-pieknie.pl/, a nagroda przekazana zostanie zwycięzcy w ciągu 7 dni kalendarzowych od otrzymania danych adresowych. 
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych (Dz. U. z 2009 roku nr 201, poz. 1540 z późn. zm.). 
10. Niniejszy Regulamin wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia konkursu i obowiązuje do czasu jego zakończenia. W sprawach nie określonych w niniejszym regulaminie zastosowanie mają przepisy Kodeksu Cywilnego oraz innych przepisów powszechnie obowiązujących.





Mam nadzieję, że nagroda Wam się podoba i chętnie weźmiecie udział w konkursie. Macie czas do 12 października :))) Warto zagrać, gwarantuję, że to świetna propozycja na długie, jesienne wieczory. 


Tymczasem zachęcam do dyskusji na temat wrześniowych lektur. Moich i Waszych :))) Wpadło Wam coś w oko z mojej wrześniowej listy? Dla mnie najważniejsze wrześniowe lektury to zdecydowanie "On wrócił" i "Dziewczyny z powstania". A może chciałybyście polecić coś, co same ostatnio przeczytałyście? Piszcie. Dajcie też znać, co myślicie o konkursach książkowych. Przyjmą się? 

Buziaki,
Cammie.