beauty & lifestyle blog

czwartek, 27 lutego 2014

Jakość za grosze, czyli odkrycia lutego


Muszę przyznać, że w lutym miałam wyjątkowe szczęście do udanych zakupów, zwłaszcza tych nieplanowanych, spontanicznych. Zaczęło się od świetnego BB kremu Skin79 Scandal Rose&Vanilla, o którym pisałam Wam TUTAJ, zaraz potem w poszukiwaniu nowego kremu pod oczy zawędrowałam do sklepu Kalina, gdzie pod wpływem impulsu nadprogramowo wrzuciłam do koszyka dwie niepozorne, śmiesznie tanie tubki. Czy muszę dodawać, że to właśnie tamten impuls skutkuje dzisiejszym postem o odkryciach lutego? :)))


Uwierzcie mi, to był naprawdę spontaniczny zakup. Nigdy wcześniej o marce Bioluxe nawet nie słyszałam. Pchana ciekawością, zaintrygowana opisami i atrakcyjnymi składami, zachęcona zaskakująco niską ceną (zaledwie 6 zł za sztukę!), wiele nie ryzykując zdecydowałam się wziąć na próbę krem aloesowy oraz krem z ekstraktem z zielonej herbaty. Okazało się, że te przypominające pastę do zębów tubki kryją naprawdę godne uwagi wnętrze!  






BIOLUXE

Krem aloesowy 

Krem na bazie organicznych ekstraktów z Aloesu intensywnie i bardzo szybko nawilża skórę, likwidując uczucie suchości i szorstkości. Tylko naturalne oleje, bez parabenów, produktów z przerobu ropy naftowej, silikonów i barwników.

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Cocoglycerides, Stearic Acid, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Cocos Nucifera Oil, Helianthus Annuus Seed Oil, Glycerin, Potassium Hydroxide, Parfum, Benzoic Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid.

Tonizujący krem z organicznym ekstraktem z zielonej herbaty 

Krem na bazie organicznych ekstraktów z Zielonej Herbaty posiada działanie tonizujące, zwęża pory, poprawia sprężystość i aktywność skóry. Tylko naturalne oleje, bez parabenów, produktów z przerobu ropy naftowej, silikonów i barwników. 

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Cocoglycerides, Stearic Acid, Camelia Sinensis Leaf Extract, Cocos Nucifera Oil, Helianthus Annuus Seed Oil, Glycerin, Potassium Hydroxide, Parfum, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid.






Serio, nie spodziewałam się takiej jakości, zakładając, że za 6 zł nie powinnam oczekiwać cudów. Tymczasem oba kremy są po prostu doskonałe. Wyraźnie się jednak od siebie różnią. Moim faworytem został nieco treściwszy niż jego herbaciany brat mocno nawilżający krem aloesowy, który działa jak kompres, odżywiając skórę i miękko ją otulając, dobrze się przy tym wchłaniając, bez pozostawiania tłustej warstwy, świetnie sprawdzając się zarówno na noc, jak i na dzień pod makijażem. Lubię uczucie odprężenia, które towarzyszy każdej aplikacji, moja skóra po prostu spija ten krem, który najwyraźniej bardzo jej służy. 

Krem herbaciany jest lżejszy i mniej odżywczy, jego działanie rzeczywiście można opisać jako tonizujące, co widać po ściągniętych porach. Wchłania się do zera, pozostawiając skórę ukojoną i wygładzoną, jednak nie daje tej charakterystycznej miękkości, która tak bardzo odpowiada mi w przypadku wersji aloesowej. Na pewno mocniej za to wygładza cerę, co z pewnością dla części z Was czyni z niego lepszą propozycję na dzień. Myślę, że ma szansę spodobać się młodym osobom, szukającym kremu pomagającego utrzymać kapryśną cerę w ryzach. Dla mnie jest nieco za słaby do codziennego stosowania, co nie zmienia faktu, że i tak uważam go za naprawdę interesujący produkt.

Zachwyciły mnie te kremy, zwłaszcza aloesowy, który doskonale uzupełnił lukę wśród moich kosmetyków. Okazało się bowiem, że serum Yves Rocher, które zachwalałam miesiąc temu ---> KLIK, ma jednak zbyt silne działanie, żebym mogła wyłącznie na nim oprzeć pielęgnację swojej twarzy, stosowane codziennie odczuwalnie wysuszało mi cerę. Także nawilżające właściwości kremu Bioluxe był idealną odpowiedzią na moje potrzeby. Teraz używam tych produktów zamiennie, a moja cera czuje się doskonale. A skoro już wspomniałam o Yver Rocher, to dodam jeszcze, że maseczką glinkową, o której również pisałam w przytaczanym przed chwilą poście, nadal jestem zachwycona i stosuję ją regularnie dwa razy w tygodniu.


Na koniec słówko o kremie, od którego w ogóle wszystko się zaczęło. Nie byłoby żadnych zakupów w sklepie Kalina, gdybyście nie poleciły mi kolagenowego kremu pod oczy Baikal Herbals. To właśnie dla niego zrobiłam zamówienie. Dzięki za rekomendację, nie zawiodłam się!






BAIKAL HERBALS

Kolagenowy krem pod oczy

Kolagenowe serum pod oczy stworzone na bazie ekstraktów z roślin Bajkału. Krem intensywnie pielęgnuje skórę powiek pomagając na długo zachować jej sprężystość i młodość. Roślinny kolagen przywraca skórze elastyczność, wygładza zmarszczki. Niebieski Len odżywia i uspokaja skórę. Lilia daurska doskonale tonizuje skórę. Organiczny ekstrakt z aloesu jest świetnym środkiem przeciwzapalnym, rozszerza naczynia włosowate, posiada właściwości regenerujące, nawilża suchą skórę. Organiczny olej z szałwii poprawia proces odbudowy kolagenu w skórze, przywracając jej sprężystość. Dzięki naturalnym aktywnym składnikom krem likwiduje drobne zmarszczki wokół oczu, wygładza skórę i przywraca jej jędrność, Spojrzenie nabiera blasku młodości. Bez parabenów i PEG. 

Aktywne ekstrakty i olejki: niebieski len - 80mg, daurska lilia - 32mg, roślinny kolagen - 15mg.






Bardzo, bardzo dobry krem o lekkiej konsystencji. Doskonale nawilża, momentalnie przynosząc ulgę wrażliwej skórze wokół oczu. Nie uczula, nie podrażnia, nie roluje się. Nie wiem, jak z działaniem przeciwzmarszczkowym, bo to oceniać musiałabym w dłuższej perspektywie, ale do jego walorów pielęgnacyjnych nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Skóra wokół oczu jest dzięki niemu odprężona, ukojona, a co najważniejsze, dogłębnie nawilżona i to widać. Do tych pochwał dołącza się moja koleżanka, która skusiła się na ten krem razem ze mną i jest równie zadowolona z zakupu. Bardzo dobrze zainwestowane 20 zł! Aż nabrałam ochoty na inne specyfiki z Baikal Herbals. 


Krem pod oczy, choć świetny, nie jest jednak gwiazdą tego posta, palma pierwszeństwa zdecydowanie należy się w lutym kremom Bioluxe. Żałuję, że nie kupiłam od razu trzeciej dostępnej wersji, z ekstraktem z awokado. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze, wezmę następnym razem. Tymczasem jeszcze raz zwracam Waszą uwagę na krem aloesowy oraz herbaciany. Jakość za grosze!


Miałyście do czynienia z marką Bioluxe? Co myślicie o jej produktach? Jakie kosmetyczne perełki trafiły się Wam w lutym? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.




wtorek, 25 lutego 2014

Wstęp do tematu, czyli pierwsze wrażenia | Clarisonic Mia 2


Do zakupu szczoteczki Clarisonic przymierzałam się ładnych parę lat. Powstrzymywała mnie głównie cena (150 dolarów na amerykańskiej stronie producenta lub szalone 639 zł w polskiej Sephorze), choć oczywiście ograniczona dostępność też robiła swoje. Możecie więc wyobrazić sobie moją radość, kiedy mąż w dalekiej podróży służbowej upolował dla mnie ten mój obiekt westchnień za jedyne 130 dolców! Ostatnia sztuka, szara Mia 2 :))) Marzyłam co prawda o białej, ale w tej sytuacji kto by wybrzydzał?

A zatem jest, Clarisonic Mia 2, od kilku dni w moich rękach. Na pełną recenzję przyjdzie czas pewnie za parę tygodni (może nawet miesięcy?), tymczasem wstęp do tematu, pierwsze wrażenia, zapraszam!






Opracowany przez zespół inżynierów i wynalazców z Seattle, w stanie Washington, system Clarisonic łączy innowacyjną technologię z rewolucyjną wizją, która na zawsze odmieni spojrzenie na pielęgnację skóry. Clarisonic, początkowo opracowany z myślą o profesjonalnych zabiegach leczniczych, szybko stał się numerem 1 wśród szczoteczek oczyszczających rekomendowanych przez wiodących dermatologów, chirurgów estetycznych i pracowników SPA, raz na zawsze zmieniając rynek urządzeń do pielęgnacji skóry.

Sekret technologii oczyszczania sonicznego polega na łączeniu działania składników aktywnych produktów działających na powierzchni skóry z technologią, dzięki której mogą one wnikać znacznie głębiej. Skutkuje to redukcją widoczności porów i zmarszczek oraz sprawia, że cera wygląda zdrowiej i jest znacznie gładsza.

W przeciwieństwie do urządzeń obrotowych, technologia oczyszczania sonicznego współgra z naturalną elastycznością skóry. Częstotliwość pracy urządzenia przekracza 300 ruchów oscylacyjnych na sekundę. Zewnętrzne i wewnętrzne włókna szczoteczki współpracują, usuwając zanieczyszczenia i sebum, głęboko oczyszczając pory i przygotowując skórę do lepszej absorpcji aktywnych składników produktów pielęgnacyjnych.

Wyniki badań klinicznych potwierdzają lepszą absorpcję składników kosmetyków pielęgnacyjnych oraz sześć razy bardziej efektywne usuwanie makijażu, zanieczyszczeń i sebum niż przy użyciu samych dłoni.

Przytoczone informacje pochodzą ze strony clarisonic.pl ---> KLIK.


Tak jak wspominałam, model mojej szczoteczki to Mia 2. Zestaw składa się z urządzenia, wymiennej szczoteczki, ładowarki, żelu oczyszczającego i podróżnego etui.

Szczoteczka, która oryginalnie dołączona była do urządzenia, to wersja dla cery normalnej, ale w przyszłości wybierać będę mogła spośród kilku typów, dostępne są również wersje dla cery bardzo delikatnej, dla cery wrażliwej oraz do głębokiego oczyszczania porów. Wszystkie wykonane są ze specjalnych, opatentowanych supermiękkich i szybkoschnących włókien.






Mia 2 umożliwia oczyszczanie twarzy w dwóch prędkościach, wyposażona jest także w timer, zaprogramowany w sekwencjach dwudziesto- i dziesięciosekundowych, dzięki którym możemy kontrolować czas oczyszczania poszczególnych partii twarzy, tj. czoła (20 s), nosa i brody (20 s) oraz policzków (po 10 s). W pełni naładowane urządzenie wystarcza na 24 pełne minutowe cykle, czyli zakładając, że sięgamy po szczoteczkę dwa razy dziennie, o ładowaniu pamiętać musimy co 12 dni.

Funkcja timera bardzo mi się spodobała, bo pozwala mi odpłynąć myślami i nie pilnować kolejnych etapów oczyszczania twarzy. Oczywiście spokojnie można by się bez tego obejść, ale po tych kilku dniach uznaję to za przydatny bajer.

Jeśli chodzi o sprawy techniczne, to pochwalić muszę też rozwiązanie kwestii ładowania. Szczoteczka pozbawiona jest jakichkolwiek wtyczek czy kabli, ładowarka przywiera do niej na zasadzie magnesu w miejscu oznaczonym niewielkimi wgłebieniami. Nie wiedziałam o tym wcześniej i wyobrażałam sobie, że będzie musiała na stałe stać w jakiejś stacji, jak chociażby niektóre szczoteczki elektryczne do zębów, szpecąc mi łazienkę ;))) Tymczasem szczoteczka Clarisonic jest śliczna, gładka i obła, podłączenia (przyczepienia?) do kabla wymagając zaledwie raz na kilkanaście dni.






Przed pierwszym użyciem miałam pewne obawy, głowica szczoteczki wydawała mi się duża, a włókna niepokojąco długie. Muszę jednak przyznać, że oczyszczanie twarzy szczoteczką Clarisonic okazało się bardzo przyjemne. Po minucie szorowania, twarz jest nie tylko niewiarygodnie dokładnie oczyszczona, ale też wymasowana i rozluźniona. Skóra pod palcami aż piszczy z czystości! Naprawdę czuć różnicę, jestem skłonna uwierzyć w zapewnienia producenta o sześciokrotnie większej efektywności w stosunku do mycia twarzy dłońmi.

Oczywiście po kilku dniach nie jestem w stanie odnieść się do innych obietnic, ale nie ukrywam, że liczę na zapowiadaną redukcję porów i zmarszczek, mam też nadzieję, że regularne dogłębne oczyszczanie cery przełoży się też na lepsze wchłanianie się składników aktywnych moich kosmetyków pielęgnacyjnych, tym samym w dłuższej perspektywie poprawiając kondycję i wygląd mojej skóry.

Clarisonic, ty się lepiej postaraj! W takiej cenie jesteś mi to winna ;)))


Czy ktoś z Was używa szczoteczki Clarisonic i może podzielić się swoimi doświadczeniami? Z chęcią poczytam.

Co myślicie o tym urządzeniu? Koniecznie dajcie znać!


Za jakiś czas napiszę o efektach stosowania tej szczoteczki więcej,
tymczasem całuję,
Cammie.




niedziela, 23 lutego 2014

Wszystkie ścieżki prowadzą na ebay, czyli herbaciane gadżety | Ładne rzeczy (9)


W niedzielne popołudnia zawsze staram się proponować Wam luźne, lekkie tematy. Dziś, trzymając się tego zwyczaju, zapraszam na post z cyklu Ładne rzeczy o ... zaparzaczach do herbaty

Jakiś czas temu szukałam czegoś, co pozwoli mi cieszyć się smakiem dobrej sypanej herbaty bez konieczności babrania się z fusami. Oczywiście okazało się, że wszystkie ścieżki prowadzą na ebay, gdzie natknęłam się na całą masę gadżeciarskich zaparzaczy, pomysłowych, kolorowych, zabawnych. A przy tym naprawdę uroczych! Co najlepsze, najczęściej tanich jak przysłowiowy barszcz :))) 

Tylko spójrzcie. Co wybieracie? Słodką kaczuszkę, śmieszną rybkę, smakowitą cukrową laskę, czy czarującą lilię wodną?






A może zażywający kąpieli luzak? Wdzięczne łabędzie? Nurek lub żółta (no przecież :D) łódź podwodna?






Jest też metalowy robot, wyglądający niczym prawdziwy lizak, nawiązująca do estetyki wschodu matrioszka czy wgryzający się w szklankę rekin.






To oczywiście przykładowe zaparzacze, wybór jest o wiele większy, znaleźć można przeróżne wzory, na przykład nutki, kwiatki, listki, rozmaite owoce, najczęściej silikonowe, ale nie tylko (w razie czego szukajcie pod hasłami "tea infusers", "tea filters", "tea clips"). Jak się może domyślacie, jest to głównie produkcja azjatycka, więc ceny tych herbacianych gadżetów są naprawdę atrakcyjne, w przeliczeniu na złotówki wahają się od 2 do około 30 zł. 

Ogromnie mi się te silikonowe zaparzacze podobają, moją osobistą faworytką jest kaczuszka, którą chyba sobie sprawię. Oczyma wyobraźni już widzę mój ulubiony kubek, w którym pływa sobie to maleństwo :)))

Jak widać, zaparzacz może być nie tylko funkcjonalny, może być też pomysłowy i ładny, pozwalając nam oczywiście cieszyć się smakiem herbaty, ale wnosząc również jakąś wartość dodaną, na przykład akcent dekoracyjny czy humorystyczny. To sprawia, że jest to także fajny pomysł na prezent, dobra herbata w komplecie z trafnie dobranym zaparzaczem ucieszy na pewno niejedną osobę. Mnie by ucieszyła!


Co myślicie o tych herbacianych gadżetach? Podoba Wam się efekt łączenia funkcjonalności z pomysłowością? Mam nadzieję, że tak.


Idę zrobić sobie herbatę,
Cammie.




piątek, 21 lutego 2014

Wedle życzenia, czyli MAC Creme d'Nude Lipstick


Wedle życzenia, zbliżenie na kolejną pomadkę MAC, tym razem Creme d'Nude. Coś mi mówi, że Wam się spodoba, w końcu trudno wyobrazić sobie bardziej klasyczny kolor! Prawdziwy nude, skromny i nie rzucający się w oczy, a jednak z właściwą sobie subtelnością podkreślający usta.






Nie skłamię, pisząc, że właśnie w takich odcieniach czuję się najlepiej, takie najczęściej kupuję i takimi najchętniej się maluję. Ciemnych i nasyconych pomadek nosić nie umiem (choć chciałabym!), za to w tych cielistych jestem rozkochana. A nie znam ładniejszej niż Creme d'Nude.






Urok Creme d'Nude docenią kobiety o jasnej karnacji, blada skóra jest dla tej pomadki doskonałym tłem. Obawiam się, że dla cer śniadych okazałaby się ona nie najlepszym wyborem, same wiecie, ile krzywdy w makijażu może wyrządzić zbyt jasny kolor na ustach. A Creme d'Nude odcień ma naprawdę jasny. 






Formuła typu cremesheen gwarantuje kremowe wykończenie z delikatnym połyskiem. Owszem, pomadka jest jaśniutka, ale dobrze napigmentowana, daje więc doskonałe krycie.






Uwielbiam Creme d'Nude, ale bezkrytyczna nie jestem. Przy formule cremesheen ważna jest kondycja ust, kremowe wykończenie bezlitośnie obnaża wszelkie ich niedoskonałości, pęknięcia czy przesuszone miejsca. Za to na ustach zdrowych, wypielęgnowanych prezentuje się ładnie, wyjątkowo naturalnie, niezwykle świeżo. Bardzo lubię ten efekt!



Dla ciekawskich:
na twarzy Skin79 Scandal Rose&Vanilla BB Cream, Alverde Camouflage 02, Everyday Minerals Intensive Fair Concealer, Everyday Minerals Luminizing Sunlight Powder, Lumiere Silk Radiance Winter Silk, Guerlain Pearly White Meteorites, na oczach Virtual Mat Duo 049, MAC Naked Lunch, L'Oreal Super Liner Blackbuster, Wibo Curling Pump Up Mascara, na brwiach MAC Brun.



Zdaję sobie sprawę, że część z Was uzna Creme d'Nude za pomadkę zbyt jasną, ale dla mnie stanowi ona ideał. Choć nie ukrywam, że kusi mnie też Myth i Fleshpot, niewykluczone więc, że pojęcie ideału za jakiś czas mi się zmieni :DDD


Co myślicie o Creme d'Nude? Lubicie takie odcienie na swoich ustach? Jakie są Wasze ulubione cieliste pomadki? Czekam na Wasze komentarze!


Buziaki,
rozmyślająca nad zakupem Golden Rose Velvet Matte,
Cammie.



środa, 19 lutego 2014

Mieszane uczucia, czyli Catrice Purplelized


Catrice 430 Purplelized. Im bardziej chcę Wam ten lakier pokazać, tym bardziej drań nie daje się sfotografować. Żadne zdjęcie nie oddaje w pełni jego koloru. Wykończenie typu foil dodatkowo utrudnia sprawę, mocno odbijając światło i nieco zniekształcając efekt. Mam nadzieję, że coś tam jednak widać i pomożecie mi zdecydować, czy jest fajny, czy też nie? Wyciągnęłam go niedawno z pudełka, w którym gromadzę (nie wiem po co) kosmetyki, które z różnych powodów mi nie odpowiadają, trafił tam ze względu na drażniący mnie kiedyś ten swój metaliczny charakter. A teraz sama nie wiem, może by tak przywrócić go do łask?






Purplelized to przyjemny dla oka zgaszony, brudny fiolet, coś pomiędzy więdnącą lawendą a dojrzewającym bakłażanem ;))) W buteleczce te fioletowe nuty są skoncentrowane i nawet dobrze widoczne, na paznokciach jednak w pewnym stopniu giną, bo na pierwszy plan wysuwa się nie kolor, a rzucające się w oczy wykończenie.






Mam co do niego mieszane uczucia, niby ładny, ale jednak coś mnie w nim drażni. Niby mi się podoba, ale miewam chwile zwątpienia. I tak się waham, zostawić, czy znowu schować do pudełka? :DDD


Pojutrze zaproszę Was na obiecaną prezentację kolejnej pomadki MAC (szykujcie się na nudziaka wszech czasów, Creme d'Nude!), tymczasem całuję,
Cammie.




poniedziałek, 17 lutego 2014

Strzał w dziesiątkę, czyli Skin79 Scandal Rose&Vanilla BB Cream


Ulubieniec ostatnich dni, Skin79 Scandal Rose&Vanilla BB Cream. Planowałam napisać o nim w Odkryciach lutego, ale do końca miesiąca jeszcze daleko, a mnie tak nosi, że już dziś szepnę Wam na jego temat słówko.

Po raz kolejny potwierdziła się reguła, że najlepsze zakupy to w moim przypadku zakupy przypadkowe. Owszem, szukałam nowego bb kremu, ale nie mogąc znaleźć niczego sensownego, po prostu ponownie kliknęłam tubkę sprawdzonego Missha Signature Wrinkle Filler i przy okazji, z ciekawości, pchana jakimś impulsem, dołożyłam do koszyka właśnie miniaturę Skin79. Szybko rzuciłam tylko okiem na zdjęcia w sieci, chcąc upewnić się, że ma wystarczająco jasny i wystarczająco żółty kolor. I co? Strzał w dziesiątkę!






Scandal Rose&Vanilla nie jest chyba zbyt popularnym bb kremem, wcześniej zupełnie o nim nie słyszałam, tak naprawdę wiedzę na jego temat uzupełniłam, czekając na przesyłkę. Okazało się, że to krem o potrójnym działaniu: rozjaśniającym, przeciwzmarszczkowym oraz ochronnym (SPF 50+ PA+++ !), idealnie wpisującym się więc w moje potrzeby. Nie mogłam trafić lepiej.

Niestety nie znalazłam nigdzie w sieci pełnego INCI, na mojej miniaturze też go nie ma. W opisach produktu rozsianych na różnych stronach wygrzebałam jedynie, że krem zawiera odżywiający i nawilżający cerę ekologiczny kompleks różany, składający się z wyciągów z róży damasceńskiej, róży francuskiej oraz wiesiołka. Natknęłam się też na wzmianki o ekstrakcie z czarnej porzeczki.






Scandal Rose&Vanilla zaskoczył mnie swoją konsystencją. Przyzwyczajona jestem do bb kremów o wyraźnie silikonowej formule, ten jest jednak inny. Owszem, brakuje mu tej charakterystycznej miękkości, poślizgu w aplikacji, z drugiej strony przekłada się to na mniejszą podatność na ścieranie i mniejszą tendencję do błyszczenia się na skórze (prawdopodobnie także na mniejszą skłonność do zanieczyszczania porów, ale tak jak pisałam, pełnego składu nie widziałam, także swoje domysły opieram wyłącznie na wrażeniach z obcowania z tym kremem, który mnie w każdym razie w najmniejszym nawet stopniu nie zapycha). Na twarzy i tak prezentuje się świeżo (choć dość matowo jak na bb krem), skóra sprawia wrażenie po prostu zdrowej. Duża w tym pewnie zasługa całkiem przyzwoitego stopnia krycia, moje przebarwienia pod tym kremem w zasadzie znikają, korektora wymagają jedynie świeże ślady po wypryskach. Makijaż z jego użyciem możecie zobaczyć TUTAJ.

Ogromnym atutem Scandal Rose&Vanilla jest jego kolor, jaśniutki i żółtawy. Nie ma w nim nawet śladu tonów ziemistych i sinych, które bardzo często dominują w innych bb kremach, w dodatku pięknie stapia się z cerą, wyglądając bardzo naturalnie i nie odznaczając się. Najlepiej prezentuje się zaaplikowany beautyblenderem lub palcami, pędzel w moim odczuciu daje nieco gorsze wykończenie.

Przygotowałam zestawienie z Revlon Photoready 002 Vanilla i Bourjois 10 Hour Sleep Effect 71 Abricot Clair, zdjęcie powinno dać Wam wyobrażenie o odcieniu tego kremu. Najjaśniejszy z gamy Bourjois (która to marka słynie z jasnych podkładów) wydaje się przy nim niemal pomarańczowy, Revlon natomiast sprawia wrażenie intensywnie żółtego. Skin79 wygląda zdecydowanie najkorzystniej. Na mojej (trupio)bladej ręce co prawda wszystkie mogą wydawać się ciemne, ale zapewniam Was, że to tylko efekt kontrastu.






Polubiłam ten krem od pierwszego użycia, za kolor, za krycie, za komfort noszenia i za zaskakująco wysoką ochronę przeciwsłoneczną. Poważnie zastanawiam się nad zakupem pełnowymiarowego opakowania, tym bardziej, że cena nie jest szczególnie wygórowana (około 60-70 zł). Nie ukrywam, że chętnie wymieniłabym swoją miniaturową tubeczkę na ten uroczy pojemniczek :DDD






Jakie są Wasze doświadczenia z azjatyckimi bb kremami? Macie swoich faworytów? Zainteresował Was Skin79 Scandal Rose&Vanilla BB Cream? Piszcie!


Buziaki,
Cammie.



sobota, 15 lutego 2014

Idealna szminka na co dzień, czyli MAC Creme Cup Lipstick


Dziś w roli głównej mój najnowszy "maczek", czyli Creme Cup, pomadka w formule cremesheen. Mam wrażenie, że to jeden z popularniejszych odcieni, co zapewne jest zasługą jego neutralności. Już nie nude, jeszcze nie róż, wygląda dobrze chyba na wszystkich ustach, idealnie sprawdzając się w lekkich, dziennych makijażach.






Już kiedyś Wam pisałam, że pomadki MAC to moje zdecydowane faworytki w swojej kategorii, szminki żadnej innej marki nie zdołały zrobić na mnie podobnego wrażenia. Uwielbiam je za ciekawe kolory, trwałość, pigmentację i komfort noszenia. Creme Cup oczywiście również mieści się w tej charakterystyce, ma ładny, nienachalny, ale wyraźny odcień, jest odporna na ścieranie, mocno nasycona i przyjemna w aplikacji. Jak już wspominałam, jest to szminka w formule cremesheen, co oznacza, że daje wykończenie kremowe, ale z lekka połyskujące.












Na Creme Cup zdecydowałam się trochę w ciemno (dzięki, mamo!), bo tylko na podstawie zdjęć, jakie znalazłam w sieci, ale dokonałam trafnego wyboru, bo dobrze mi się ten kolor nosi. Jest jasny, ale wystarczająco wyrazisty, żeby dopełnić makijaż. Idealna szminka na co dzień!



Dla ciekawskich:
na twarzy Skin79 Scandal Rose&Vanilla BB Cream, Alverde Camouflage 02, Everyday Minerals Fresh Hydrating Concealer, Everyday Minerals Luminizing Sunlight Powder, MAC Well Dressed Blush, na oku L'Oreal Super Liner Blackbuster, Wibo Curling Pump Up Mascara.



Creme Cup to moja trzecia pomadka z MACa, ale jestem przekonana, że ta niewielka póki co gromadka szybko się powiększy. Mam już kilka kolejnych odcieni na oku.



Do pomadek jakiej marki macie największą słabość? Co myślicie o pomadkach MAC? Jak Wam się podoba Creme Cup? Chciałybyście, żebym w podobny sposób zaprezentowała Creme d'Nude i Hue? Wiem, dużo pytań :D Czekam na Wasze odpowiedzi, piszcie!


Buziaki, 
Cammie.



czwartek, 13 lutego 2014

Ręczna robota, czyli skarby z pracowni Craft'n'Beauty


Cóż to za zapach unosi się znad mojego kominka? Taki słodki, a jednocześnie leciutko kwaskowaty? Tak intensywny, ale zupełnie nie męczący? To "Wesoła żurawina", prosto z Craft'n'Beauty, pracowni kosmetycznych rękodzieł!






Te z Was, które śledzą No to pięknie! na fejsbuku [zapraszam! KLIK], już wiedzą, że kilka dni temu dostałam niespodziewany prezent od Craft'n'Beauty --->KLIK, pracowni oferującej ręcznie robione akcesoria do domowego SPA. Niezorientowanym wyjaśnię, że pracownia to projekt Patrycji i Gosi, w blogsferze znanych jako Smykusmyk i CosmeFreak. Jestem przekonana, że kojarzycie ich blogi, ale dla porządku i tak zalinkuję: KLIK i KLIK

Dziewczynom udała się trudna sztuka przekształcenia pasji w pracę. Podziwiam je za odwagę i gorąco kibicuję ich raczkującemu biznesowi. Coś czuję, że podbiją rynek. Asortyment pracowni jest tak atrakcyjny, że nie ma innej opcji. Ręczna robota, własne receptury, zapał do działania, to musi się udać!


W paczce niespodziance znalazłam dwa woski zapachowe, wspomnianą wyżej "Wesołą żurawinę", która właśnie wypełnia zapachem moje mieszkanie i "Kruszonkę", która czeka jeszcze na swoją kolej. 






Woski mają kształt minitart, są przeurocze. Myślę, że spokojnie można je dzielić na mniejsze części, ja jednak od razu rozpuściłam całość. Muszę przyznać, że zapach jest bardzo mocny, szczerze mówiąc nie spodziewałam się aż takiej intensywności, pewnie lepiej byłoby podzielić jednak wosk na porcje. Następnym razem tak zrobię, tym bardziej, że "Wesołą żurawinę" mam w kominku już trzeci dzień i póki co nie zapowiada się, żeby miała stracić na mocy, także mniejsze kawałki pewnie będą wystarczająco wyczuwalne.

Kompozycja zapachowa sprawia wrażenie prostej, ale dobrze wyważonej, dzięki czemu nawet tak skoncentrowana nie męczy, nie dusi, nie przyprawia o ból głowy. Oczywiście wiele zależy od osobistych preferencji, ale wybór wariantów jest spory, także każdy znajdzie coś dla siebie. Powiadam Wam, warto wydać piątaka :D Zwłaszcza, że woski Craft'n'Beauty charakteryzują się ciekawą formułą, po zastygnięciu nie przywierają do kominkowej miseczki! Przynajmniej "Żurawina" zrobiła mi taką miłą niespodziankę, która oznacza, że kiedy przyjdzie czas, wymiana wosku odbędzie się zupełnie bezproblemowo, bez mozolnego czyszczenia kominka. 


Woski to oczywiście tylko część oferty Craft'n'Beauty. Pozwólcie, że pokażę Wam, co jeszcze będę miała okazję poznać bliżej.















Pewnie część z tych produktów doczeka się recenzji, podpowiedzcie, o czym chciałybyście poczytać. Bo mam nadzieję, że zdołałam Was pracownią Craft'n'Beauty zainteresować. Trzymajmy kciuki za dziewczyny i za powodzenie ich biznesu!


Buziaki,
Cammie.



wtorek, 11 lutego 2014

Skok w bok, czyli Inglot Pro Blending Sponge w porównaniu z Beautyblenderem


Oryginalnemu Beautyblenderowi wierna jestem od kilku lat, nigdy nie skusiły mnie żadne tańsze odpowiedniki. Aż do zeszłego miesiąca. Zawsze jest ten pierwszy raz, prawda? Zrobiłam skok w bok, kupując Inglot Pro Blending Sponge, różowe jajo kształtem i kolorem do złudzenia przypominające słynny oryginał. Podobieństwo to, jak się okazało, jest jednak złudne. Ale po kolei.

Gąbeczka Inglota pojawiła się w sprzedaży kilka tygodni temu, od masy innych odpowiedników, zamienników i podróbek różniąc się głównie ceną, aplikator kosztuje bowiem aż 42 zł. Na pierwszy rzut oka sprawia dość profesjonalne wrażenie. Kuszący wygląd, w zestawieniu z ceną sugerującą jakość, spowodował, że spontanicznie zdecydowałam się na zakup.












Czar prysł bardzo szybko. Mając kilkuletnie doświadczenie z Beautyblenderem, błyskawicznie wychwyciłam różnice. Tym bardziej, że traf chciał, że w tamtym czasie kupiłam też dla mamy oryginał, miałam więc pod ręką nówkę sztukę, która pozwoliła mi upewnić się w swojej opinii. Przy okazji zrobiłam mnóstwo zdjęć porównawczych.












Gąbki, pozornie identyczne, w rzeczywistości bardzo się od siebie różnią. Jajo Inglota odbiega od Beautyblendera zarówno fakturą, jak i elastycznością. Powiedzieć o nim, że jest twarde, to za mało! Z trudem poddaje się naciskowi palców, w przeciwieństwie do oryginalnego jajka, które jest miękkie i plastyczne.






Jeśli chodzi o wspominaną wyżej fakturę, to Beautyblender przy niesamowicie gładkim Inglocie wydaje się niemal chropowaty. Ale to ta charakterystyczna struktura zapewnia tak doskonałe dopasowanie się do powierzchni skóry, która też naturalnie nie jest przecież idealnie gładka! Gładziutka gąbka Inglota nie jest natomiast w stanie wypełnić podkładem porów i zmarszczek. Co więcej, nie wiem, z jakiego tworzywa jest zrobiona, ale wyraźnie widać, że jest to materiał odporny, dający się precyzyjnie profilować. Spójrzcie na wyostrzony czubek jajka! Beautyblender sprawia natomiast wrażenie w tym miejscu zaokrąglonego, delikatniejszego.












Mogłoby się wydawać, że opisane przeze mnie różnice wizualne są nieistotne, ale niestety tak nie jest, bo w znacznym, ogromnym wręcz stopniu przekładają się na komfort używania. W praktyce okazało się, że wydałam 42 zł na gąbkę okropnie, nieprzyjemnie twardą, nie dopasowującą się przez to do kształtów twarzy, nie radzącą sobie również z blendowaniem. Co więcej, jajko Inglota namoczone w wodzie tak bardzo zwiększa swoją objętość, że niezmiernie trudno się nim operuje, co czyni z niego narzędzie po prostu niewygodne. Jest twarde, duże i bardzo wilgotne, bo nie sposób odcisnąć z niego całego nadmiaru wody.

Nie jest też łatwo inglotowe jajko doprać. Nie czyniłabym z tego zarzutu, bo z Beautyblenderem w tym punkcie też bywają problemy, jednak z gąbki Inglota trudno usunąć nie tylko resztki podkładu, ale też detergentu, który posłużył do prania. Ile by się jej nie płukało i tak się pieni. Poza tym schnie niewiarygodnie długo, doba to za mało. W sumie nic dziwnego, skoro tak trudno odcisnąć z niego wodę. Nie wraca też do swoich pierwotnych rozmiarów. Spójrzcie na Inglota i mój roczny, wysłużony już Beautyblender, prany pewnie ze 100 razy. Owszem, jest wyblakły, ale kształtu nie stracił, zachowując też swój niewielki rozmiar.









Gąbka Inglota naprawdę jest duża. I naprawdę bardzo, bardzo twarda. Aplikacja podkładu nie jest przyjemnością, przypomina oklepywanie twarzy. Trudno mówić też o tym charakterystycznym, subtelnym efekcie, jaki daje Beautyblender, który miękko dociska podkład do skóry, czyniąc go niemal niewidocznym. Inglot tej sztuczki nie potrafi.


Krótko mówiąc, porażka. Jeśli szkoda Wam pieniędzy na Beautyblender, kupcie raczej jakiś jego tani odpowiednik na ebay, nie ładujcie kasy w Inglota. Już lepiej odżałować, dołożyć drugie tyle i mieć oryginał.


Mój skok w bok kompletnie się nie udał. Skruszona wracam do Beautyblendera. Zdrada nie wyszła mi na dobre!


Co myślicie o aplikatorach tego typu? Miałyście do czynienia z Beautyblenderem? A może z jakimiś jego zamiennikami? Naprawdę uważacie, że są w stanie dorównać oryginałowi?


Buziaki,
Cammie.




niedziela, 9 lutego 2014

Coś na ząb, czyli wytrawne muffinki z serem


Ostatnio zdałam sobie sprawę, że okropnie zaniedbałam posty kulinarne. Niedzielne popołudnie to chyba dobra pora na nadrobienie zaległości w tej materii? Zapraszam na wytrawne muffinki z serem!






Przepisów na wytrawne babeczki jest mnóstwo, ja proponuję Wam wersję z żółtym serem, cebulką i szczypiorkiem.






Potrzebujecie:
  • 300 g mąki;
  • 2 łyżeczek proszku do pieczenia;
  • 1 łyżeczki soli;
  • posiekanego drobno szczypiorku w dowolnej ilości;
  • przesmażonej na złoto drobno pokrojonej dużej cebuli;
  • 200 g startego żółtego sera;
  • 120 g roztopionego i przestudzonego masła;
  • 2 jajek;
  • 1 szklanki mleka.






Przygotowanie muffinek jest naprawdę proste. Trzeba zmieszać suche składniki (mąkę, proszek do pieczenia, sól, szczypiorek, cebulę i ser), dodając do nich oddzielnie wymieszane składniki mokre (mleko, masło i jajka) i energicznie, choć niekoniecznie dokładnie łącząc wszystko w jedną całość. I tyle! Można wypełniać foremki, ciasta starczy na 12 sztuk. W piekarniku rozgrzanym do 180 stopni muszą spędzić pół godziny.






Ciasto bazowe jest uniwersalne, natomiast dodatkowe składniki to kwestia wyłącznie Waszych upodobań. Zamiast cebuli i szczypiorku równie dobrze możecie dodać szynkę, pieczarki, czy suszone pomidory. Takie babeczki smakują wybornie zarówno na ciepło (solo lub z ketchupem, myślę, że sprawdziłby się też sos czosnkowy), jak i na zimno (na przykład z masłem), stanowią więc fajną alternatywę posiłku do pracy czy szkoły, zwłaszcza że są dość sycące. Sprawdzą się w każdej sytuacji, kiedy mamy ochotę na coś na ząb. Smacznego!


Dajcie znać, z czym najchętniej upiekłybyście własną wersję wytrawnych muffinek. Czekam na Wasze propozycje i od razu zapraszam na kolejny post, który, choć o jajkach, wcale nie będzie o kulinariach!


Buziaki,
Cammie.



piątek, 7 lutego 2014

Summa summarum, czyli spóźnione podsumowanie stycznia


Styczeń ciągnie się za mną i ciągnie, najwyższa pora ostatecznie go pożegnać. A zatem podsumowanie! Zapraszam na post z cyklu Summa summarum.






To nie był dla mnie dobry miesiąc. Zawodowo ogrom pracy, której końca nie widać zresztą do dziś (żeby nie było, nie narzekam, po prostu zmęczona jestem), prywatnie choroba, która rozłożyła mnie na łopatki, a na dodatek atak mroźnej, śnieżnej zimy, której szczerze nie cierpię. Na szczęście idzie odwilż, mam lepszy nastrój i mogę sobie ten kiepski styczeń powspominać bez obaw o samopoczucie. Zwłaszcza że jeśli chodzi o bloga, to jak zwykle był on dla mnie przyjemną odskocznią.

Jak na swoje standardy w styczniu pisałam mało, tym bardziej cieszę się, że kilka postów tak bardzo przypadło Wam do gustu. Zdecydowanym liderem stawki okazał się post z psychotestem, w którym na podstawie kształtu Waszych szminek mogłyście dowiedzieć się co nieco o swojej osobowości ---> KLIK. To była oczywiście zabawa i jej wyniki należało traktować z przymrużeniem oka, jednak, o dziwo, wiele z Was widziało w tym wszystkim sporo prawdy!

Skoro już o szminkach mowa, to nie sposób nie wspomnieć o pomadce nawilżającej Celia Nude, o której również czytałyście w styczniu z ogromnym zaciekawieniem ---> KLIK. Szkoda, że mimo wszystkich jej zalet, tak wiele z nas dostrzega głównie jej podstawową wadę, czyli podatność na uszkodzenia. Poczytajcie komentarze, litania narzekań!

Ciepło przyjęte zostało też moje pękające w szwach podsumowanie 2013 roku ---> KLIK. Nie chciałam pisać sagi w odcinkach, zdecydowałam się więc na jeden, obszerny post, w którym zmieściłam wszystko! Tekst był długi, ale przynajmniej wyczerpał temat.

Chciałam też zatrzymać się na chwilę przy sylwestrowym rozdaniu. Jego wyniki ogłosiłam co prawda w terminie, jednak ze względu na wspominaną już wyżej chorobę, nie udało mi się wysłać na czas jednej z nagród. Uwierzcie mi, nie wiem, jak do tego doszło, ale kiedy przesyłka w końcu została nadana, trafiła w ręce zwyciężczyni, która swoją nagrodę dostała już wcześniej. Pomyliłam adresy! Na szczęście wszystko udało się odkręcić, ale najadłam się stresu i wstydu. Z tego miejsca jeszcze raz dziękuję Cassidy [KLIK], która okazała się nie tylko uczciwa, dając mi znać, że dostała nagrodę dwa razy, ale także niezwykle wyrozumiała i pomocna. Cassidy, zrewanżuję się, w przyszłym tygodniu spodziewaj się przesyłki! Nie pomylę adresu, obiecuję :DDD

Jeszcze jednej osobie muszę podziękować, mianowicie Tekashi [KLIK], dzięki której miałam okazję przetestować Skin79 Orange, bb krem, który mnie ostatnio zainteresował. Początkowo byłam nim zachwycona, bo ma wspaniały, jaśniutki, żółtawy kolor i bardzo dobry stopień krycia, jednak po czasie okazało się, że na mojej cerze ma niestety tendencję do warzenia się. Być może zaryzykuję zakup latem, kiedy odejdę od przesuszającej skórę kuracji kwasami, tymczasem jednak ostatecznie zdecydowałam się na kolejne opakowanie sprawdzonego, najlepszego dla mnie jak dotąd kremu Missha Signature Wrinkle Filler ---> KLIK, a w drodze eksperymentu na miniaturę Skin79 Scandal Rose&Vanilla BB Cream. Jeszcze czekam na przesyłkę, bo zamawiałam tradycyjnie u źródła, czyli w Korei. Za jakiś czas spodziewajcie się zdjęć!

Do żadnych bloggerowych afer się nie odnoszę, nuda! Lepiej podlinkuję bloga który w styczniu przyciągnął moją uwagę. Megdil's Courthouse ---> KLIK, znacie? Moje najnowsze blogowe odkrycie. Megdil, ukradnę Ci te piękne dłonie!

Jeśli chodzi o moje styczniowe lektury, to zainteresowanych odsyłam do tego posta ---> KLIK, w którym podzieliłam się z Wami moimi refleksjami na ich temat. Dziś tradycyjnie przyznam się jeszcze, jakie seriale kradły w styczniu mój czas. A w zasadzie jeden serial, bo ciągle męczę "Dextera", przy czym kluczowym słowem jest tu właśnie "męczę". Po dobrych dwóch pierwszych sezonach, nudnym trzecim i genialnym czwartym, piąty i szósty okazały się takie sobie, a siódmy, w którego połowie aktualnie jestem, oceniam jeszcze słabiej. Dotrwam do finału, ale coś czuję, że za Dexem tęsknić nie będę. Powoli rozglądam się za czymś innym, rozważając "Gotowe na wszystko", których nigdy nie udało mi się obejrzeć w całości lub "Rodzinę Soprano", której nie oglądałam w ogóle, za co niedawno dostałam od Was burę ;)))

Podsumowując styczeń, nie mogę nie wspomnieć o swoich urodzinach. Równo tydzień temu skończyłam 34 lata. Piszę o tym, bo zaskoczyło mnie, jak wiele beauty blogerek jest w podobnym wieku, o czym dowiedziałam się z dyskusji pod którymś ze styczniowych wpisów. Do tej pory, wśród tylu młodych dziewczyn, najczęściej studentek, czasami nastolatek, czułam się trochę jak dinozaur. Najwyraźniej dinozaury nie wyginęły ;))) A tak na serio, to super, że tyle dojrzałych kobiet bloguje!

A jeśli o urodzinach mowa, to jeszcze raz dziękuję mojemu bratu za wspaniały prezent! Własna domena i nowy wygląd No to pięknie! to jego zasługa. Cieszę się, że tak pozytywnie przyjęłyście zmiany.



Napiszcie, proszę, jak minął Wam styczeń. Gdzie byłyście, co widziałyście, co fajnego Was spotkało?


Buziaki,
Cammie.





środa, 5 lutego 2014

Powroty po latach, czyli książki stycznia


Styczeń, choć długi, nie dał mi wiele czasu na czytanie. Najpierw rozłożyła mnie choroba, wyłączając z życia prawie na tydzień, potem wpadłam w wir przygotowań do dużej rodzinnej imprezy, którym poświeciłam się bez reszty. Koniec końców przez cały miesiąc udało mi się przeczytać zaledwie trzy książki. Co zabawne, były to głównie powroty po latach, tylko jedna pozycja to nowość, i tak zresztą stanowiąca kontynuację lektury sprzed lat. Tyle tytułem wstępu, zapraszam na post z serii Książki miesiąca!






Jeśli śledzicie No to pięknie! regularnie, to wiecie, że lubię Stephena Kinga, którego książki często przewijają się w moich postach. Jego najnowsza powieść, "Doktor Sen", szybko znalazła się więc na moim kindlu. Wiedziałam jednak, że to kontynuacja "Lśnienia", dlatego przyjemność czytania nowości odłożyłam w czasie i w pierwszej kolejności dla przypomnienia sięgnęłam po pierwszą część.





"Lśnienie"

To jeden z najlepszych współczesnych horrorów. Nastrój grozy i napięcia potęguje się w niej z każdą minutą. Pięcioletni chłopiec Danny znalazł się z rodzicami w opustoszałym na zimie hotelu. Wrażliwe, obdarzone zdolnościami wizjonerskimi dziecko odbiera fluidy czające się w jego murach; były one świadkami krwawych porachunków świata przestępczego i milionerów. Straszliwe zdarzenia, które kończą fabułę, są jednak niczym w porównaniu z przejściami psychicznymi bohaterów.


"Doktor Sen"

Kontynuacja bestsellerowego „Lśnienia”!
Pamiętacie małego chłopca obdarzonego niezwykłą mocą? Chłopca nękanego przez duchy? Chłopca uwięzionego w odludnym hotelu wraz z opętanym ojcem? Możecie już poznać jego dalsze losy! Grupa staruszków nazywająca się Prawdziwym Węzłem przemierza autostrady Ameryki w poszukiwaniu pożywienia. Z pozoru są nieszkodliwi – emeryci odziani w poliester, nierozstający się ze swoimi samochodami turystycznymi. Jednak Dan Torrance już wie, a rezolutna dwunastolatka Abra Stone wkrótce się przekona, że Prawdziwy Węzeł to prawie nieśmiertelne istoty żywiące się substancją wytwarzaną przez poddane śmiertelnym torturom dzieci obdarzone tym samym darem, co Dan. Nękany przez mieszkańców hotelu Panorama, w którym jako dziecko spędził jedną straszliwą zimę, Dan przez dziesięciolecia błąka się po Ameryce, usiłując zrzucić z siebie odziedziczone po ojcu brzemię beznadziei, alkoholizmu i przemocy. Ostatecznie odnajduje swoje miejsce w małym miasteczku w New Hampshire, we wspierającej go grupie Anonimowych Alkoholików i w domu opieki, gdzie zachowana z lat dzieciństwa resztka mocy pozwala mu nieść ulgę umierającym w ostatnich chwilach ich życia. Staje się znany jako „Doktor Sen”. Kiedy Dan poznaje efemeryczną Abrę Stone, jej nadzwyczajny dar budzi drzemiące w nim demony i każe mu stanąć do boju o jej duszę i przetrwanie. To epicka batalia między dobrem i złem, krwawa, pełna rozmachu opowieść, która zachwyci miliony miłośników „Lśnienia” i zadowoli każdego, kto dopiero teraz wkracza w świat tej już klasycznej pozycji w dorobku Kinga.


"Lśnienie" już kiedyś czytałam, ale było to naprawdę dawno temu, także powrót do tej książki po latach był dobrym posunięciem. Niewiele pamiętałam, można więc powiedzieć, że odkryłam tę historię na nowo. I z pewnością przygotowałam sobie dobry grunt do lektury kontynuacji.

Obie powieści opowiadają historię Dana, który w "Lśnieniu" jest kilkuletnim zaledwie chłopcem, a w "Doktorze" wraca już jako dojrzały mężczyzna po przejściach. Obdarzony niezwykłym darem, mieszaniną silnej intuicji, telepatii i jasnowidzenia, w dzieciństwie przeżywa koszmar, który kładzie się cieniem na całe jego dalsze życie. Jako dorosły, po upadku na dno, podnosi się, otrząsając się z nałogu i złych wspomnień, jednak nie dane mu całkiem oderwać się od przeszłości, która niechciana wraca jak bumerang.

Przyznaję, fajnie poznać dalsze losy bohatera, jednak moim zdaniem autorowi nie udało się powtórzyć sukcesu pierwszej części. "Doktor Sen" nie jest tak klimatyczny, tak mroczny, tak trzymający w napięciu jak "Lśnienie". Nie mogę powiedzieć, że książka ta całkiem mi się nie podobała, oczekiwałam jednak czegoś więcej. Mimo wszystko miłośnikom Kinga polecam, nie wyobrażam sobie nie poznać kontynuacji takiego bestselleru, jakim jest "Lśnienie".



Moja trzecia styczniowa lektura to poniekąd również powrót do przeszłości, "Mistykę kobiecości" Betty Friedan czytałam już bowiem dobrych kilka lat temu, tyle że po angielsku. Polskie wydanie, jako pierwszy tom Biblioteki Kongresu Kobiet, pojawiło się dopiero w 2012 roku, po niemal 50 latach od publikacji oryginału!






Ameryka była z nich dumna. Mówiło się o szczególnej roli amerykańskiej pani domu, o jej osobistym szczęściu i historycznej misji. Tymczasem Friedan podsunęła tym rzekomo spełnionym kobietom lustro, w którym zobaczyły ogrom własnej frustracji, poczucie pustki, zagubienia, bezsensu i wstydu, że tak właśnie się czują. Dotarło do nich, że nie są same. Że jednak nie zwariowały, bo ich desperacja to doświadczenie milionów innych kobiet. W listach do autorki – a dostała ich całe stosy – pisały z egzaltacją, że ta książka zmieniła ich życie.


Nigdy Wam o tym nie wspominałam, bo jakoś nie było ku temu okazji, ale ideologia feminizmu jest mi bardzo bliska (uprzedzę pytania złośliwców - lubię facetów, mam męża i golę nogi!). "Mistykę kobiecości" od dawna chciałam przeczytać, ale brak polskiego przekładu skutecznie mi to utrudniał. Parę lat temu udało mi się jednak upolować w końcu jakieś anglojęzyczne wydanie z lat 80-tych na ebay, także nareszcie mogłam sama przekonać się, o co tyle hałasu. Bo musicie wiedzieć, że ta książka swojego czasu wywołała swoistą rewolucję (dla chętnych recenzja z Niecodziennika Feministycznego autorstwa Agnieszki Jagusiak ---> KLIK i felieton Agnieszki Graff z Wysokich Obcasów ---> KLIK), obalając pewne niebezpieczne mity, wpędzające kobiety w poczucie winy i wieczną frustrację. Pamiętam, że lektura wywarła na mnie ogromne wrażenie, mimo że generalnie były to już treści mocno przestarzałe i wyraźnie odstające od polskich realiów. Po przekład sięgnęłam więc z nadzieją na pogłębienie tamtych emocji sprzed lat. Tymczasem rozczarowanie. Owszem, przeczytałam z zainteresowaniem, ale to już nie było to. Sama nie wiem, może czytanie po angielsku wymagało większej koncentracji, przekładając się na mocniejsze przeżycia? Może wtedy, znajdując się na innym etapie życia, odbierałam tę książkę inaczej? A może po prostu nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

"Mistyka kobiecości" z pewnością nie jest lekturą dla wszystkich, ale gorąco polecam tę książkę każdemu, komu leży na sercu sprawa kobiet. Jeśli nie ze względu na poglądy, to dla poszerzenia horyzontów, czytajcie! Zwłaszcza że polski przekład macie nareszcie na wyciągnięcie ręki.


Wracacie czasami do lektur sprzed lat? Piszcie! I zdradźcie przy okazji, jakie książki towarzyszyły Wam w styczniu.


Buziaki,
Cammie.