beauty & lifestyle blog

sobota, 30 kwietnia 2011

Analiza porównawcza ;)))

Baza pod cienie Virtual, to sztandarowy produkt tej marki. Czy jest ktoś, kto choć trochę interesuje się makijażem i o nim nie słyszał? Nie sądzę.



(Obrazek: www. virtual-virtual.com)



Nawilżająca baza pod cienie, w cielistym kolorze o kremowej konsystencji.
Zapobiega zbijaniu się cieni w załamaniach powiek, sprawia,
że stają się wodoodporne. Cienie lepiej się rozprowadzają,
mają intensywniejszy odcień i utrzymują się dłużej.
Baza jest bogata w składniki pielęgnujące i odżywcze:
olej sojowy, witamina A i E, olej z nasion krokosza,
kwas linolenowy.
Baza pod cienie zapewni Ci nieskazitelny makijaż,
co najmniej przez 14 godzin.


Baza ta zyskała swoją ogromną popularność przede wszystkim dzięki temu, że była chyba pierwszym polskim produktem tego typu (poprawcie mnie, jeśli się mylę), w dodatku niedrogim i dość łatwo dostępnym. Mimo że jest na rynku od wielu lat, ja jakoś nigdy nie miałam z nią do czynienia, choć byłam jej bardzo ciekawa. Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy otrzymałam ją od producenta do testów i zrecenzowania.






Konfrontacja była nieunikniona, bo baz u mnie dostatek ;))) Bazę Virtual oceniałam, porównując ją do mojej ulubionej bazy Lumene, słynnej bazy Urban Decay i niezbyt udanej bazy z Sephory.







Wszystkie te bazy zadanie mają to samo, jednak wyraźnie się różnią. Przede wszystkim konsystencją. Lumene jest miękka i kremowa, Urban Decay rzadka i niemalże płynna, Sephora kleista i mazista, a Virtual gęsta i dość tępa.

Różnią się także kolorem, ale nieznacznie. W gruncie rzeczy wszystkie mają odcień cielisty, przy czym baza Urban Decay jest najjaśniejsza, a Sephora najciemniejsza. Roztarte na powiece wyglądają jednak podobnie i wszystkie są dobrym, neutralnym tłem dla nakładanych cieni.

Co do podstawowej funkcji, czyli utrwalania makijażu oka, to trzeba przyznać, że rozbieżności są spore. Najlepszą jakość według mnie mają bazy Lumene i Urban Decay (kolejność nieprzypadkowa :p). Bezdyskusyjnie najgorsza jest ta z Sephory. Virtual plasuje się gdzieś pośrodku, naprawdę porządnie przedłużając żywotność makijażu. Cienie rzeczywiście nie rolują się i nie ścierają przez długie godziny.

Przygotowałam też zestawienie, dzięki któremu możecie ocenić stopień podbijania koloru. Do tego testu wykorzystałam sypki cień mineralny Sassy Minerals w odcieniu Perplexed. Zerknijcie.






Jak widać, efekty osiągane przez Lumene, Urban Decay i Virtual są porównywalne. Wszystkie te bazy rzeczywiście wydobyły kolor, zintensyfikowały go. To, co zrobiła natomiast baza z Sephory, to jakiś koszmar. Podkreślone zostały wszelkie nierówności, pojawiły się jakieś dziwne grudki, a sam kolor uległ przekłamaniu.

Baza z Sephory jeszcze dziś ląduje w koszu, bo to porównanie uświadomiło mi, że nie warto dalej się z nią męczyć. Lumene i Urban Decay zyskują rangę moich faworytów, bo spełniają swoje funkcje bez zastrzeżeń i są przyjemne w użytkowaniu. To, co stanowi dla mnie pewien problem w przypadku bazy Virtual i według mnie obniża nieco komfort jej używania, to jej nieco toporna formuła, utrudniająca aplikację na powiekę. I w zasadzie to jest główny powód, dla którego uznałam ją za gorszą od tych z Lumene i Urban Decay. Ma jednak nad nimi pewną przewagę. Jest niedroga. I nasza. Polska :)))

piątek, 29 kwietnia 2011

Nie do wiary! ...

Dziś temat nieco przykry ... Wydajność. Zaskakująco niska wydajność. Skandalicznie niska!

Pamiętacie, jak pokazywałam Wam moje pierwsze zdobycze z MAC? KLIK Przypomnę, że pisałam o tych zakupach 25 stycznia. Oto, co zostało po Blot Pressed Powder po zaledwie trzech miesiącach ...









Pudełko. Puste pudełko!

Do samego pudru nie mam zastrzeżeń, był świetny. Spełniał wszystkie obietnice producenta, doskonale utrwalał makijaż, trzymając moją przetłuszczającą się cerę w ryzach przez cały dzień. Ale czy po pudrze o pojemności 12 gramów, w dodatku dość drogim pudrze, nie można by spodziewać się lepszej wydajności? Sprowadźcie mnie na ziemię, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że trzy miesiące to jakiś niechlubny rekord. Po prostu nie do wiary!

czwartek, 28 kwietnia 2011

Tajna broń ;)))

Dziś słów kilka o produkcie do zadań specjalnych. Kobieca tajna broń cięższego kalibru - baza pod makijaż Satin Smooth marki Virtual.









Opis producenta:

Satin Smooth – nowa baza pod makijaż Virtual, profesjonalny sposób na gładką, świeżą i promienną cerę.

Trwały makijaż i nieskazitelnie gładka cera to marzenie każdej kobiety. Marka Virtual przedstawia bazę pod makijaż Satin Smooth, która wygładza skórę, ujednolica jej koloryt i idealnie matuje.

Wiele kobiet stara się ukryć niedoskonałości skóry i przebarwienia nakładając grube warstwy podkładu, pudru czy korektora, które nadmiernie obciążają skórę. Nowa beztłuszczowa silikonowa baza pod makijaż Satin Smooth Virtual błyskawicznie wygładza i ożywia skórę. Tuszuje drobne niedoskonałości skóry i ujednolica jej koloryt. Baza pod makijaż Satin Smooth to profesjonalny kosmetyk, który przedłuża trwałość makijażu nie wysuszając delikatnej skóry twarzy. Idealnie matuje, dzięki zawartym w składzie silikonowym polimerom. Wzmacnia efekt podkładu, ułatwia jego rozprowadzanie i znacznie przedłuża działanie podkładu oraz pudru.

Wygładzającą bazę Satin Smooth Virtual można stosować także samodzielnie, bez podkładu.

Przeznaczona jest dla każdego typu skóry. Nie ściąga i nie wysusza skóry.


Pojemność: 15 ml
Rekomendowana cena: 16 zł










Genialne w swej prostocie, czyż nie? Silikonowa formuła sprawia, że twarz po nałożeniu tego specyfiku staje się nieprawdopodobnie gładka. Szczerze mówiąc nie zauważyłam efektu tuszowania niedoskonałości, ale faktycznie dużo łatwiej nałożyć podkład (czy to tradycyjny, czy mineralny), który rozprowadza się wyjątkowo równomiernie, nie gromadząc się przy tym w porach i załamaniach skóry. Makijaż wygląda po prostu ładniej, no i jest zdecydowanie trwalszy.

Zalety Satin Smooth są niezaprzeczalne. Dlaczego więc nie używam tej bazy codziennie? Otóż baza pod makijaż nie jest czymś, po co sięgam na co dzień. Jakby nie patrzeć, stanowi dodatkową warstwę na skórze, co na dłuższą metę może ją obciążać. W dodatku moja cera na silikon reaguje kapryśnie. Ale to oczywiście moje osobiste preferencje i do Was taki argument może w ogóle nie trafiać. Może za to przekonać Was fakt, że mimo wszystko makijaż przy użyciu bazy jest nieco cięższy, co niestety jest odczuwalne, zwłaszcza w ciepłe dni. Dlatego, puentując i nawiązując do początku tego posta, uważam, że Satin Smooth to świetny produkt do zadań specjalnych, tajna broń znakomicie spełniająca swoją rolę w przypadku większych wyjść i ważnych spotkań, ale której nie ma co nadużywać, żeby w razie prawdziwej potrzeby nie zmniejszać jej siły rażenia ;)))

środa, 27 kwietnia 2011

Mała księżniczka ;)))

Księżniczki mają to do siebie, że są słodkie i urocze. Różowe od stóp do głów. Delikatne jak płatki róż, śliczne jak marzenie. Takie już są i koniec ;)))




(Obrazek autorstwa ArcanePrayer, www.arcaneprayer.deviantart.com)




Księżniczką nie jestem, ale przecież bywam słodka :D I to jeszcze jak! A w różu bardzo mi ładnie ;)))


Przedstawiam Wibo Express Growth nr 232, blady, pudrowy róż z delikatnym shimmerowym wykończeniem. W sam raz dla księżniczki, nawet takiej samozwańczej ;)))









1. Dostępność - 1 (szukajcie w Rossmannach).
2. Cena - 1 (na każdą kieszeń, około 5 złotych).
3. Kolor - 0 (nie jest oryginalny, podobne odcienie znaleźć można praktycznie u każdego producenta, ot, taki zwykły słodziak).
4. Aplikacja - 1 (jasny kolor w duecie z dość rzadką konsystencją bardzo ułatwiają malowanie).
5. Pędzelek - 1 (typowy dla Wibo, wygodny i poręczny).
6. Krycie - 0 (dla pełnego krycia potrzeba aż 3 warstw, aczkolwiek już jedna wygląda uroczo i będzie satysfakcjonować dziewczyny lubiące naturalny look).
7. Wysychanie - 1 (standardowe, ze wspomagaczem wręcz błyskawiczne).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Seche Vite) - 1 (bez zastrzeżeń).
9. Trwałość - 0 (nieszczególna, maksymalnie do 3 dni).
10. Zmywanie - 1 (bezproblemowe).

Moja ocena: 7/10.


Jakość może nie powala na kolana, ale na pewne niedogodności warto przymknąć oko ze względu na niską cenę. To tylko 5 złotych, które w dodatku czynią z nas księżniczki ;)))

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Satysfakcja gwarantowana :)))

Zapraszam na kolejną odsłonę marki Virtual. Dziś recenzja głęboko czarnego tuszu do rzęs Deep Carbon Black :)))



(Zdjęcie: www.virtual-virtual.com)


Maskara dostępna jest w trzech różnych wariantach. Spójrzcie.



(Zdjęcie: www.virtual-virtual.com)


W moje ręce trafiła wodoodporna wersja wydłużająco - pogrubiająca.







Jak maskarę opisuje producent?


Kruczoczarny tusz oznacza po prostu piękne rzęsy!

Innowacyjna formuła tuszu zawierająca czysty ekstrakt węglowy (barwnik Carbon Black) sprawi, że twoje rzęsy będą czarne jak nigdy wcześniej.

Lekka konsystencja umożliwia wyjątkowo łatwą aplikację wielu warstw bez efektu "obciążania rzęs". Elastyczna silikonowa szczoteczka ze specjalnym grzebykiem idealnie pokrywa tuszem każdą rzęsę, jednocześnie separując ją od siebie.

Wodoodporna wersja Deep Carbon Black doskonale wytrzymuje wilgotne warunki i nie wymaga specjalnych płynów do demakijażu. Nie musisz niepotrzebnie podrażniać oczu.


Muszę przyznać, że własnie po ten tusz sięgam ostatnio najczęściej. Zdetronizował wcześniejszych ulubieńców, odkąd tylko nauczyłam się w końcu poprawnie z niego korzystać. Bo początki nie były zachęcające ... Rutynowo malowałam nim rzęsy jak każdym innym tuszem, a tymczasem szczoteczka Deep Carbon Black wymaga zastosowania pewnego triku :)))

Popatrzcie. Z jednej strony ma wydłużający rzęsy grzebyczek ...







... a z drugiej nadającą rzęsom objętości tradycyjną szczecinkę.






Nie ma co nakładać tego tuszu byle jak, jak zdarzało mi się to na początku. Aby uzyskać obiecywany przez producenta efekt długich, pogrubionych, a przy tym rozdzielonych rzęs, należy najpierw rozczesać je grzebyczkiem, a potem dopiero nadać im objętości gęstymi, krótkimi włoskami. Brzmi może skomplikowanie, ale szybko można nabrać wprawy i kilkoma ruchami wyczarować spojrzenie spod firanki pięknych rzęs. Spod głęboko czarnej firanki! ;))) Niewątpliwą zaletą tego tuszu jest jego prawdziwie smolista czerń, w tym punkcie obietnica producenta została spełniona co do joty.






Deep Carbon Black bardzo przypadł mi do gustu. W gruncie rzeczy jest łatwy w obsłudze i niezawodny. Nie pamiętam, żebym musiała posiłkować się przez niego akcesoriami do rozczesywania posklejanych tuszem rzęs. Sam w sobie świetnie je rozdziela. No i ta czerń! Głębia spojrzenia gwarantowana :)))

sobota, 23 kwietnia 2011

Punkt honoru ;)))

Pamiętacie moje pierwsze zakupy niemieckiej Zoevy? KLIK Pędzle, które wtedy kupiłam, tak przypadły mi do gustu, że skorzystałam z pierwszej nadarzającej się okazji (Angel, dziękuję za organizację zamówienia!) i powiększyłam swoją kolekcję o dwie kolejne sztuki :)))

Tym razem pokusiłam się o nr 104 Buffer Brush oraz nr 106 Powder Brush (w obu przypadkach koszt rzędu około 8 euro).



















Jestem tymi pędzlami zachwycona! Są równie dobre, jak te, które kupiłam poprzednio. Niewiarygodnie mięciutkie, dobrze przycięte, porządnie wykończone. Po prostu ładne :))) Świetna jakość w niewielkiej cenie. Aż żałuję, że Zoeva nie jest łatwiej dostępna. Marka realizuje co prawda zamówienia z Polski, ale koszty przesyłki są relatywnie wysokie, co może odstraszać. Zdaję sobie z tego sprawę, ale postawiłam sobie za punkt honoru przekonać Was do tych pędzli, bo są tego warte. Dlatego już dziś zapowiadam, że za jakiś czas No to pięknie! odda co nieco w Wasze ręce :))) Zaglądajcie!

piątek, 22 kwietnia 2011

Jak jedwab :)

To już dziś! Recenzja Silky Pressed Powder Virtual, napisana wspólnie z Yasminellą, zwyciężczynią mojego ostatniego konkursu, w którym nagrodą był właśnie ten puder :)))









(Zdjęcia: www.virtual-virtual.com)



Warunkiem udziału w konkursie było zobowiązanie do zrecenzowania wygranej. Yasminella wywiązała się z obietnicy, dzięki czemu możecie dziś przeczytać jej gościnny wpis. Ale zanim poznacie jej zdanie na temat Silky Pressed Powder, pozwólcie, że ja pierwsza się na jego temat wypowiem :)))


Na początek przypomnę Wam, co na temat pudru mówi producent:

Promienna, idealnie gładka cera jest podstawą wiosennego makijażu.
Virtual przedstawia odżywiający puder z jedwabiem.

Prasowany puder do twarzy z dodatkiem protein jedwabiu oraz witamin A, E, F matuje błyszczące partie skóry, nawilża skórę suchą i delikatną. Ultralekki, delikatny i niezwykle wydajny puder sprawia, że skóra staje się jedwabiście gładka i miękka. Półtransparentne odcienie pudru idealnie dopasują się do kolorytu cery, jednocześnie ją ujednolicając. Maskuje drobne niedoskonałości skóry oraz przebarwienia. Nie zatyka porów, skóra swobodnie oddycha. Ze względu na odżywcze właściwości i delikatność szczególnie polecany dla cery suchej, wrażliwej, skłonnej do alergii. Produkt można stosować zarówno na podkład jako utrwalenie makijażu, jak również samodzielnie dla uzyskania efektu promiennej, pełnej blasku cery. Nie pozostawia śladu na ubraniu.


Opis obiecujący, prawda? I muszę przyznać, że w dużej mierze pokrywa się z rzeczywistością :)))













Silky Pressed Powder bardzo przypadł mi do gustu. Rzeczywiście można powiedzieć o nim, że jest jedwabisty. Niewiarygodnie drobno zmielony, pozostawia na twarzy pudrową mgiełkę. To jedna z jego największych zalet - miękko otula twarz, łagodząc rysy. Nie zapycha, nie obciąża skóry, jest lekki i niewidoczny. Obawiałam się co prawda, że będzie nieco za ciemny (mój kolor to nr 12 Porcelanowy Beż, wyglądający w opakowaniu na dość mocno napigmentowany), ale okazało się, że ładnie wtapia się w skórę.

Nie jest to na pewno produkt dla kogoś, kto oczekuje od pudru mocnego krycia. Silky Pressed Powder wyrównuje odrobinę koloryt cery, ale nie ukryje jej niedoskonałości. Świetnie za to utrwala makijaż i odświeża go w ciągu dnia. Lubię efekt gładkości, jaki pozostawia na twarzy.

Nie jest to jednak produkt bez wad. Przeszkadzać może na pewno jego intensywny zapach, charakterystyczny, pudrowy, trochę staroświecki. Zdecydowanie za mocny, choć to oczywiście kwestia gustu. Ja wolałabym, żeby był choć odrobinę lżejszy. Chciałabym też, żeby opakowanie było ładniejsze. To właśnie moje kolejne zastrzeżenie. A właściwie taka fanaberia, bo generalnie jest solidne. Aż za bardzo ... Uważam po prostu, że tak dobry puder zasługuje na lepszą oprawę, na puderniczkę z prawdziwego zdarzenia, z lusterkiem i zatrzaskiem. Tymczasem otrzymujemy zwykłe, plastikowe, trochę toporne, zakręcane pudełko, które utrudnia aplikację pudru poza domem. Myślę, że warto dać to producentowi pod rozwagę - Silky Pressed Powder w bardziej funkcjonalnym, eleganckim opakowaniu, to byłby hit!



Spójrzcie teraz, co na temat tego pudru napisała Yasminella.





Jest to mój pierwszy produkt tej firmy po bardzo długiej przerwie. Odczucia względem niego mam bardzo mieszane, może być to dla was dziwne, ponieważ przedstawię wam tylko jeden minus tego produktu, ale dla mnie jest on bardzo znaczący.

Gdy otworzyłam opakowanie, myślałam, że puder ma w sobie zbyt dużo różowego pigmentu i zrobi ze mnie malutką świnkę, na całe szczęście tak się nie stało, aczkolwiek nie wiem, czy to dlatego, że puder bardzo ładnie dostosowuje się do koloru skóry, czy jest to „zasługa” aplikacji bardzo cieniutką warstwą.

Produkt jest aksamitny i takie też wykończenie pozostawia na naszej buzi. Myślałam, że z tego powodu będzie się on bardzo kruszył, a tutaj, o dziwo, nic takiego się nie dzieje. Puder bardzo ładnie matuje skórę i dość dobrze daje sobie radę z moją dość mocno przetłuszczającą się strefą T. W ciągu dnia potrzebuję 1-2 poprawek, a w moim przypadku to bardzo dobry wynik.

Pewnie zastanawiacie się, co sprawia, że mam mieszenie odczucia względem tego kosmetyku. Jest to niby błahostka, ale szczerze mówiąc mnie drażni i to bardzo. A mowa tutaj o zapachu. W moim odczuciu jest on ciężki, pudrowy, a na dodatek słodki, kojarzący się trochę z zasypką dla niemowląt bądź babcinym pudrem. Zapach ten jest bardzo wyczuwalny podczas aplikacji i utrzymuje się on przez ok. 5 minut, jak dla mnie zdecydowanie za długo.

Tak jak z działania tego pudru jestem bardzo zadowolona, tak ten zapach działa bardzo na jego niekorzyść. Prawdę mówiąc nie wiem, czy zużyję ten produkt do końca.


Jak widzicie, Yasminella ma mieszane uczucia i Silky Pressed Powder nie podbił jej serca (jej pełny wpis możecie przeczytać TUTAJ, bo zdecydowałyśmy się opublikować dzisiejszą recenzję równolegle). Jesteśmy wyjątkowo zgodne co do jego zapachu, ale najwyraźniej ja jestem mniej wrażliwa na tym punkcie, bo choć mnie drażni, to jednak pudru nie dyskwalifikuje. Jego właściwości rekompensują mi wszelkie niedogodności. Z pewnością zużyję go do końca. I wypatrywać będę jego ekskluzywnej wersji, w pięknej, kobiecej puderniczce. Bo Silky Pressed Powder na taką zasługuje.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Bon appetit ;)))

Moja dotychczasowa współpraca z marką Vichy zaowocowała propozycją kolejnych testów. W ostatniej przesyłce znalazłam nowość z serii Normaderm - płyn micelarny przeznaczony do skóry wrażliwej z niedoskonałościami :)))




(Zdjęcie: www.vichyconsult.pl)













Potraktujcie dzisiejszy post jako zapowiedź pełnej recenzji, którą będziecie mogły przeczytać już niebawem. A tymczasem odsyłam Was na stronę producenta KLIK, tak dla podkręcenia apetytu na tę kosmetyczną nowinkę. Smacznego ;)))

środa, 20 kwietnia 2011

Być jak Coco :)

Miałam szczęście zdobyć jedną z nagród w urodzinowym rozdaniu Sabbath (jeśli nie znacie jej pachnącego bloga, zajrzyjcie koniecznie na Sabbath of Senses KLIK). W moje ręce trafiła miniatura odświeżonej wersji legendarnych perfum - Chanel No 5 Eau Premiere.


Czy jest ktoś, kto o Chanel No 5 nie słyszał?












(Zdjęcia: Coppermine Photo Gallery, www.audrey-tautou.org)



No 5 to sztandarowy zapach domu Chanel, towarzyszy kobietom od niemal stu lat. Można go nie lubić, ale nie można zapomnieć, że uchodzi za synonim klasyki i elegancji. Do dziś wzbudza emocje i działa na wyobraźnię.

Chanel No 5 Eau Premiere to wariacja klasycznej Piątki. Lżejsza, choć równie zmysłowa. Nowoczesna, na miarę czasów.



















Dzisiejszy post to doskonała okazja, żeby spróbować zachęcić Was do lektury książki o niezwykłym życiu Gabrielle "Coco" Chanel, "Coco" autorstwa Cristiny Sanchez - Andrade, która odsłania wiele twarzy znanej projektantki, przedstawiając historię jej zawodowego sukcesu i osobistego upadku.









Coco Chanel, kobieta niezależna. Odważna, łamiąca stereotypy. Wzbudzająca podziw. Zawsze elegancka. I pachnąca No 5. Bo No 5 to zapach stworzony właśnie dla takich kobiet. Niezależnych, odważnych i eleganckich. W dodatku, jak słyszałam, jedna jego kropla wystarczy za całą piżamę ;))) Dziś w nocy sprawdzę.



wtorek, 19 kwietnia 2011

Dla ciała i duszy :)

Relaks w wannie? Oczywiście! Zwłaszcza z takimi kąpielowymi pachnidełkami pod ręką :)))










Ze strony producenta (KLIK):


STENDERS

Stenders produkuje wysokiej jakości kosmetyki do kąpieli i pielęgnacji ciała.

Kosmetyki Stenders wyrabiane są ręcznie, łącząc w sobie siłę życiową natury i wiedzę starych receptur.

Produkty wyrabia się ręcznie, przy użyciu naturalnych składników: olei, wyciągów roślinnych, suszonych roślin, olejków eterycznych, wosku pszczelego. Natura bowiem mądrzejsza jest od ludzi, a rośliny wzrastają na Ziemi od czasów niepamiętnych, nawet dla człowieka. Natura wie wszystko na temat naszego smutku, radości i szczęścia. Jesteśmy jej częścią, a ona jest częścią nas. W dawnych czasach ludzie wykorzystujący siłę przyrody na rzecz ludzi, tworzący magiczne receptury, byli nazywani mędrcami.

Znaczna część starożytnej mądrości i pradawnych receptur może zostać utracona na zawsze przez przemijający czas. Właśnie dlatego Stenders pielęgnuje tę tradycję i zamyka w każdym z produktów magiczne działanie roślin.

Stenders – piękno dla ciała i duszy.


Serdecznie dziękuję Angel of Sadness, Fance_Fiorda, Frence i Viollet, które podarowały mi ten wspaniały prezent, dbając o moje ciało i duszę :***


piątek, 15 kwietnia 2011

Marzenia do spełnienia :)))

Jak już Wam wspominałam, jakiś czas temu otrzymałam do testów krem do ciała Nutriextra Vichy. Kilka blogerek zdążyło już o tym produkcie napisać, nie jest więc on pewnie dla Was zupełną nowością, ale tak czy inaczej zapraszam do lektury mojej recenzji.




(Zdjęcie: www.vichyconsult.pl)



A recenzentką w tym przypadku jestem idealną :))) Mam bardzo suchą, wymagającą skórę ciała, a jednocześnie nie przepadam za balsamowaniem i najchętniej robiłabym to jak najrzadziej. Do regularności jest w stanie skłonić mnie wyłącznie łatwość aplikacji i fajny zapach. Po prostu denerwuje mnie ten codzienny rytuał męczącego wmasowywania, a potem niecierpliwego oczekiwania aż wszystko się wchłonie. Co w przypadku niektórych produktów, zwłaszcza o natłuszczającej, cięższej formule, nie następuje nigdy ... Nie znam nikogo, kto lubiłby to uczucie lepkości.

Krem do ciała, który zgodnie z obietnicą producenta ma być odżywczy, a przy tym lekki, a w dodatku może być stosowany co drugi dzień, wydaje się spełnieniem moich marzeń. Po kilku tygodniach testów mogę ocenić, czy marzenia faktycznie się spełniły :)))










Wiecie już, czego oczekiwałam. Pierwsza konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością okazała się całkiem przyjemna. Otworzyłam słoik (pękaty, pojemny, mieszczący aż 400 ml kremu) i poczułam fajny, lekki zapach. Dość długo nie mogłam go zidentyfikować, wiedziałam jedynie, że skądś go znam, tylko nie umiem nazwać. W końcu mnie olśniło! To melon! Tak, dla mnie krem Nutriextra ma ożywczy, świeży zapach melona.

Potem pierwsza aplikacja. Krem okazał się treściwy, gęsty, ale zadziwiająco łatwo rozprowadzał się po skórze. To dla mnie duży plus, tak jak pisałam, nie lubię mozolnego wcierania, wklepywania. A tu miła niespodzianka, mimo zwartej konsystencji w kilku ruchach udało mi się wysmarować się od przysłowiowych stóp do głów. Skóra momentalnie nabrała elastyczności i miękkości.

I w tym momencie zaczęły się schody ... Owszem, łatwo było krem zaaplikować, ale mimo upływających minut ciągle czułam go na sobie. Zrozumiałam, że muszę pogodzić się z lepką warstewką, jaka pozostaje na skórze. Fakt, efekt ten świadczył o natłuszczających, odżywczych walorach kremu, ale jednak miałam nadzieję, że da się tego uniknąć.

Oczywiście nie zniechęciłam się, postanawiając dać Nutriextra szansę. Z każdą kolejną aplikacją skóra wyglądała coraz lepiej i była w coraz lepszej kondycji. Powoli znikał przesusz z ramion i łydek. Faktycznie mogłam pozwolić sobie przy tym na aplikację co drugi dzień! Z biegiem czasu nawet rzadziej, bo jednak denerwowała mnie ta lepkość i straciłam serce do regularności. No i aplikowałam coraz mniejsze ilości, licząc na to, w sumie słusznie, że mniejsza ilość kremu w efekcie zminimalizuje dyskomfort związany z natłuszczeniem ciała. Mimo to efekt się utrzymywał, skóra nie była ściągnięta ani podrażniona, nawet jeśli smarowałam się co kilka dni.

Także podsumowując, Nutriextra to niezły zawodnik. Doskonały specyfik dla osób z ekstremalnie suchą skórą, potrzebujących skutecznej, długotrwałej pomocy, wybaczający brak regularności w stosowaniu :) Na pewno za treściwy dla osób ze skórą zdrową, nie wymagającą szczególnej pielęgnacji. Nie idealny, ale skuteczny, co dla niektórych może być ważniejsze niż dyskomfort wynikający z ciężkiej formuły. Dla mnie nie jest ważniejsze ... Nutriextra wolę traktować nie jako stały element pielęgnacji, ale raczej jako ratunek w sytuacjach krytycznych. Dobrze wiedzieć, że mam go pod ręką w razie naprawdę złej kondycji skóry. Ale ideału szukam dalej. Cóż, moje marzenia nadal do spełnienia ;)))