Trudno było mi zmobilizować się do napisania tego posta, długo szukałam formy, w jakiej mogłabym go ująć, ale w końcu jest,
podsumowanie minionego roku! Mam nadzieję, że nie znudziły się Wam jeszcze wszechobecne ostatnio blogowe retrospekcje i z ciekawością rzucicie okiem na to, co przygotowałam. Zapraszam!
Zwlekałam, bo nie do końca wiedziałam, jaki ten wpis ma być, wiedziałam na szczęście przynajmniej, jaki ma nie być, a to już połowa sukcesu :))) A zatem, nie będzie to post o kosmetycznych odkryciach, bo takie pisałam przez cały rok regularnie co miesiąc --->
KLIK. Nie będzie przypominania najpopularniejszych treści, jakie w ciągu roku pojawiały się na blogu, bo uważam, że publikowane regularnie podsumowania z serii
Summa Summarum --->
KLIK wyczerpały już temat. Nie będzie statystyk, bo to nudne. Nie będzie też typowych recenzji, bo to nie czas i miejsce, spodziewajcie się raczej luźnych refleksji i swobodnie biegnących myśli. Te wszystkie zastrzeżenia nie oznaczają jednak, że będzie syntetycznie, oj nie! Lubicie długie posty, prawda? :DDD
Na dobry początek
kosmetyki kolorowe, które postanowiłam wyróżnić. W 2014 roku miałam do czynienia z wieloma produktami, zarówno z nowościami, jak i ze znanymi od lat bestsellerami, i z górnej, i z dolnej półki, jednak kiedy się dobrze zastanowiłam, okazało się, że z całego tego kolorowego rogu obfitości systematycznie sięgałam tylko po kilka.

Na miano kosmetyku roku zdecydowanie zasłużył
czarny liner w pisaku Blackbuster z L'Oreal --->
KLIK. Uwielbiam go! Namalowanie ładnej kreski nigdy nie było tak łatwe. Odkąd pod koniec 2013 roku skusiłam się na niego po raz pierwszy, co parę miesięcy kupuję nową sztukę i nawet nie rozglądam się za niczym innym. Jedynie raz zrobiłam skok w bok, zdradzając go na rzecz podobnego i nieco tańszego pisaka z Inglota, który po pierwszych zachwytach rozczarował mnie jednak kiepską wydajnością. Drugi raz tego błędu nie popełnię, na tę chwilę nie chcę niczego innego, Blackbuster to dokładnie to, czego potrzebuję.
W 2014 roku po raz pierwszy miałam styczność z kosmetykami marki
FM, której katalog wywarł na mnie takie wrażenie (bez kitu, najładniej wydany katalog kosmetyczny, jaki widziałam!), że zapragnęłam zrobić zamówienie.
Prasowany puder bambusowy --->
KLIK, który wtedy kupiłam, tak mi się spodobał, że już nie wyobrażam sobie nie mieć go w kosmetyczce, czego wyrazem jest fakt, że właśnie przymierzam się do zakupu trzeciego już opakowania. To chyba mówi samo za siebie. Nadal bardzo lubię też przepięknie wygładzający cerę puder
Lucidity Estee Lauder --->
KLIK, który w ciągu minionego roku wielokrotnie Wam zachwalałam, ale jeśli chodzi o niezawodność, w sensie utrwalania makijażu, FM jednak wygrywa, poza tym nie chciałam umieszczać dwóch pudrów w zestawieniu.
W 2014 roku nie ustawałam też w poszukiwaniach idealnego kremu BB. Spróbowałam kilku, a najlepszym okazał się
Skin79 Dear Rose BB Cream --->
KLIK. Przyjemnie lekki, jasny, żółtawy i przyzwoicie kryjący - właśnie tak opisałabym go, gdybym miała to zrobić w skrócie. Szkoda tylko, że jest tak trudno dostępny, na zwykle niezawodnym ebay pojawia się coraz rzadziej ...
Nie mogę nie wspomnieć o moim ukochanym różu, czyli Golden Rose Terracotta Blush 07. Sprawa jest przedziwna, bo sięgam po niego zdecydowanie najczęściej, ignorując wszystkie moje piękne maczki czy inne szanele, a jeszcze chyba nigdy nie pokazałam go na blogu. A zatem robię to dziś, dodając, że ma cudowny, bardzo jasny, chłodny odcień, a dzięki wypiekanej formule daje ożywiające cerę rozświetlenie. Wymarzony róż dla osób o bladej skórze.
Na koniec rzecz o korektorze. A w zasadzie o kamuflażu, bo mowa o Catrice Camouflage Cream. Bardzo dobry produkt, świetnie kryjący i trwały, a w dobranym kolorze niewidoczny na skórze. W dodatku niedrogi. Był to dość przypadkowy zakup, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Jako że mam do ukrycia sporo przebarwień, posiłkuję się nim w każdym makijażu i myślę, że jak przyjdzie czas (już niebawem, ze względu na upływ terminu zdatności do użycia), kupię kolejne opakowanie. Polecam wszystkim borykającym się z problematyczną cerą.
A pielęgnacja? W 2014 roku skoncentrowana była wyłącznie na walce z przebarwieniami cery, opierając się głównie na produktach z kwasem azelainowym (Acne-derm i Skinoren, moi najlepsi przyjaciele!), który stosować można w zasadzie bez ograniczeń, niezależnie od pory roku, ale sięgałam też oczywiście po inne preparaty. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Napisanie posta o przebiegu mojej kuracji jest dla mnie blogowym priorytetem na najbliższe tygodnie, także spodziewajcie się niebawem obszernej relacji, a póki co poznajcie specyfiki, które z perspektywy czasu oceniam najwyżej. Jako bonus dorzucam suplementy, które w końcówce roku pomogły mi uporać się z nadmiernym wypadaniem włosów.
Zdecydowanie najdłużej był ze mną kupiony wczesną wiosną delikatnie
złuszczający krem Bandi z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym --->
KLIK. Wiem, że zdania na jego temat są różne, od entuzjastycznie pochlebnych po skrajnie krytyczne, ja w każdym razie jestem jego gorącą zwolenniczką. Bardzo dobrze wpływał na stan mojej cery, nie usuwając co prawda w jakiś wyraźny sposób przebarwień, ale trzymając ją w ryzach i stopniowo wygładzając. Przyznaję jednak, że jego początkowo silne działanie z biegiem czasu słabło, jakby skóra coraz słabiej reagowała na jego składniki, także lubiłam robić sobie od niego kilkutygodniowe przerwy, po których znowu odczuwałam jego moc. Podsumowując, świetny krem dla wymagającej, skłonnej do zanieczyszczeń skóry.
Prawdziwym pogromcą przebarwień (i nie tylko) okazał się Locacid, czyli krem z retinoidem w postaci tretinoiny. Od razu uprzedzam jednak, że jest to preparat wydawany na receptę, miejcie tego świadomość. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się tej kuracji nie obawiałam, bo z retonoidami nie miałam wcześniej do czynienia, na szczęście okazało się, że nie taki diabeł straszny. Okupując co prawda efekty pewnymi skutkami ubocznymi (łuszczenie się, przesuszenie i uwrażliwienie skóry), z dnia na dzień cieszę się coraz ładniejszą cerą. Szczegóły, tak jak zapowiadałam wyżej, w jednym z kolejnych postów, już teraz zapraszam.
Uzupełnienie mojej kuracji stanowi oczyszczający płyn bakteriostatyczny z 2% kwasu migdałowego Pharmaceris z serii T, który stosuję po prostu jak zwykły tonik. Genialny! Mam już drugie opakowanie, na pewno będą też kolejne. Jest stosunkowo niedrogi i bardzo, bardzo skuteczny. Więcej o nim w swoim czasie.
Na zdjęciu widzicie też dwa produkty La Roche-Posay, ale wspomnieć chcę tylko o jednym, mianowicie kremie Toleriane Ultra Fluid, silnie nawilżającym specyfiku do cery wrażliwej. Na moją zmaltretowaną Locacidem skórę działa jak przynoszący ulgę kompres. Świetny, odczuwalnie kojący, w żaden sposób nie szkodzący cerze krem. Leżący obok żel do mycia twarzy Effaclar nie spisał się już niestety tak dobrze, ale o tym innym razem.
Pisząc o pielęgnacji, nie mogę nie poświęcić chwili suplementom, które poratowały mnie w kłopocie z włosami, które parę miesięcy temu leciały mi z głowy jak szalone, codziennie gubiłam ilości grubo przekraczające normę. Przekopałam internety i w pierwszym odruchu zdecydowałam się dać szansę Calcium Pantothenicum, ale dopiero polecony mi przez Was Biotebal przyniósł pożądane, w dodatku błyskawiczne efekty. Pierwsze symptomy poprawy zauważyłam już po zaledwie dwóch tygodniach regularnego przyjmowania tych tabletek, a z każdym kolejnym dniem było coraz lepiej. W tym momencie mogę powiedzieć, że dzięki nim problem znacznie ograniczyłam. Zapamiętajcie tę nazwę, to działa! Jeszcze Wam zresztą o tym suplemencie przypomnę, o moich zmaganiach z wypadającymi włosami planuję napisać kiedyś odrębnego posta.
To oczywiście nie jest tak, że napisałam Wam o wszystkim, co systematycznie stosowałam. Jest cała masa kosmetyków, do których regularnie w minionym roku wracałam (żeby wspomnieć chociażby stosowany do włosów olej kokosowy, płyn micelarny Garnier, delikatny żel-krem łagodzący Be Beauty do mycia twarzy, emulsję z granatem Alterra, olejki do ciała Alverde, chusteczki do demakijażu Cleanic, czy serum do rąk Evree Max Repair), uznałam jednak, że gdybym miała tak wszystko wymieniać, zanudziłabym Was na śmierć. Skupiłam się więc na creme de la creme, produktach, które z różnych względów najbardziej zapadły mi w pamięć.
Cofam się zatem w czasie raz jeszcze, przywołując w pamięci moje ulubione w 2014 roku lakiery do paznokci. Muszę przyznać, że mój gust ostatnio nieco się odmienił, wśród preferowanych dotąd przeze mnie nasyconych kolorów niespodziewanie znalazły się także odcienie jasne i delikatne. Spójrzcie zresztą.

Kolorem roku ogłaszam ciemny, mocny róż
Golden Rose Rich Color nr 26 --->
KLIK. Dlaczego? Bo to on zdecydowanie najczęściej gościł na moich paznokciach, zarówno na dłoniach, jak i na stopach. W ogóle całą tę serię polubiłam, za ogromną gamę kolorów, za wygodny pędzelek i za trwałość. Myślę, że będę do niej jeszcze nie raz wracać.
Lakierem, który przyczynił się do zmiany moich kolorystycznych upodobań, był
Essie Topless & Barefoot w pięknym, idealnie wyważonym odcieniu nude --->
KLIK. Trafił do mnie przez przypadek, a dziś nie wyobrażam sobie nie mieć go pod ręką. Sprawdza się w każdej sytuacji, jest klasyczny i elegancki. Bardzo lubię łączyć go z piaskowym złotem Golden Rose (Holiday Nail Color nr 82).
Z końcem roku trafił do mnie duet
O.P.I. z dość starej już co prawda kolekcji New York City Ballet, w postaci mlecznobiałego lakieru
Don't Touch My Tutu i srebrnego toppera
Pirouette My Whistle --->
KLIK. Miłość od pierwszego wejrzenia!
W 2014 roku pogłębiła się też moja słabość do czerwieni. Moje poszukiwania idealnego odcienia zaowocowały dwoma wspaniałymi lakierami,
Rimmel Salon Pro Hip Hop --->
KLIK, który przepięknie prezentował się w letnim słońcu, i
Essie A list --->
KLIK, jeden z moich ostatnich nabytków, który szybko zyskał status zimowego ulubieńca. Ale myślę, że w kwestii czerwieni nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa :))) Za parę dni się zresztą przekonacie.
Pozwólcie, że teraz zatrzymam się na chwilę przy ulubionych
gadżetach. Moja krótka lista liczy zaledwie trzy punkty, ale każdy jest mocny!
Jeśli chodzi o gadżet kosmetyczny, to rok 2014 należał do
szczoteczki sonicznej Clarisonic. Mój model to Mia 2, pisałam Wam o nim
TUTAJ. Jedna z lepszych inwestycji w urodę, jakie w życiu zrobiłam, dzięki tej szczoteczce oczyszczanie twarzy weszło na nowy dla mnie, dużo wyższy poziom. Chwilowo co prawda, ze względu na uwrażliwienie skóry przez Locacid, nie korzystam z niej, ale z ogromną przyjemnością wrócę do niej po zakończeniu kuracji. Albo i szybciej, o ile kupię odpowiednią dla cery wrażliwej końcówkę.
Clarisonic kupiłam na początku roku, z jego końcem natomiast rzutem na taśmę do moich ulubionych gadżetów dołączył nowy telefon, iPhone 6. Normalnie pewnie bym Wam o tym nie pisała, ale ostatnie dwa lata z jego poprzednikiem (HTC) były tak trudne (żeby wspomnieć tylko o ciągłym zawieszaniu się, czy samoczynnym wyłączaniu ...), że różnica jest dla mnie szokująca i po prostu nie mogę tego przemilczeć. Stary wylądował na dnie szuflady (choć zarzekałam się, że zrzucę go z najwyższego budynku w mieście :DDD), a nowy z każdym dniem coraz bardziej mnie zachwyca, jest wielofunkcyjny, intuicyjny i przede wszystkim niezawodny.
Ale to nie telefon zasłużył na miano gadżetu roku, tytuł ten zgarnia
Kindle Paperwhite II! Mniej więcej w połowie roku pożegnałam się ze starszym modelem (wcześniej miałam 4 Touch), wymieniając go na nowsze cacko. Całkiem niedawno o nim pisałam, więc teraz nie będę się powtarzać, odsyłam Was po prostu do tamtego tekstu --->
KLIK. Spisuje się świetnie, uwielbiam wszystkie jego funkcje, wprost nie wyobrażając sobie bez niego życia. Wspaniałe urządzenie, wszystkie książki świata w zasięgu kilku kliknięć, zawsze pod ręką.
Skoro już o książkach mowa, to chciałabym płynnie przejść do tematu najważniejszych dla mnie lektur ubiegłego roku. Miałam problem z dokonaniem wyboru (policzyłam, w ciągu roku przeczytałam 53 pozycje, było z czego wybierać), ale udało się.
Autorka, której twórczość zrobiła na mnie największe wrażenie, to
Joanna Bator. Jej
"Piaskowa Góra" --->
KLIK to zdecydowanie najlepsza książka, po jaką sięgnęłam w 2014 r. Z wytypowaniem tej pozycji nie miałam akurat żadnego problemu. To jedna z tych książek, których nigdy się nie zapomina, mądra, klimatyczna, napisana pięknym językiem. Kto nie czytał, niech koniecznie to zrobi!
Wyraźny ślad po sobie zostawiła we mnie także dwutomowa
"Antologia polskiego reportażu XX wieku" opracowana pod redakcją bardzo przeze mnie cenionego Mariusza Szczygła, zbiór najważniejszych i najciekawszych reportaży dwudziestego stulecia --->
KLIK. Ciągle żywe jest też we mnie wspomnienie o ni to śmiesznej, ni to strasznej książce
"On wrócił" Timura Vermesa, w której autor, ubierając fabułę w humorystyczne fatałaszki, snuje tak naprawdę wstrząsającą wizję współczesnego świata, w którym ponownie zjawia się Hitler razem ze swoją chorą ideologią --->
KLIK.
Książki książkami, a co z serialami? W 2014 roku obejrzałam ich naprawdę sporo, ale wyróżnić chcę tylko kilka.
Po pierwsze Breaking Bad, za wszystkie emocje i za jedynego w swoim rodzaju Waltera White'a. Po drugie House of Cards, za intrygę i klimat. Po trzecie Suits, za dwóch przystojniaków i jednego Louisa Litta ;))) Po czwarte Sherlock, za całokształt. No i po piąte, last but not least, The big bang theory, za niesamowitą dawkę humoru.
Gdybym miała wybrać słowo roku, postawiłabym na rutynę. Rok 2014 upłynął mi spokojnie, dni i tygodnie toczyły się jeden za drugim z góry ustalonym trybem, powtarzalnym, może i nudnym, ale bezpiecznym. Właśnie tego potrzebowała moja rodzina i cieszę się, że mogłam jej to zapewnić, dzieląc czas między pracę i dom. Choć nie ukrywam, że emocją roku było poczucie poświęcenia, rezygnacji z wielu własnych przyjemności życia toczącego się poza domem. Myślę, że dobrze rozumieją mnie wszystkie matki małych dzieci, przez większość czasu zdanych wyłącznie na ich opiekę. Niech no tylko moja córa podrośnie! :)))
A blog? To też ważna część mojego życia, więc na koniec poświęcę mu kilka zdań. W 2014 roku, jak pewnie zauważyłyście, przeszedł małą metamorfozę, pisałam zdecydowanie rzadziej, mniej miejsca poświęcając typowym recenzjom, więcej natomiast tematom luźnym, szeroko rozumianym okołourodowym i z braku lepszego słowa powiedzmy, że lajfstajlowym. Wyszło tak w sumie samoistnie, ale No to pięknie! ma się dobrze, nowych czytelników stale przybywa, więc chyba zmierzam w dobrym kierunku? Gdzie jest kres tej drogi, jeszcze jednak nie wiem, bo skłamałabym twierdząc, że blogowe zwątpienia są mi obce. Myśli o zawieszeniu lub nawet całkowitym zamknięciu bloga pojawiały się w mojej głowie w minionym roku często jak nigdy. Póki co jestem na etapie kolejnej fali entuzjazmu, ale co będzie w przyszłości? Nie wiem. Piszę zupełnie szczerze. Mam nadzieję, że mimo wszystkich chwil zniechęcenia, jakie pewnie mnie czekają, spotkamy się tu przy okazji podobnego posta za rok.
A tymczasem raz na zawsze pożegnajmy rok 2014. Już wiecie, jaki był dla mnie, zdradźcie więc, jak Wam upłynął, dobrze czy źle? Może chciałybyście pochwalić się jakimś kosmetycznym bądź niekosmetycznym odkryciem? Może macie ochotę napisać mi o jakimś ważnym dla Was wydarzeniu? A może po prostu chcecie odnieść się do jakiejś kwestii, którą dziś poruszyłam? Piszcie, jak zwykle czekam na Wasze komentarze!
Buziaki,
Cammie.