beauty & lifestyle blog

niedziela, 31 lipca 2011

Od stóp do głów :)))

Uwielbiam kremy do rąk, mam na ich punkcie fisia. Może dlatego, że kompulsywnie wręcz myję dłonie (mogłabym powieść fantastyczną napisać w oparciu o wyobrażenia, jakie snuję na temat brudu na różnych przedmiotach ...), w związku z czym często bywają przesuszone. Ciągle szukam ideału i często sięgam po nowości w nadziei na pielęgnacyjnego graala. Kremy do stóp natomiast zwykle zaprzątają moją głowę latem, z wiadomych względów. Na co dzień wystarcza mi zwykła pielęgnacja, obojętnie jaki nawilżający krem, latem chcę jednak szczególnego odżywienia. Zwracam też zawsze uwagę na łatwość, z jaką krem się wchłania. Nie cierpię, jeśli stopy po aplikacji ślizgają się w butach.

Możecie się domyśleć, jak bardzo się ucieszyłam, że w paczce od FLOS-LEK znalazłam zarówno krem do rąk, jak i krem do stóp. Od razu poszły w ruch. Po kilku tygodniach regularnego stosowania mogę podzielić się z Wami swoją opinią na ich temat :)

Co dokładnie testowałam?

Pielęgnacyjno - odżywczy krem do rąk i paznokci z olejem rycynowym, witaminą E i D-pantenolem oraz krem do stóp z wyciągiem z szałwii lekarskiej oraz witaminami A i E.









Zacznijmy od dłoni.

Krem przeznaczony jest do pielęgnowania paznokci oraz skóry dłoni. Zawiera substancje nawilżająco - natłuszczające, witaminę E, prowitaminę B5, oleje: silikonowy i rycynowy, hydrolizat keratyny. Regularnie stosowany poprawia ogólny wygląd paznokci, zmniejsza ich łamliwość, natłuszcza je, zmiękcza naskórek okołopaznokciowy hamując jego pękanie i powstawanie tzw. "zadziorków". Krem bardzo dobrze rozprowadza się pozostawiając na skórze delikatny film. Użyty przed pracami domowymi chroni skórę przed nadmierną utratą płaszcza tłuszczowego, a tym samym negatywnym wpływem detergentów. Skóra staje się gładka elastyczna, odpowiednio nawilżona i natłuszczona.

Pojemność: 100 ml

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony nic nie mogę zarzucić właściwościom pielęgnacyjnym, jednak z drugiej życzyłabym sobie lepszego wchłaniania i ładniejszego zapachu. Zapach, choć w sumie nienachalny, spowodował, że na początku nie mogłam się do tego kremu przekonać. Coś mnie drażniło, coś mi nie pasowało. Ale przyzwyczaiłam się i teraz w zasadzie jest mi obojętny. Co do wchłaniania, to w pierwszym odruchu też byłam zawiedziona, bo ręce nieprzyjemnie się kleiły, ale jak się okazało, ten efekt mija po kilkunastu sekundach. Podrażnienia łagodnieją, dłonie stają się przyjemnie odżywione i miękkie. Są otulone wyczuwalnym ochronnym filmem, który obiecuje producent. Krótko mówiąc - krem porządny, solidny, ale nie wyróżniający się jakoś szczególnie. Będzie satysfakcjonujący dla kogoś, kto oczekuje podstawowych funkcji pielęgnacyjnych, kto stawia przede wszystkim na skuteczność. Rozczaruje, jeśli ktoś spodziewałby się wyróżniającej oryginalności - ciekawego zapachu, innowacyjnej formuły. Jeśli o mnie chodzi, kupię, jeśli nadarzy się okazja, ale nie będę też w panice biegać po wszystkich drogeriach w mieście, żeby go znaleźć :)))


Teraz stopy.


Krem przeznaczony jest do pielęgnowania skóry stóp. Zawiera między innymi wyciąg z szałwii lekarskiej, witaminę A, witaminę E oraz środek o działaniu bakterio i grzybobójczym. Regularnie stosowany zmiękcza zgrubiały naskórek stóp zmniejszając skłonność do pękania skóry, poprawia jej wygląd likwidując suchość. Działa dezodorująco - zmniejsza nadmierną potliwość i likwiduje nieprzyjemny zapach potu. Krem bardzo dobrze rozsmarowuje się i szybko wchłania bez pozostawienia uczucia lepkości. Jest wydajny w stosowaniu.

Pojemność: 100 ml

Bardzo porządny krem! Podobnie jak w przypadku kremu do rąk, brakuje mu pewnej finezji, ale nie można odmówić mu skuteczności. Odczuwalnie nawilża stopy, łatwo się wchłania. Pachnie dość przyjemnie, trochę ziołowo, ale orzeźwiająco. Wyróżnia się wydajnością, z pewnością dzięki niezbyt zwartej konsystencji, ułatwiającej rozprowadzanie po skórze. Bardzo chcę wierzyć w jego właściwości grzybobójcze, bo często chodzę na basen, a wiadomo, że tam nigdy nic nie wiadomo ;))) Niestety nie umiem nic powiedzieć na temat jego wpływu na potliwość, bo z tym akurat nie mam problemu. Nie jest to może preparat wzbudzający wyjątkowy zachwyt, ale z pewnością nie budzi też wyjątkowej niechęci. Naprawdę dobry krem w swojej klasie.


Właśnie tak to wygląda. FLOS-LEK to gwarancja skuteczności, choć wiadomo, bywa, że czasami skuteczność to nie wszystko, chciałoby się czegoś więcej ;))) W każdym razie możecie śmiało postawić na te kremy, jeśli nie macie wygórowanych oczekiwań. I z pomocą FLOS-LEKu zadbać o siebie od stóp do głów :)))

sobota, 30 lipca 2011

Completnie ;)))

Obiecałam Wam jeszcze jedną recenzję kremu, pamiętacie? Narzekałam, że nie lubię recenzować kremów, bo zwykle mam wątpliwości, czy nie stosuję ich zbyt krótko, żeby mogły w pełni zadziałać. Ale tę recenzję napiszę bez żadnych oporów, bo krem, który chcę Wam przybliżyć, stosuję od wielu miesięcy, miałam więc mnóstwo czasu, żeby ugruntować sobie opinię na jego temat. Mowa o emulsji odżywczo - nawilżającej Olay do cery tłustej i mieszanej z serii Complete.

Sięgnęłam po nią po przyjemnych doświadczeniach z wersją rozświetlającą (pisałam o niej TUTAJ). No i nie ukrywam, że zrobiłam "rozpoznanie" w sieci ;))) Wszystkie recenzje, na jakie się natknęłam, były bardzo zachęcające. Nie zawiodłam się. Emulsja często określana była jako lekka, ale porządnie nawilżająca. I taka właśnie jest :) Na tyle łagodna, żeby nie obciążać przetłuszczającej się skóry, a jednocześnie wystarczająco treściwa, żeby ją dogłębnie odżywić. Dokładnie tak, jak obiecuje producent:

Nawilża - beztłuszczowa formuła zawiera odżywczy składnik nawilżający Olay, który utrzymuje nawilżenie nawet do 24 godzin.

Ochrania - dostarcza skórze dermatologicznie rekomendowany składnik SPF 15 i zawiera witaminę E, która jest antyoksydantem i nie dopuszcza do przedwczesnego starzenia się skóry.

Wzbogacona w witaminy - witamina B3 i E oraz prowitamina B5, która pomaga uzyskać i zatrzymać zdrowo wyglądającą skórę.

Testowana dermatologicznie. Nie zatyka porów.









Bardzo lubię ten krem, ufam mu. Olay Complete wychodzi naprzeciw wszelkim potrzebom przetłuszczającej się cery, utrzymuje ją w dobrej kondycji, czyniąc ją miękką i wypielęgnowaną. Dzięki nieobciążającej formule i półpłynnej konsystencji szybko się wchłania, świetnie nadaje się pod makijaż. Pięknie, nienachalnie pachnie. Zawiera SPF 15, daje więc niewielką co prawda, ale wystarczającą na co dzień ochronę przeciwsłoneczną. Co ważne, jego zakup to doskonały deal, bo jego regularna cena to zaledwie około 20 złotych, a w nasze ręce trafia, uwaga, aż 100 ml produktu! To dwa razy więcej niż przeciętnie. W dodatku wydajność też jest zaskakująco dobra, po kilku miesiącach ciągle mam jeszcze około 1/4 opakowania. O opakowaniu zresztą też warto powiedzieć słów kilka. Utrzymane jest w stylistyce charakterystycznej dla Olay, czyli dość ascetycznej. Nie jest co prawda wyposażone w pompkę, jak w przypadku wersji rozświetlającej, ale i tak okazuje się bardzo poręczne i wygodne. Ma postać buteleczki, której ujście zabezpieczone jest dozownikiem, spełnia więc podstawowe normy higieny.

Póki co, na potrzeby testów innych kremów odstawiłam go na jakiś czas, ale z pewnością do niego wrócę, bo doskonale mi służy. Nie jest to może preparat do jakichś zadań specjalnych, ale w roli takiej podstawowej, codziennej pielęgnacji sprawdza się znakomicie. Na co dzień niczego więcej nie potrzebuję. Completnie ;)))

środa, 27 lipca 2011

Show must go on ...

Show must go on ... Na poprawę humoru coś słodkiego. Dziś serwuję naleśniki z owocami :))) Pyszne i pełne witamin. Choć żeby mój humor mógł się poprawić, musiałabym swojego naleśnika podać z solidną porcją bitej śmietany. I z sosem czekoladowym. Może wtedy poczułabym się lepiej ... Ale jest, jak jest. Bez bitej śmietany, bez czekolady, za to ze świeżymi malinami i borówkami.






Przepisów na ciasto naleśnikowe jest mnóstwo. Ja lubię, kiedy naleśniki są dość grube, dlatego proponuję Wam proporcje na ciasto gęste, zwarte.

Składniki na ciasto (na kilkanaście naleśników):
  • 300 g mąki
  • 2 jajka
  • szklanka mleka
  • szklanka wody (najlepiej gazowanej)
  • 1/2 łyżeczki cukru
  • 1/2 łyżeczki soli

Składniki na nadzienie:
  • maliny i borówki w dowolnej ilości :)))

Dodatkowo:
  • słodka śmietanka
  • olej do smażenia (jeśli nie jesteście wege, możecie nacierać patelnię słoniną i nie sięgać po olej)
  • cukier puder (opcjonalnie)

Do dzieła. Wymieszajcie składniki na ciasto (najlepiej zmiksować). Usmażcie górę naleśników. Każdy nafaszerujcie owocami i złóżcie na pół. Polejcie słodką śmietanką.

Ciasto naleśnikowe z tego przepisu ma to do siebie, że samo w sobie nie jest słodkie, dzięki czemu można równie dobrze nafaszerować je czymś wytrawnym (o tym innym razem). Jeśli macie zatem ochotę na coś naprawdę słodkiego, posypcie owoce dodatkowo cukrem pudrem. Smacznego!

Mnie już trochę lepiej :) A co u Was? Mam nadzieję, że humory dopisują :)))

czwartek, 21 lipca 2011

Usta usta ;)))

Współpraca No to pięknie! z marką JOKO nabiera tempa. Ostatnia paczka kryła kolekcję błyszczyków z nowej, pielęgnacyjnej serii Double Therapy. Przepięknych! Spójrzcie tylko :)))






(Zdjęcia: materiały promocyjne udostępnione przez JOKO)






Och, z jaką przyjemnością poddam się tej aloesowo - kolagenowej terapii! O jej efektach dam znać za jakiś czas w recenzji. A tymczasem zastanawiam się, czy ja aby na pewno potrzebuję wszystkich sześciu kolorów? Hmmm ... Coś mi mówi, że nie powinnyście przegapić następnego posta :DDD

środa, 20 lipca 2011

Ai funghi :)))

Pogoda popsuła mi szyki. Całe popołudnie było tak burzowe, pochmurne i szarobure, że mimo najszczerszych chęci nie mogłam zrobić zdjęć ilustrujących zaplanowany na dzisiaj post. W związku z tym sięgam do zasobów dysku i z odmętów panującego tam bałaganu wyciągam risotto z grzybami! :DDD Skoro nie wszystko idzie zgodnie z planem, przynajmniej zjedzmy coś dobrego ;)))






Potrzebujesz (na 3-4 porcje):

  • jednej dużej cebuli,
  • szklanki surowego ryżu do risotto,
  • pół szklanki białego wytrawnego wina,
  • około litra bulionu warzywnego;
  • grzybów w dowolnej ilości do smaku (tu: podgrzybki i boczniaki, ostatecznie mogą być pieczarki),
  • sporej kulki mozzarelli,
  • kilku suszonych pomidorów z zalewy,
  • odrobiny masła i oliwy.

Łyżkę masła rozpuść na dużej patelni, dodaj oliwę, wsyp poszatkowaną drobno cebulę i pozwól jej się zeszklić.

Dodaj ryż, przesmaż.

Wlej wino, zaczekaj, aż odparuje.

Teraz najważniejsze. Podlej ryż niewielką ilością bulionu. Kiedy go wchłonie, podlej znowu. I znowu. I znowu. Aż do miękkości. Nie spiesz się.

W międzyczasie dodaj do ryżu grzyby. Ja użyłam suszonych, które zalałam wodą już dzień wcześniej, aby zmiękły, ale sezon grzybowy właśnie się zaczyna i już niebawem będziemy cieszyć się świeżymi. Miałam też akurat boczniaki, więc pokroiłam je w paski i dorzuciłam do podgrzybków. Możecie ostatecznie sięgnąć po pieczarki, ale one nie dadzą Wam tego cudownego grzybowego aromatu.

Kiedy ryż będzie miękki, a bulion całkowicie odparuje, zdejmij patelnię z ognia, wrzuć kawałki suszonych pomidorów i pokrojoną w kostkę mozzarellę. Przykryj szczelnie pokrywką i zostaw na dwie, trzy minuty.

Podawaj natychmiast. Smacznego!

wtorek, 19 lipca 2011

Top secret ;)))

Moja Pani dostała wczoraj od Was reprymendę. Że się miga. Że nic zdradzić o sobie nie chce. Że niby taka tajemnicza jest. Guzik prawda! Przecież ja wiem o niej wszystko! I chętnie co nieco opowiem :)))

Siedem faktów o mojej Pani :)))

  1. Nie pamięta wzoru na objętość walca, ale obudzona w środku nocy potrafi wyrecytować "Redutę Ordona" :))) W całości!
  2. Nie wie, kim są Atomówki i Włatcy Móch, ale nie jest jej obcy Rumburak i Konik Garbusek ;)))
  3. Pamięta czasy, kiedy Mariusz Szczygieł (świetny, jak powtarza) nie był jeszcze "godnym następcą Ryszarda Kapuścińskiego", za to prowadził w pewnej telewizji (w polsajcie, jakby powiedziała jej babcia) talk show, w którym ludzie opowiadali przedziwne rzeczy. Często przy tym tłumacząc, co na to rodzina i sąsiedzi ;)))
  4. Pokaż jej swój księgozbiór, a powie ci, kim jesteś ;)))
  5. Kiedyś przez pół dnia stała w kolejce po autograf Jonathana Carrolla, który nadal przechowuje, choć się tego wstydzi ;)))
  6. Nic ją nie obchodzi, że baza programu avast została zaktualizowana!!!
  7. Nie lubi mówić o sobie. Ale to już wiecie!
Mam nadzieję, że nie wypaplałem za wiele :DDD W razie czego nie wydajcie mnie!

Pozdrawiam Was,

Pan Wiluś.





poniedziałek, 18 lipca 2011

Lovely :)))

Serdecznie dziękuję za wszystkie wyróżnienia One Lovely Blog Award, jakimi w ostatnich dniach nagrodzono No to pięknie!






Wyróżniły mnie:


Jeszcze raz dziękuję! Czuję się zaszczycona, ale muszę przypomnieć, że nagroda ta trafiła do mnie już kilka miesięcy temu (KLIK). W każdym razie to cudowne, że No to pięknie! cieszy się sympatią innych bloggerek. It's so lovely :)))

środa, 13 lipca 2011

Lojalnie ostrzegam ;)))

Post ten dedykuję Annieee, dzięki której dowiedziałam się o Balm Balm i która pośredniczyła w zakupie, organizując wspólne zamówienie.


Zapowiedziałam jakiś czas temu, że szykuję recenzje kilku kremów. I strasznie przy tym narzekałam, pamiętacie? :D W sumie na wyrost, bo o kremie, o jakim chcę Wam dziś opowiedzieć, mogę mówić wyłącznie w superlatywach. Podbił moje serce i nie mam do jego jakości żadnych zastrzeżeń, mogę z czystym sumieniem go polecać. Co też niniejszym czynię :))) Dziewczyny, przedstawiam moje odkrycie sprzed kilku miesięcy, wielofunkcyjny balsam do twarzy z wyciągiem z drzewa herbacianego Balm Balm :)))



(Zdjęcie: www.balmbalm.com)



Balm Balm to brytyjska marka kosmetyczna produkująca kosmetyki w 100% naturalne i organiczne. Dowiedziałam się o niej przez przypadek, od słowa do słowa w czasie zwykłych babskich pogaduszek. Wiecie, jak to jest ;) Zaciekawiła mnie na tyle, że postanowiłam kupić coś na próbę. Padło na balsam herbaciany (35 złotych w Mydlarni HEBE).

Co mnie skusiło? Same poczytajcie :)

Wielofunkcyjny balsam do twarzy Balm Balm z wyciągiem z drzewa herbacianego świetnie sprawdza się jako balsam do twarzy do każdego typu cery. Dzięki antybakteryjnym właściwościom wyciągu z drzewa herbacianego pomaga w walce z niedoskonałościami skóry. Zrobiony wyłącznie z naturalnych składników, 100% organiczny, nie zawiera żadnych, nawet najmniejszych ilości konserwantów (ani sztucznych, ani pochodzenia naturalnego) i syntetycznych dodatków. Wszystkie składniki, z których został wytworzony pochodzą z upraw ekologicznych.

Z uwagi na fakt, że kosmetyki Balm Balm nie zawierają żadnych konserwantów (nawet tych pochodzenia naturalnego) ich konsystencja jest raczej maślana, nie kremowa. Ma to związek z tym, iż nie zawierają wody, dzięki czemu zbędne są konserwanty.

Stosowanie
Nanieść odpowiednią ilość na koniuszki palców i nałożyć na odpowiednią część ciała - twarz, usta, łokcie, dłonie czy stopy.

Skład
butyrospermum parkii (shea butter), helianthus annuus (sunflower oil), tea tree essential oil, cera alba (beeswax), calendula officinalis (calendula oil), simmondsia chinensis (jojoba oil).

Porady i wskazówki Balm Balm:


Skórki

Nałóż niewielką ilość Balm Balm na skórki oraz paznokcie. Poczekaj kilka minut, a następnie odsuń je patyczkiem. Balm Balm zmiękczy skórki oraz odżywi paznokcie.

Brwi
Bywają potargane i niesforne? Doprowadź je do porządku odrobiną Balm Balm - w tej roli sprawdzi się także do włosów.

Rzęsy i oczy
Wypróbuj balsam Balm Balm jako odżywkę do rzęs lub krem pod oczy, który odżywi skórę kiedy ty będziesz spać.

Szorstka i popękana skóra na piętach i łokciach
Cały dzień na nogach? Łokcie oparte cały dzień o biurko? Rezultatem jest szorstka i popękana skóra na łokciach i piętach ..., której stan jest wiele mówi na temat naszego wieku. Wcieraj w te miejsca regularnie Balm Balm i zobacz różnicę po kilku dniach.


Jak tu się nie skusić? Po prostu balsam wszystkorobiący i wszystkomający ;))) Ale i tak z wszystkich funkcji Balm Balm mnie interesuje głównie ta podstawowa - pielęgnacja twarzy.

Ustalmy od razu jedno. To nie jest typowy krem. To raczej, hmmm ..., sama nie wiem, maść? Może to i dobre określenie, bo Balm Balm jest treściwy i tłusty. Kompletnie nie nadaje się na dzień, z pewnością nie sprawdzi się pod makijażem, ale nałożony na noc zdziała cuda. Ukoi podrażnienia, złagodzi stany zapalne. I właśnie dzięki temu tak go polubiłam. Jak tylko widzę, że cera jest w gorszej kondycji, wieczorem aplikuję Balm Balm i rano jest dużo lepiej. Z pewnością jest to zasługa olejku z drzewa herbacianego w składzie, które słynie ze swoich właściwości antybakteryjnych. Działa!






Oprócz balsamu herbacianego dostępny jest także różany i bezzapachowy, ale balsamy to tylko część oferty Balm Balm, pełną możecie zobaczyć TUTAJ. Uwaga! Kliknięcie grozi zakupami! ;))) Lojalnie ostrzegam :DDD

wtorek, 12 lipca 2011

Wege fast food :)))

Szybko, szybko! Czy jest ktoś, komu nie zdarza się jeść w pośpiechu? Obawiam się, że mało kogo stać na luksus niespiesznego biesiadowania. Zwykle ciągle gdzieś biegniemy i często też w biegu jemy. Byle co. Byle jak. Byle gdzie. Warto więc mieć w zanadrzu przepis na błyskawiczny, ale zdrowy i sycący obiad, którego przygotowanie nie zabierze wiele czasu, a ten zaoszczędzony pozwoli nam usiąść na chwilę na czterech literach i spokojnie zjeść. Proponuję omlet z fasolką szparagową :))) Jajka zawsze znajdą się w lodówce, a na szparagówkę mamy akurat środek sezonu, łatwo ją kupić. Zimą z kolei można bez problemu dostać ją w mrożonkach.





Potrzebujesz (na jedną porcję):

- 2 jajek;
- 200-300 g fasolki szparagowej;
- łyżki masła, kropli oliwy, szczypty soli.

Oczyszczoną fasolkę wrzuć na osolony wrzątek, gotuj przez kilkanaście minut do miękkości. W tym czasie rozkłóć jajka, lekko je ubij, dopraw. Usmaż pięknego, złocistego omleta na odrobinie masła podrasowanego kroplą oliwy, dzięki czemu nie będzie się przypalać. Delikatnie przełóż go na talerz, na wierzch wyłóż ugotowaną fasolkę. Złóż na pół. Gotowe, smacznego!

Szybko i smacznie. Mój wege fast food :))) A jakie są Wasze pomysły na express menu? :DDD

niedziela, 10 lipca 2011

Chińszczyzna :)))

Post ten dedykuję Violl, najbardziej zagorzałej fance kuchni chińskiej, jaką znam :)))


Chińskich knajp u nas jak "mrówków" ;) Wiem, bo sama bywam ich częstym gościem. Ile jednak chińszczyzna znad Wisły ma wspólnego z prawdziwą chińską kuchnią? Oj, zwykle niewiele. Lektura książki "Płetwa rekina i syczuański pieprz. Słodko-kwaśny pamiętnik kulinarny z Chin" Fuchsii Dunlop otworzyła mi oczy na jej niezwykłą złożoność i różnorodność. Niby wiedziałam, że "chińczyk" to nie tylko ryż i pędy bambusa, ale nie przypuszczałam nawet, jak wąskie są moje horyzonty w tym względzie.






"Płetwa rekina" to ponad 300 stron przewodnika po zawiłościach chińskiej kuchni. Autorka, całkowicie oddana swojej kulinarnej pasji, krok po kroku odkrywa przed czytelnikami jej tajniki i niuanse. Przybliża kwestie dla każdego Chińczyka swojskie, a dla przeciętnego człowieka Zachodu całkowicie niezrozumiałe, zaskakujące, chociażby bogactwo języka, jakim Chiny opisują swoją kuchnię. Dla nas świat kończy się najczęściej na słodkim, kwaśnym, gorzkim i słonym, ale to za mało, żeby opisać kuchnię chińską, która bywa też mrowiąca, piekąca, odrętwiająca, ostra, aromatyczna (z których to aromatów najpopularniejszy jest chyba aromat rybny).

Gotowanie w Chinach jest prawdziwą sztuką. Liczy się wszystko, począwszy od jakości wykorzystywanych produktów, poprzez moc ognia, na którym się gotuje, aż po sposób krojenia składników, którego rodzaje określone są bardzo precyzyjnie (plastry, plasterki, paski, kosteczki, pasemka, kółeczka i sama nie pamiętam, co jeszcze). Najcenniejsze są składniki świeże, stąd nieustająca popularność targów żywych zwierząt, wszelkich, od ssaków, przez ptaki, po ryby, gdzie każdy ma możliwość wyboru, co trafi za chwilę do jego garnka i przyglądania się zabijaniu i oprawianiu wybranej sztuki ... Zwykle bez emocji. Może się to wydawać okrutne, ale autorka tłumaczy Chińczyków, w których kulturze funkcjonuje rzekomo przekonanie, że zwierzę nie odczuwa. Ona sama jednak po wielu latach studiów nad chińską kuchnią, mimo prawdziwej miłości, jaką ją obdarzyła, zaczęła skłaniać się ku wegetarianizmowi. Ale zanim to nastąpiło, skosztowała chyba wszystkiego ...





Świeża niedźwiedzia łapa? Robi wrażenie, co? I ta kura, koniecznie stara :D W przepisach przytaczanych w książce znaleźć można też ptasie gniazda, sfermentowaną soję, kacze żołądki, mrożone ścięgna wołowe, czy inne tego typu atrakcje. Przyznaję, oryginalnie, ale czy naprawdę powinnam się dziwić, jako zjadacz chociażby kiszonych ogórków? ;DDD I nabiału, którego Chińczycy podobno nie jadają, uważając za barbarzyński :)))

Cóż, książka z pewnością ciekawa poznawczo, aczkolwiek żołądek podczas czytania często związany miałam w supełek. Dowiedziałam się jednak sporo. A moje oczekiwania względem chińskiej kuchni wzrosły. Dlatego też tego paskudnego wegetariańskiego "chińczyka" z warzywami, jakiego ostatnio mi zaserwowano, nie dojadłam, tak podła była to chińszczyzna ;)))



sobota, 9 lipca 2011

Wbrew sobie ;)))

Nie lubię recenzować kremów. Nie lubię, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że ich skuteczność można ocenić dopiero po wielu tygodniach (czy miesiącach wręcz) konsekwentnego stosowania. I kiedy wydaję osąd, zawsze zastanawiam się, czy okres poddawany ocenie nie jest za krótki i czy przypadkiem w dłuższej perspektywie ta ocena nie byłaby diametralnie inna. Ale w przypadku kremu nawilżającego FLOS-LEK Naturalne Piękno Hydrobalans zdania już chyba nie zmienię, zdążył odkryć przede mną wszystkie karty :)))



(Zdjęcie: www.floslek.com.pl)



Jak może pamiętacie, dostałam go do testów prosto od producenta. Stosuję go od dobrych kilku tygodni i w zasadzie zdążyły rozwiać się wszelkie moje wątpliwości co do jego jakości. Zaraz powiem wszystko, jak na spowiedzi, ale najpierw przytoczę opis laboratorium.

Krem nawilżający Hydrobalans bardzo skutecznie pielęgnuje skórę. Szczególnie polecany dla skóry normalnej oraz reagującej nadmiernym wysuszeniem naskórka na preparaty myjące, kosmetyki upiększające oraz niekorzystne warunki atmosferyczne (wiatr, duże nasłonecznienie, niska wilgotność, klimatyzacja, centralne ogrzewanie). Zawiera algę zieloną i polisacharydy o działaniu nawilżającym i wzmacniającym funkcje ochronne skóry oraz masło shea o działaniu odżywczym i ochronnym.
Regularnie stosowany:
- wzmacnia naturalną barierę ochronną – uodparnia skórę na stres i zmęczenie
- zmniejsza skłonność do wysuszania
- odżywia i regeneruje naskórek
- napina i ujędrnia skórę
- pozostawia skórę gładką i przyjemną w dotyku o odświeżonym, naturalnym kolorycie
- idealny pod makijaż.

Wiadomo, zwykle pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to opakowanie i często to właśnie nim sugerujemy się dokonując zakupu. Opakowanie kremu Hydrobalans ma duże szanse, żeby zwrócić na siebie naszą uwagę. Kartonik jest ładnie zaprojektowany, utrzymany w stonowanych, łagodnych kolorach, a budząca pozytywne skojarzenia grafika koresponduje z nazwą produktu. Jeśli zdecydujemy się na zakup i przedrzemy się przez zabezpieczające ofoliowanie, w środku znajdziemy podobny w stylistyce słoiczek. Plastikowy, ale nie toporny, za to lekki i funkcjonalny.








Sam krem ma lekką, nietłustą konsystencję i w gruncie rzeczy jest dość uniwersalny. To raczej podstawa pielęgnacji niż preparat wymierzony w jakiś poważny problem. Świadczy o tym chociażby fakt, że przeznaczony jest zarówno do stosowania na dzień, jak i na noc. I tak właśnie go aplikuję, oszczędniej rano pod makijaż, hojniej wieczorem po demakijażu. W obu rolach spisuje się znakomicie. Odczuwalnie nawilża skórę, szybko przynosząc ulgę. Ale jego działanie określiłabym jako powierzchowne, to znaczy utrzymanie komfortu skóry wymaga regularności stosowania, raczej nie zauważyłam trwałej, głębokiej poprawy jej kondycji. Nie odczuwam też obiecywanego napinania skóry, ale rzeczywiście, wygładzenie i owszem. Krem świetnie dzięki temu sprawdza się pod makijażem. I wytrzymuje próbę mojej przetłuszczającej się cery! Zawsze zresztą powtarzam, że clue pielęgnacji cery tłustej to nawilżanie, wcale nie matowienie, jak wielu osobom się wydaje.

Z przyjemnością Hydrobalans zużyję do końca, choć chwilowo idzie w odstawkę, bo zabieram się za testy wersji normalizującej. A skoro jesteśmy przy kremach, to już teraz zapowiadam dwie kolejne recenzje, które przygotowuję, idąc za ciosem :) Wbrew sobie, bo przecież kremów recenzować nie lubię ;)))

piątek, 8 lipca 2011

Mini mini ;)))

Mój ostatni wpis z serii "Kulinaria" spotkał się z Waszym dużym zainteresowaniem, w komentarzach rozgorzała żywa dyskusja na temat wegetarianizmu. Okazuje się, że wielu z Was bliski jest ten sposób żywienia i poniekąd cała związana z nim filozofia życiowa. Prosiłyście o więcej przepisów, czuję się zatem w pełni zachęcona do publikowania kolejnych postów pod znakiem "Wege". Dziś proponuję pizzę w wydaniu mini. Jeśli chodzi o składniki, możliwości oczywiście jest mnóstwo, ale moja ulubiona ich kombinacja to świeże pomidory, pomidory suszone, zielone oliwki, mozzarella i bazylia :)))

Dlaczego mini?

Bo pizze mini są bardziej podzielne.

Bo jeśli mam ochotę bądź potrzebę (czytaj: mięsożerca przy stole :D), za jednym zamachem mogę przygotować kilka ich wersji.

Bo są ładne i fajnie wyglądają na talerzu :DDD






Potrzebujesz (na około 8 - 10 sztuk):
  • na ciasto: 300 g mąki, 30 g drożdży, 150 ml wody, 2 łyżki oliwy z oliwek, 1 łyżeczkę cukru, 1/2 łyżeczki soli;
  • na wierzch: 150 - 200 g mozzarelli, dwóch świeżych pomidorów, kilku kawałków pomidorów suszonych z zalewy, kilkunastu zielonych oliwek, kilku listków bazylii.

Składniki na ciasto połącz, wymieszaj i wyrób na gładką, elastyczną, odchodzącą od dłoni masę. W razie potrzeby dodaj odrobiny wody (jeśli ciasto jest za suche) lub odrobiny mąki (jeśli ciasto jest za mokre). Porwij je na kawałki i uformuj w pizze mini. Wyłóż na blasze z przygotowanym wcześniej papierem do pieczenia.

Na porcje ciasta wyłóż pokrojone w plastry świeże pomidory, kawałki pomidorów suszonych, pokrojone na połówki oliwki i listki bazylii. Chojnie posyp startą na grubych oczkach mozzarellą.

Piecz w piekarniku rozgrzanym do 250 stopni przez około 15 minut.


Dla mnie pycha! Mogłabym jeść na okrągło :) Wmawiam sobie, że pizza mini to nie rozpusta. Najwyżej taka mini ;)))

czwartek, 7 lipca 2011

Kobiety kochają diamenty ;)))

Kobiety lubią błyskotki, tak to już jest. Ametyst w nazwie wystarczy, żeby zwrócić naszą uwagę, prawda? :DDD



(Zdjęcie: www.crystal-cure.com)



W przypadku Joko Find Your Color J 105 mat Amethyst nie tylko nazwa zwraca uwagę, wzrok przykuwa przede wszystkim kolor. Jasnofioletowy, ale intensywny, żywy. Oryginalnie jest matowy, ale ja nie lubię tego efektu, dlatego jak zawsze zastosowałam top coat, który lekko nabłyszczył paznokcie.









1. Dostępność - 0 (chyba najłatwiej kupić przez internet).
2. Cena - 0 (już znam jakość tej serii i uważam, że 12 złotych to za wysoka cena).
3. Kolor - 1 (mocny, czysty).
4. Aplikacja - 1 (może nie idealna, ale przyzwoita).
5. Pędzelek - 0 (niestety trafił mi się felerny egzemplarz, osadzony pod złym kątem, co utrudnia malowanie, nie jestem w stanie wygodnie go chwycić).
6. Krycie - 0 (pierwsza warstwa fatalna, druga ratuje sytuację, ale dla pełnego efektu konieczna trzecia).
7. Wysychanie - 1 (bezproblemowe).
8. Współpraca z innymi preparatami (tu: Seche Vite) - 1 (bez zastrzeżeń).
9. Trwałość - 0 (końcówki poobcierane już drugiego dnia ...).
10. Zmywanie - 1 (bardzo łatwe).

Moja ocena: 5/10.


Ładny, a jakże, ale dla mnie za słaby, choć pewnie miłośniczki matowego wykończenia będą w stanie więcej mu wybaczyć. Ja w każdym razie dochodzę do wniosku, że obiecująca nazwa to nie wszystko. Zresztą i tak "Women love diamonds" ;)))

poniedziałek, 4 lipca 2011

Pożegnanie z mięsem :)

Zauważyłyście, że bardzo długo nie zamieszczałam postów kulinarnych? Nie bez przyczyny. W ostatnim czasie w mojej kuchni zaszła rewolucja, z którą sama po prostu musiałam się oswoić. Zostałam wegetarianką :))) Oczywiście nie z dnia na dzień, ten proces dokonywał się miesiącami. Decyzja dojrzewała we mnie długo, bo mięso lubię. Ale względy ideologiczne ostatecznie przeważyły. Kotlet na moim talerzu za każdym razem zdawał się pytać: skąd się tu wziąłem? I nie przeczę, że przemawia do mnie myśl "Jesteś tym, co jesz". A nie chcę być umęczoną na rynku bydła krową, pospiesznie tuczoną świnką czy nafaszerowanym hormonami kurczakiem. Mówię też "nie" niehumanitarnym hodowlom zwierząt.

I oto stało się, pożegnałam się z mięsem. Minęło już kilka tygodni i póki co za jego smakiem w ogóle nie tęsknię. Nie mam poczucia straty, wręcz przeciwnie, konieczność zastąpienia czymś białka zwierzęcego spowodowała, że jem o wiele więcej produktów niż wcześniej, także takich, po które kiedyś nigdy nie sięgałam. Ciągle odkrywam dla siebie coś nowego :))) Albo przypominam sobie o czymś, czego nie jadłam od bardzo dawna.

Pomyślałam, że może byłybyście zainteresowane odkrywaniem kuchni wegetariańskiej razem ze mną? Dajcie znać. A tymczasem zapraszam Was na sałatkę z bobu, młodych ziemniaków i koperku, zdrową i sycącą, wyśmienitą zarówno na ciepło, jak i na zimno :)))





Potrzebujesz (na kilka porcji):

- pół kilograma ugotowanego i obranego bobu,
- pół kilograma ugotowanych ziemniaków,
- kilka gałązek koperku,
- świeżo zmielonego pieprzu i soli morskiej,
- odrobiny oliwy.

Ugotowane ziemianki pokrój w dość grube talarki i wrzuć na patelnię z rozgrzaną oliwą. Dodaj ugotowany i obrany bób oraz posiekany koperek. Przesmaż wszystko przez chwilę, dopraw do smaku. Gotowe, smacznego!

piątek, 1 lipca 2011

Berek! ;)))

Jestem chyba ostatnią bloggerką, która nie odpowiedziała jeszcze na TAG Jak mieszkają twoje kosmetyki? Początkowo nie zamierzałam przygotowywać takiego posta, ale zostałam otagowana przez kilka osób i po prostu czuję się w obowiązku w końcu wszystko Wam pokazać :))) Mam nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowane.

Pozwólcie, że zanim przejdę do rzeczy, zgodnie z zasadami zabawy podziękuję najpierw dziewczynom, które w tym blogowym berku wirtualnie klepnęły mnie w ramię :)))

Podziękowania składam:


Jeśli kogoś pominęłam, przepraszam.


No to zaczynamy!

Najpierw łazienka, mój azyl. I jej najważniejszy element - wanna :))) Kilka kosmetyków do kąpieli zawsze jest pod ręką.





Tuż obok komoda, której szuflady wypełnione są po brzegi ...






... kosmetykami i akcesoriami do włosów ...






... oraz do pielęgnacji twarzy i ciała.









Teraz sypialnia. A w niej moja toaletka :)))






Na toaletce komódka i brush organizer z Lure Beauty, w którym oprócz pędzli trzymam też maskary, kredki do oczu i linery. Obok perfumy, beauty blender i miseczki do aplikacji pudrów mineralnych.






W komódce przechowuję wszystkie skarby do makijażu oczu, ...






... róże, pomadki i kilka pudrów ...






... oraz podkłady mineralne. Jak widzicie, solidny zapas, głównie Everyday Minerals, ale także Lucy Minerals i Lumiere. Zaplątał się też BB krem, Missha Perfect Cover w kompakcie.






Kolej na wnętrze szuflady toaletki. Trzymam w niej aktualnie testowaną kolorówkę, ale także jakieś sample i podręczne drobiazgi.






W głębi szuflady leży ozdobne pudełko kryjące ...






... moje rozświetlacze :)))






Na koniec kolorowy karton z Pepco, a w nim ...






... lakiery i akcesoria do paznokci :)))






Nic więcej nie mam, przysięgam! ;)))

Nie wskazuję do dalszej zabawy nikogo konkretnego, taguję wszystkie chętne! Berek! ;)))