Smutna śmierć św. Tomasza Becketa wpłynęła nie tylko na losy państwa i kościoła, odcisnęła też wyraźny ślad w literaturze. Każdy, kto choć trochę interesuje się historią literatury, musiał słyszeć o "Opowieściach kanterberyjskich" Geoffreya Chaucera (1345 - 1400).
(www.wikimedia.org)
Geoffrey Chaucer, zainspirowany pielgrzymami, którzy tłumnie podążali do grobu Tomasza Becketa, stworzył jedno z najważniejszych dzieł angielskiej literatury średniowiecznej. Zbiór opowiadań zawiera barwnie opisane historie, którymi nawzajem raczą się podążający do Canterbury pątnicy. Historyjki są zabawne, czasem frywolne, czasem straszne. Samo życie.
Nudy? O nie! Uwierzcie mi, te opowiadania są porywające! Może tylko niekoniecznie czytane w oryginale, chyba że staroangielski jest czyjąś pasją ;))) Jeśli tak, proszę bardzo, KLIK :)
Ja pasjonatką w każdym razie nie jestem, kupiłam sobie cieszący się świetnymi recenzjami przekład na współczesną angielszczyznę autorstwa Davida Wrighta :)
W Canterbury "Opowieści kanterberyjskie" mają własne muzeum. Muzeum fantastyczne, pomysłowe, działające na wyobraźnię! KLIK
Przekraczamy próg i nagle stajemy oko w oko ze średniowiecznymi pielgrzymami, znajdujemy się w samym środku kanterberyjskich opowieści. Obrazy, dźwięki i zapachy przenoszą nas w czasie. Prowadzi nas głos Geoffreya Chaucera, ze swadą opowiadającego o miłości, zazdrości, chciwości ... Spotykamy bohaterów tych historii, zaglądamy im w oczy, przez chwilę czujemy się częścią tego świata.
(www.whitstableholidayhomes.co.uk)
(www.educationalvisitsuk.com)
Macie ochotę na lekturę? Zapraszam.
Opowieści kanterberyjskie Geoffrey Chaucer
Prolog
fragment (przekład prozą)
Kiedy słodki deszcz kwietniowy do cna przeniknął już marcową suszę i łodyżkę każdą skąpał w swej wilgoci, dzięki której kwiat się wszelki zawiązuje, i kiedy Zefir swoim równie słodkim tchnieniem napełnił delikatne gałązki lasów i wrzosowisk, a młode słońce już pół swej drogi w znaku barana przebyło, i gdy melodie swoje wyśpiewują ptaszki, co z otwartymi noc całą śpią oczyma (tak ich serca rozbudza natura), wtedy lud pragnie na pielgrzymki chodzić i pątnicy w poszukiwaniu stron odległych w drogę ruszają; do świątyń dalekich w różnych krajach znanych; a zwłaszcza z różnych hrabstw Anglii do Canterbury śpieszą, aby świętego i błogosławionego męczennika tam odwiedzić, co im był pomógł, kiedy choroba ich naszła.
Zdarzyło się w owym to czasie, jak odpoczywałem w gospodzie Tabard na londyńskim Southwarku, gotów do drogi na mą pielgrzymkę do Canterbury w wielkiej pobożności się udać, że pod wieczór przybyła do tegoż zajazdu grupa dwudziestu dziewięciu osób najróżniejszej proweniencji, których przypadek zgromadził tak razem, a byli to wszystko pielgrzymi, co się do Canterbury wybierali. Przestronne były w gospodzie komnaty i stajnie, toteż doskonale nas tam obsłużono. Kiedy już słońce spać się kładło, każdemu z nich powiedziałem krótko, że również się do nich dołączę. Postanowione więc zostało, że wstajemy skoro świt, aby w drogę wyruszyć, jak tu opisano.
Niemniej jednak, jako że mi czasu nie brak ni miejsca, zanim przejdę ku dalszym wątkom swojej opowieści, myślę, iż rozsądnym będzie, jeśli wam wszystkim przedstawię każdego z pielgrzymów status, jako mnie się jawił, kto był kim oraz jaką miał pozycję, a również w co był ubrany. A zacząć chciałbym od Rycerza.
Był tam więc Rycerz; wielce zacny człowiek, który, od czasu gdy po raz pierwszy w świat wyruszył, rycerskości hołdował, hołubił sobie prawdę i honor, wolność i kurtuazję. Zasłużył się też godnie w swego pana wojnach, na które to podążał do krain tak odległych, iż dalej niźli on żaden człowiek nie dotarł, tak w wśród ludów chrześcijańskich jak i między poganami; a zawsze go za dzielność jego chwalono. W Aleksandrii był, kiedy ją zdobyto. Często na honorowym miejscu zasiadał przy stole ponad innymi narodami w Prusach, na Litwie bił się i na Rusi. Nie wielu wśród chrześcijan jemu równych jest ludzi. Nawet w Grenadzie był w czas oblężenia Algieziru i do Belmarii wyruszył. Był też w Lejiszu i Satalii, gdy je zdobyto, oraz na Wielkim Morzu w niejednej zacnej był drużynie. W bitwach na śmierć i życie brał udział piętnastu i za wiarę naszą walczył w Tramisenie w trzech pojedynkach, wroga zabijając. Ten sam zacny Rycerz był też niegdyś z władcą Palacji przeciwko poganom tureckim. Gdziekolwiek bywał, zaszczyty zdobywał i sławę; a choć zacny był, to nie brak mu było rozwagi. Z usposobienia łagodny jak dziewczę: nigdy niczego plugawego nikomu w całym życiu swoim nie powiedział. Był to zaprawdę wybitny rycerz i szarmancki.
Co się zaś tyczy jego ekwipunku, to muszę powiedzieć, że konia miał niczego sobie, ale sam nie był zbyt odświętnie ubrany. Miał na sobie tunikę lnianą ubrudzoną od kolczugi, dopiero bowiem co powrócił ze swoich wojaży i wnet na tę pielgrzymkę wyruszył.
Był z nim jego syn, młody giermek, zalotnik, pełen ikry kawaler, co włosy miał kłębiaste jakby na lokówkach kręcone. Miał myślę ze dwadzieścia lat może. Jak na swą posturę średniego był wzrostu, niesamowicie zwinny i bardzo silny przy tym. Był razu pewnego na ekspedycji we Flandrii, w Artois i w Pikardii, gdzie z dobrej pokazał się strony, jak na tak krótką wyprawę, w nadziei że wda się w łaski pani swego serca.
Szatę miał wyszywaną jak łąka, pełną świeżych kwiatów białych i czerwonych; śpiewał i pogwizdywał przez dzień cały. A rześki był ci jako ten dzień majowy. Krótką miał tunikę z rękawami długimi i szerokimi, dobrze konia dosiadał i pięknie go prowadził. Potrafił tworzyć piosenki i słowa do nich układać, bić się w turniejach, a także tańczyć, dobrze też rysował i pisał. Tak zawzięty był w kochaniu, że po nocach więcej niźli słowik nie sypiał. Uprzejmy był i skromny, a przy tym usłużny: zawsze kroił mięso dla ojca przy stole.
Kmiecia miał ze sobą i żadnej innej służby, tak bowiem życzył sobie podróżować. Kmieć ten ubrany był w płaszcz i kaptur zielony. Kołczan pawich strzał ostrych i lśniących pod pasem dzierżył dostojnie. Kmieciem będąc, wiedział jak dbać o swój ekwipunek. Jego strzały z piórami nie opadały nigdy, a w dłoni trzymał łuk potężny. Ostrzyżony był na krótko i śniadą miał cerę. Stolarka przed nim nie kryła tajemnic. Na przedramieniu piękny nosił karwasz, a przy boku nuż i puklerz; po drugiej znowu stronie ładny sztylet miał przypasany z rękojeścią dobrze przymocowaną a do tego ostry jak grot włóczni. Medalion św. Krzysztofa na jego piersi błyszczał. Niósł też ze sobą róg i pas miał zielony przez ramię przeciągnięty. Leśnikiem był zapewne, jak sądzę.
Była tam również zakonnica, siostra przełożona, o skromnym i nieśmiałym uśmiechu, której największym przyrzeczeniem było „na świętego Eligiusza”, a zwano ją Madame Eglentine. Pięknie śpiewała podczas nabożeństwa, tony przez nos wydając przemiłe. Po francusku mówiła wyraźnie i ładnie w stylu szkoły ze Straford-at-Bow, gdyż francuszczyzna paryska nie była jej znana. Podczas posiłków dobre okazywała maniery, nie dopuszczała aby choć jeden kęs z ust jej wypadł, ani też nie zamaczała palców w sosie zbyt głęboko. Dobrze kęs każdy prowadziła bacząc na to, aby go na piersi swoje nie upuścić. Wielką jej radość dobre sprawiały obyczaje. Wargi swoje tak wycierała dokładanie, że ani plamka tłuszczu nie zostawała na pucharze, kiedy już się napiła, by swoje zaspokoić pragnienie. Dostojnie też po jadło sięgała. Bez wątpienia była to osoba wielce sympatyczna, bardzo przyjemna i w obyciu miła; starała się dworskie naśladować maniery jak i wytworne dworzanek zachowanie, sił nie szczędząc przy tym, by ją szacunkiem darzono.
A jeśli zaś o jej wrażliwość chodzi, to była tak hojna i czuła, że płakała, widząc mysz w pułapce uwięzioną, jeśli już umarła lub krwawiła jeszcze. Piesków małych miała, co pieczonym mięsem karmiła albo mlekiem czy też chlebem dobrym; a płakała rzewnie, kiedy jakiś umarł albo ktoś go kijem uderzył mocno. Wrażliwa była i miękkie miała serce.
Podwikę z wielką gracją przypinała sobie, a nosek jej był wdzięczny, oczy jak szkło szare, usteczka niewielkie a miękkie i czerwone przy tym. Też bez wątpienia piękne posiadała czoło, jakom żyw, na piędź szerokie, bo z całą pewnością niskiego wzrostu nie była. Przyznam że pelerynę miała jak się patrzy. Z drobnych korali niosła na ramieniu dwa różańce, których większe paciorki zielonego były koloru, a przy nich broszkę z błyszczącego złota, na której widniała wpierw litera A w koronie, a za nią napis: Amor vincit omnia. Miała też przy sobie inną zakonnicę, która jej usługiwała oraz trzech księży.
Był tam także mnich przystojny, podróżnik i miłośnik łowów, postawny mężczyzna, odpowiedni na opata. W stajni wiele miał koni wyśmienitych i, kiedy wierzchem jechał, wszyscy słyszeć mogli, jak uprząż jego dzwoniła a wiatr jej dźwięki roznosił tak czyste i donośne niczym dzwonu w kaplicy. Tam gdzie jegomość tenże był przeorem, zasady świętych Maurycego oraz Benedykta jako, że były stare i nieco zbyt surowe, tenże mnich jako przeżytki porzucił i w zgodzie z nowymi zasadami swoim nadaniem zarządzał. Złamanego by nie dał szeląga za tekst, który mówi, że myśliwi świętymi ludźmi nie są, albo że mnich, gdy lekkomyślny, to jest niczym ryba z wody wyjęta (chodzi o mnicha poza murami klasztoru). Dla niego tekst taki funta kłaków nie wart. Odrzekłem mu, że słusznie twierdzi, dlaczego miałby się uczyć i oszaleć jeszcze ślęcząc nad książkami w klasztorze bezustannie biedny albo też pracować własnymi ciężko rękoma, jak to święty Augustyn nakazywał? Jak należy służyć światu? Niechże Augustyn ma swą pracę na wyłączność swoją! Ostrym był więc jeźdźcem w rzeczy samej. Psy gończe szybkie miał jak ptaki w locie. Tropienie zajęcy oraz ich upolowanie jego to rozkosze były, na które wydatków nie szczędził. Widziałem ja rękawy jego na mankietach ciemnym przyozdobione futrem i to najlepszym w kraju, a do zapinania kaptura pod brodą złotą miał spinkę i ciekawą wielce – na większym jej końcu widniał bowiem splot miłosny. Łysy na głowie, która niczym szkło błyszczała, tak też i twarz jego lśniła, gdyż ją był namaścił. Był to pan gruby bardzo i krzepki, błysk miał w oczach, co się mu w głowie obracały i niczym płomienie pod kotłem błyskały. Buty z miękkiej miał skóry, konia dobrze wyposażonego. Bez wątpienia wspaniały był ci z niego prałat. Nie był też blady jak duch jakiś wygłodzony; z dań pieczonych najbardziej łabędzie sobie upodobał. A rumak jego był kasztanowej maści.
Był między nami również brat zakonny chętny i wesoły, co miał swój rewir żebraczy wyznaczony. Wytworna była to osoba. Wśród czterech zakonów nie ma nikogo, kto by się tak rozgadywać umiał i tak pięknym władał językiem. Wiele zaaranżował małżeństw kobiet młodych i to sam wszystkie pokrywając koszty: przezacnym był dla swego zakonu nabytkiem. Wielkim się poważaniem cieszył wśród obszarników w całym kraju i zżyty był z nimi bardzo, jak i z nobliwymi kobietami w mieście. Miał bowiem moc udzielania spowiedzi, jak sam mówił, większą niż wikariusz, dlatego iż zakon jego licencję otrzymał. Z rozkoszą słuchał spowiedzi i przyjemne dawał rozgrzeszenie; pokuty ciężkiej nie wyznaczał, kiedy na darowiznę się hojną zanosiło. Kto bowiem dla zakonu biednego dary składa, znak to że skruchę odczuwa; „bo skoro daje – stwierdzić się ośmiela – to wiem, że człowiek za grzechy swe żałuje”. Wielu jest bowiem tak w sercu zatwardziałych, że płakać nie potrafią choć im ból doskwiera; dlatego też miast płaczu i modlitw, srebro powinni biednym dawać zakonnikom.
Kaptur miał zawsze noży i szpilek pełen, co by je pięknym niewiastom rozdawać i bez wątpienia głos miał śliczny, śpiewać umiał i na lirze grywał, a pośród bardów prym był wiódł zupełny. Szyję miał białą niczym kwiat liliowy. A silny był jak czempion. Znał gospody w każdym mieście i każdego karczmarza oraz karczmarzową, lepiej niż trędowatego czy żebraka. Bo takiemu panu jak on dostojnemu, nie wypadało, przez wzgląd na pozycję swoją, by z chorymi na trąd się zapoznawał, nieszczere to i donikąd przecież nie prowadzi. Nie miał więc z motłochem owym do czynienia, a z bogatymi tylko oraz sprzedawcami jadła. A przede wszystkim, gdy zarobku miał okazję, uprzejmy był i niczym sługa uniżony.
Nie było tak zacnego, jakim on był, człowieka: najprzedniejszy z żebraków w zakonie. Choćby bowiem wdowa nawet buta nie miała, tak przyjemne było jego In principio, że jeszcze grosz był dostał przed odejściem. Wydawał więcej niż należne mu pobory. Niczym małe szczenię znał igraszek multum. A w dni ugod sądowych wielce był pomocny, bo już nie jako zakonnik występował w kapie wytartej niczym biedny student, ale jako magister albo papież. A kapę miał z podwójnej wełny czesanej, niczym dzwon zaokrągloną na prasie. Seplenił nieco, pragnąc, by angielska mowa słodko na języku jego brzmiała. A kiedy grał na lirze przyśpiewując, oczyma swymi mrugał wtedy, jak to gwiazdy mroźną czynią nocą. Tenże to mnich żebraczy Hubert miał na imię.
Był tam też i kupiec z rozwidloną brodą, ubrany w strój pstrokaty; na wysokim siodle siedział. Głowę jego zdobiła czapka z borsuków flamandzkich, buty miał ładne i na klamrę snadnie zapięte. Poglądy swe wyrażał pompatycznie, poruszając zawsze sprawę wzrostu swoich zysków; pragnął aby morze za wszelką cenę strzeżone było między Middleburgiem a Orewellem. Sprawnie korony sprzedawał w kantorze; ten człowiek zacny głowę miał nie od parady, nikt nie wiedział czy-li długi ma i jakie, tak wytwornie w interesach się prowadził, cenę targując lub pożyczki dając. Zaprawdę był to człek ze wszech miar zacny, lecz przyznać muszę, że nie wiem, jak mu na imię było.
Był tam jeszcze kleryk z Oxfordu, głęboko już w studiach zaawansowany. Szkapę miał chudą jak patyk, sam też gruby nie był: zapadłe miał policzki i wyraz twarzy posępny. Wysłużoną nosił pelerynę, żadnego bowiem jeszcze nie otrzymał beneficjum ani też nie był światowym na tyle człowiekiem, aby się na urząd dostać jaki. Wolał mieć raczej dwadzieścia obok łóżka książek o Arystotelesie i o jego filozofii czerwonym i czarnym suknem obitych, niż drogie ubiory czy skrzypki lub lutnię. Jednakże, mimo iż filozofem był i sam alchemią się na co dzień parał, nie wiele złota w swoim wiózł był kufrze, wszystko co bowiem od przyjaciół dostał, na swą naukę łożył i książek zakupy, śpiesząc z modlitwą za dusze tych, którzy na wiedzy zgłębianie środki jemu dostarczają. Bardzo czysty był w myślach i ostrożny wielce, nie wyrzekł nigdy ni słowa więcej, niż potrzeba było, a i to był wypowiadał skromnie i nader poprawnie, krótko i zwięźle a przy tym treściwie. Moralna siła z jego ust tryskała. Chętnie się uczył i chętnie się wiedzą swoją z innymi dzielił.
Był tam również z nami minister prawa mądry i rozważny, który często w zebraniach palestry pod katedrą św. Pawła się udzielał. Wielce znamienity. Dyskretny był i wielkim się cieszył szacunkiem, a przynajmniej na takiego wyglądał: tak uczone były jego słowa. Częstokroć w sądach rejonowych zasiadywał, obdarzony mandatem i jurysdykcją pełną. Za wiedzę swoją i renomę wiele uzbierał strojów i pieniędzy. Nikt tyle dóbr, co on, nie zgromadził. A do wszystkiego bezpośrednie miał prawo własności, zakupy jego żadnym nie były obarczone błędem. Nigdy nie miałeś męża tak zapracowanego, a jednak zdawał się bardziej zajęty, niż był naprawdę. Znał dobrze wszystkie rozprawy i wyroki jakie od czasów króla Wilhelma zapadły. Potrafił ponadto urzędowe pisać dokumenty, nikt mu w pismach jego, nigdy nie wytknął niczego. Wszystkie statuty znał w całości na pamięć. Wierzchem jechał niezbyt elegancko; w wyplatanej szacie jedwabną przepasanej wstęgą z małymi prętami. O stroju jego nic nie powiem więcej.
Razem z nim jechał obszarnik, właściciel ziemski, co brodę miał białą jak stokrotka, a cerę od krwi zaszłą. Uwielbiał na śniadanie kawałek ciasta w winie zamaczany. Od uciech nie stronił ani przyjemności; zaiste był ci to syn Epikura prawdziwy, który przyjemność za pełnię szczęścia uważał. Gospodarzem był nie byle jakim: wszyscy jego gościnność znali w okolicy. Jego chleb i piwo zawsze pierwszorzędne, nikt lepszej od niego nie posiadał winiarni. Nigdy mu potraw pieczonych nie brakowało, ryb miał i mięsa zawsze pod dostatkiem, w domu jego aż się roiło od jadła i napoju – od przysmaków przeróżnych jakie sobie tylko wymarzyć można. A jak się pory roku zmieniały, tak i on inne jadał obiady i kolacje. Wiele kuropatw tłustych w klakach trzymał, wiele karpi i szczupaków we własnym hodował stawie. W wielkich tarapatach był kucharz jego, jeśli sosu nie przyrządził dostatecznie wyrazistego i mocnego lub przyborów w podorędziu nie trzymał. A stół nakryty stał w salonie przez dzień cały.
Przewodniczył posiedzeniom sądów, często też i hrabstwo był reprezentował w parlamencie. Przy boku miał sztylet i sakiewkę całą z jedwabiu białą niczym mleko o poranku. Kasztelanem był i poborcą podatkowym. Nigdzie nie znajdziesz tak zacnego szlachcica.
Jeszcze drobny handlarz, cieśla, tkacz, farbiarz i tapicer szli ubrani wszyscy w jednakowe liberie wielkiego i zacnego bractwa. Rynsztunek mieli nowy i nieużywany. Noże ich nie były mosiądzem ozdobione lecz srebrem; ładne i znakomicie wykonane nosili wszyscy pasy i sakiewki. Każdy z nich wyglądał na dostojnego mieszczanina, godnego zajmować miejsce na podium w ratuszu. Każdy z nich, z uwagi na mądrość jaką posiadał, mógłby zostać cechmistrzem i w miejskiej zasiadać radzie. Mieli bowiem i majątek i dochody, a żona każdego z nich chętnie by na to przystała, gdyż w innym przypadku winić by ją za to należało: toż to zaszczyt jest prawdziwy być nazywaną „Pani” i w procesji w pierwszym chodzi ć szeregu, i mieć służących, co płaszcz przodem niosą jak księżniczce.
Mieli też ze sobą kucharza, co im kurczaki gotował, dodając kości ze szpikiem, imbir i inne przyprawy. Wiedział, jak smakuje londyńskie piwo. Potrafił piec na rożnie, gotować, opiekać i smażyć. Wiedział, jak zrobić potrawkę z kurczaka, umiał dobre upiec ciasto. Szkoda tylko myślę sobie, że miał wrzód na goleniu. A budyń ryżowy wykonywał z użyciem najlepszego gatunku drobiu.
Był jeszcze szyper z dalekiego zachodu, o ile mi wiadomo pochodził z Dartmouth. Na małym koniu jechał jak umiał, ubrany w szatę wełnianą po kolana długą. Sztylet zwisał mu pod ramieniem na rzemyku wokół szyi zawiązanym. Opalony był na brąz po upalnym lecie. Bez wątpienia był to człek poczciwy. Nie mało wina pociągnął w Bordeaux, gdy kupiec zasnął. Nie dbał przy tym o dobre sumienie. Jeśli do walki stawał i brał nad rywalami górę, wpław ich do domu w różne strony świata wysyłał.
Co zaś do rzemiosła swego, to przyznać trzeba, że w ocenie pływów, prądów i niebezpieczeństw, znajomości portów, faz księżyca czy też w nawigacji, nie było takiego jak on od Hull po Kartaginę. Odważny był i rozsądny w swoich przedsięwzięciach. Nie jedna już burza jego brodą trzęsła. Znał wszystkie przystanie od Gotlandii po przylądek Finisterre i każdą rzeczkę brytyjska czy hiszpańską. A statek jego nosił imię Magdalena.
Był tam z nami również doktor medycyny. Nie znajdziesz na świecie nikogo, kto by, tak jak on, opowiadać mógł o medycynie i chirurgii. Znał się bowiem na astrologii. Obserwował pacjenta przez długie godziny, czekając na odpowiedni moment podjęcia działań, kiedy wzejdzie właściwy dla pacjenta zodiak. Znał przyczynę wszelkich schorzeń: czy to było by przegrzanie czy przeziębienie, przemoczenie czy odwodnienie. Wiedział gdzie powstają i jaki mają charakter choroby. Był to lekarz naprawdę doskonały. Poznawszy przyczynę i źródło dolegliwości, wnet aplikował choremu lekarstwo.
Miał aptekarzy swoich zawsze gotowych wysłać mu leki i syropy, każdemu bowiem zależało, aby druga strona zarobiła. A przyjaźń ich wiele lat już trwała.
Znał dobrze Eskulapa i Deskurydesa, a także Rufusa, starego Hipokratesa, Haliego, Galiena, Serapa, Rhazesa, Awicennę, Aweroesa, Jana z Damaszku, Konstantyna, Bernarda, Gatesdena i Gilbertyna. A co do diety jego, to odpowiednia była, niczego nie jadł za dużo, jednak pożywne jadał rzeczy i strawne. Jeśli coś czytał, to tylko z Biblii co nieco.
Ubrany był na czerwono-szaro cały, szaty podszyte miał taftą i jedwabiem. Nie był jednak rozrzutny i zaoszczędził wszystko, co w czas zarazy zarobił. Złoto wszak uważane za lekarstwo było, dlatego też złoto uwielbiał szczególnie.
Była tam również poczciwa kobieta z okolic Bath, nieco jednak przygłucha niestety. Taką wprawę miała w szyciu, że nie dorównywały jej krawcowe z Ypres i Ghentu. Żadna z kobiet w parafii nie szła przed nią do ofiarowania, a jeśliby się tak zdarzyło, to w taki gniew wpadała, że całą swoją traciła życzliwość. Chusty miała z drobno tkanego sukna, przysiąc mogę, że z dziesięć funtów ważyły te, co na głowę w niedzielę zakładała. Pończochy miała delikatne szkarłatno-czerwone i obcisłe, a buty miękkie i nowe. Lico jej było śmiałe i ładne a i czerwone. Całe swe życie się zacnie prowadziła, pięciu mężów przed ołtarzem miała, nie licząc innych kompanów z czasów młodości . Nie ma jednak potrzeby, aby teraz mówić o tym.
Po trzykroć Jerozolimę odwiedziła, przez wiele obcych rzek się przeprawiając. W Rzymie była i w Bolonii, zwiedziła też Santiago w Galicji oraz Kolonię. Nie obce były jej różne rozjazdy. Szczelinę miała miedzy zębami z przodu, przyznać muszę. Na małym koniu siedziała dziarsko, w podwice schludnej i w kapeluszu na głowie szerokim niczym puklerz lub tarcza. Wokół bioder szerokich sukienkę nosiła, a na stopach parę ostróg miała ostrych. W towarzystwie śmiać się lubiła i żartować. Wiedziała też może jakie jest na miłość remedium, bo znała sztuki tej odwieczne harce.
Przekład: Jarek Zawadzki (www.tlumacz-literatury.pl, Studio Przekładu Literackiego)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz